Czarownik Faflok, posilony błogim snem w gospodzie starego druha, przemierzał wąskim szlakiem leśne ostępy krainy oznaczonej na mapach jako Wierzbowy Jar. Nazwa była o tyle myląca, że Faflok nie raz już napotkał przydrożnie rosnące gatunki innych drzew, co dało mu pretekst by znaczną część drogi od gospody do punktu, w którym znowu się zatrzymał, przeznaczyć na rozmyślania nad zasadnością używania określenia Wierzbowy Jar. Był bowiem czarownik Faflok niezwykle skrupulatny jeśli chodzi o weryfikację wszystkiego, co go zaciekawiło.
Szlak w pewnym momencie stał się bardzo wąski, tak, że jeden powóz i jeden człowiek idący naprzeciw ledwo się na nim mieścili. Dookoła tylko drzewa i krzewy, nad głową błękitne niebo, po którym maszerowały kłębiaste zastępy chmur. Po przejściu kolejnych kilkudziesięciu kroków czarownik Faflok zauważył, że w jednym miejscu zarośla są wyraźnie przerzedzone. Drzewa ustąpiły tam miejsca ruinom jakiejś bliżej niezidentyfikowanej budowli z kamienia. Dwie ostałe ściany z małymi otworami okiennymi to wszystko, co pozostało. Czarownik zatrzymał się i z frasunkiem na twarzy zaczął się, jak to on, wiecznie skrupulatny we wszystkim, co go interesuje, zastanawiać się czemu mogła służyć napotkana budowla, a raczej jej resztki. Wtedy zza jednej ze ścian coś zastękało. Głos niepodobny do żadnego zwierzęcia począł stękać, sapać i cicho zawodzić. Faflok, początkowo zaskoczony, przyjął, że cokolwiek to jest, nie będzie miłe w obyciu. Przyjął więc postawę gotową do ataku. Wtedy ujrzał, że zza ściany zaczęła wystawać ludzka ręka.
– Kogo niesie? – padło pytanie.
Faflok zastanowił się, czy odpowiedź będzie słuszną decyzją. Postanowił zaryzykować.
– Czarownik Faflok, z odległej krainy.
– Ach! Wybacz panie za mą pogardę! Sądzić począłem, że zgraja bandziorów grasuje.
– Czemuż więc się ujawnił? Dla wielu rosłych niecnot taki cherlawy kmiot niczym więcej jak padliną.
Nieznajomy, najwyraźniej zajęty czymś bardzo ważnym, przez moment nie odpowiadał.
– Może i rosłe chłopy, ale pomyślunku za grosz w tej całej zgrai. O tutejszych lasach powiadają, że przeklęte. A jak kto spotka ruiny jakieś i głos usłyszy, w te pędy niech ucieka jeśli mu życie miłe.
– A ty? Co tu porabiasz?
– Panie, chcesz wiedzieć?
Faflok nie przeczuwał niczego niestosownego w twierdzącej odpowiedzi.
– Tak.
– Do wioski swej zmierzałem, jeszcze kilka godzin drogi przede mną. Aż tu, jak gniew bogów, potrzeba mnie złapała i począłem srać.
– Czy to nie przypadek?
– Co masz na myśli, czarowniku?
– Masz jakieś dowody?
– Mam jeden dowód, długi na pół łokcia i szeroki na kciuk mojej czwartej żony, która umarła na zakaźną chorobę pięć lat temu, a potem nawiedzała mnie w snach i przez to spaliłem pół wioski, ale zrzuciłem winę na moją piątą żonę. Ocaliłem skórę, biedaczka spłonęła, ale ja żyję. Czy to nie wystarczający dowód na słuszność mojej decyzji?
Faflok zmarszczył brwi i splunął wymownie na piaszczystą drogę.
– Nie obchodzą mnie twoje występki, poligamiczny wieśniaku. Myślę, że możesz mieć coś za uszami i nie mówię tu o grubej warstwie brudu, przez którą twoje lewe ucho zniekształciło się przeokrutnie.
Nieznajomy przeląkł się. W oczach narodził się strach, który sparaliżował biedaka i teraz mógł tylko stać i słuchać kolejnej fali oskarżeń.
– Jesteś sługusem jakiejś wiedźmy. Czyhasz na trakcie, aby dostarczać jej niewinne dusze, na zupy i przetwory zimowe, które potem sprzedaje innym wiedźmom, skarlałym, niepotrafiącym parać się czarną magią.
Wieśniak cofnął się o krok. Obdarte, łatane wielokrotnie odzienie, za duże o dwa albo trzy rozmiary falowało na wietrzę, który nagle wzmógł się, jakby w odpowiedzi na gniew czarownika.
– Panie, pokażę – powiedział.
– Bądź łaskaw, łachudro, choć mój osąd nie będzie łatwo zburzyć.
Wieśniak zaprowadził czarownika w miejsce, skąd wybył, kiedy tamten zjawił się na trakcie. Pokazał płytki dół w którym, co zdziwiło Fafloka niemiłosiernie, leżał skutek procesu srania, co do którego zarzekał się wieśniak.
– Spójrz łaskawie, panie. Oto dowód.
– A więc nie jesteś pomagierem wiedźmy ino zwykłym wiejskim poligamistą?
– Ależ skądże znowu takie oskarżenia? Oczywiście, że jestem pomagierem wiedźmy, okrutnej i nielitościwej. Zmierza tutaj, nie ukryjesz się.
Faflok uśmiechnął się, jakby wieść o nadciągającym niebezpieczeństwie nie była niczym więcej niż ugruntowaniem jego słusznych wątpliwości co do tego parszywego kmiecia.
– Od wieków zarzynacie tu ludzi, jak wam nie wstyd!
Wieśniak oburzył się na te słowa.
– Ledwo ćwierć wieku służę mojej Pani.
– A wioska?
– Moi nic nie przeczuwają. Ukrywam się dobrze i tak zostanie, aż oczy zamknę na wieki.
– Zamkniesz, zamkniesz, parszywa gadzino! Wcześniej niż sądzisz!
Czarownik Faflok, niesiony gniewem najczystszym, dobył z pamięci zaklęcie jedno z wielu i przywołał stwora, o jakiej skórze nie ima się żadna broń, odpornej na ogień palący. Monstrum miało cztery pary oczu, trzy przełyki i tyle samo otworów gębowych, a w każdym rzędy ostrych zębów i z każdego smród przeraźliwy, zwykłego wieśniaka potrafiący w kilka chwil ukatrupić. Faflok nakazał stworowi, aby rozprawił się z pomagierem wiedźmy. Tamten, lichy nieborak, umorusany i przelęknięty, ale wierny swej wiedźmie, począł próbować stawić czoła potworowi, ale próżno było marnować siły. Monstrum jednym uderzeniem potężnego łapska posłało ciało wieśniaka na ruiny budowli, za którą istotnie srał. Dźwięk łamanego kręgosłupa, karku i wielu kończyn naraz był dla Fafloka niezwykle satysfakcjonujący. Sługus patrzył teraz na czarownika pustym wzrokiem truposza, a z ust sączyła się krew, skapując na kamienie i wsiąkając w ziemię Wierzbowego Jaru. Faflok odwołał stwora, który ukłonił się na koniec i zniknął w oparach mgły, która zaraz potem rozrzedziła się i pomknęła pomiędzy drzewa.
Wiedźma pojawiła się na północnym niebie. Lustrowała ziemię pod sobą, szukając tego, który ośmielił się ukatrupić jej sługę. Już wiedziała. Ciało wieśniaka leżało jak rzucony w kąt, niepotrzebny miecz, wyszczerbiony i bezużyteczny.
Czarownik Faflok użył zawczasu zaklęcia maskującego. Nie zauważył jednak, że z powodu długotrwałej wędrówki był osłabiony i mocy kamuflażu wystarczyło prawie na całe jego ciało z wyjątkiem kawałka lewej stopy. Tak o to wiedźma zauważyła intruza i posłała w jego kierunku gromy ostrych, nasączonych trucizną strzał. Faflok odparł je z trudem. Tarcza, której używał, była już przestarzała, a po krainach wielu parających się magią używało innej, dopracowanej i wytrzymalszej. By jednak posiąść takową, należało przestudiować najnowsze wydanie księgi czarów, na którą Fafloka stać nie było.
Wiedźma obniżyła pułap lotu, wycelowała dokładniej i ponownie posłała serię jadowitych strzał. Czarownik tym razem wykonał iście zatrważający, graniczący z głupotą piruet, ledwo umykając natarciu. Spojrzał w stronę wiedźmy – szkaradna to była istota, morda parszywa, pokryta grudami i krostami, z nosem krzywym, wielokrotnie zszywanym, zapewne po bitwach. Oczy pełne gniewu, zamglone nieco, jakby trupie. Włosy zaś wiecznie przetłuszczone, pełne robactwa wszelakiego, osadzone w skórze ropiejącej dzień i noc.
Maszkara właśnie szykowała się do kolejnego ataku, lecz w jednej chwili zaprzestała ładowaniu energii i jakby trafiona jakąś myślą zawróciła. Uniosła się ku górze, a potem odleciała z powrotem na północ. Czarownik Faflok podszedł do trupa wieśniaka, przesunął go i usiadł na jednym z kamieni, płaskim i dość wygodnym. Czuł, że brakuje mu sił nawet na oddychanie. Postanowił, że kiedy tylko zbierze siły na dalszą wędrówkę, uda się do wioski pomagiera wiedźmy, który choć martwy, wgapiony mętnym wzrokiem w niebo, zdawał się potwierdzać słuszność tego pomysłu swym milczeniem.
Dodaj komentarz