Las kości 5/6

Las kości 5/6Opowiadanie nieodpowiednie dla osób wrażliwych!  
   – Poczekaj – wysapał Mick, gdy go zarzuciło. – Muszę doładować baterię, bo jeszcze chwila i zaliczę zgon. Dość długo prowadzasz mnie po tych krzakach i nic. Rzuć wodę i kawałek chleba.
   – Dopiero co odpoczywałeś i nie żebym ci żałował, ale to już ostatnia – stwierdził, wyjmując butelkę z wyświechtanego plecaka, po czym rzucił ją wprost w ręce Micka, dodając: – Masz dobry refleks.
   – W liceum grałem w futbol amerykański. Nawet nieźle mi szło, ale kontuzja pokrzyżowała moje plany na rozwój kariery. Niefortunny upadek i trach. Kość złamana w dwóch miejscach.
   Mick chętnie wracał wspomnieniami do tego okresu swojego życia. Jako kapitan drużyny był kimś: imprezy, dziewczyny, wszyscy liczyli się z jego zdaniem. Później nastał czas tak zwanego „wariactwa”: narkotyki, agresja, problemy z prawem. Ulica nauczyła go walczyć o swoje, lecz wyszczekany język pozbawił go znajomych. Tylko Ron przy nim został i znosił jego humory.
   Pułkownik spod ściągniętych brwi obserwował, jak jego towarzysz siada na pniu, wyjmuje z kieszeni bluzy pogniecionego, wręcz spłaszczonego papierosa i próbuje podpalić. Smith przygryzł wargę, a spojrzenie, którym uraczył burczącego pod nosem Micka, zdradzało, jak bardzo jest niezadowolony z kolejnego postoju, zważywszy, że znajdowali się na słabo osłoniętym terenie. Drzew było dużo, ale większość powalona, jakby przeszła tędy trąba powietrzna.
   Od dłuższego czasu towarzyszyły im kruki. Cicho okupowały korony drzew, szeroko otwierając dzioby. Gdyby nie cienie kładące się na podszyciu, Smith zapewne by ich nie zauważył. Nie zadzierał głowy, nie rozglądał się bez potrzeby, bo największe zagrożenie szło trzy kroki od niego… Nigdy nie widział takiej populacji i zaczął się zastanawiać, czy wyczuwają ich koniec, śledzą i cierpliwie czekają, aż posiłek przestanie się poruszać.
   – Jeszcze tego brakowało – Mick, zaciskając szczękę, cisnął zapalniczką w pobliskie krzaki.
   – To znak, abyś ruszył tyłek i zmień wyraz twarzy, bo wyglądasz, jakbyś miał mi się tu zaraz rozpłakać. – Pułkownik pomacał się po kieszonce na piersi i zanurzając w niej palce, wyszarpnął czarną zapalarkę. Z nerwem posłał ją chłopakowi na kolana.  
   – Bo tak jest. Idźmy już, bo mi głowa pęka od pana ględzenia. Każdy krok robię, bo coś mi każe, a skoro zebrało się panu na szczerość, to analizując wszystkie za i przeciw, których się pan dopuścił, powinienem brać nogi za pas i uciekać, nie oglądając się za siebie. Jednak nie mogę tego zrobić, ponieważ jestem na pana skazany wbrew własnej woli. – Mick jeszcze chwilę patrzył na milczącego pułkownika, który pokiwał głową, zrobił zwrot i ruszył. Chłopak wzruszył ramionami i, krocząc w pewnej odległości ze spuszczoną głową, przeklinał godzinę, w której zrodził się w jego głowie pomysł, aby opuścić miasto i przyjechać do tego przeklętego lasu.
   – Życie pisze różne scenariusze. Mój jest taki, że przebywam w tym lesie dłużej i wiem, kiedy czas ma znaczenie. Rozejrzyj się, zamiast wyszukiwać okazji do narzekania i sadzać tyłek na wszystkim, co się do tego nadaje. Dobrze, że brak tutaj zasięgu, bo zapewne gapiłbyś się w ekran telefonu albo leżał w rowie, najprawdopodobniej z jakąś kontuzją.
   – Telefon się rozładował i nawet go nie mam. Odnoszę wrażenie, że nie ma pan zielonego pojęcia, którędy do obozu. Mówiłem, aby iść tamtym wyjeżdżonym szlakiem. Mógł prowadzić do moich znajomych albo samochodu.
   – Powtórzę raz jeszcze i mam nadzieję, że ostatni. Tamta droga nie prowadziła do bazy ani od wschodu, ani od zachodu. Posłuchaj! Rozumiem, że jesteś zmęczony i nie podoba ci się, to jak dyryguję. To nie mój wymysł i dobrze o tym wiesz. Możemy iść w pewnej odległości, nie słuchać się nawzajem, ale musimy się trzymać razem, rozumiesz? Najchętniej poszedłbym twoim tokiem myślenia i opuścił to miejsce w podskokach, ale nie znamy godziny, gdy wszystko skuje lód albo powstaną czarne bajora. Odchodzę od zmysłów i coraz bardziej się boję. Te twory nas potrzebują jak rabusie strategii, by włam się udał i nie zostali pojmani. To tak, jak z misją. Każą, jedziesz, poza tym, gdybym cię słuchał… – Urwał, zauważając wzniesienie pomiędzy dwoma wiekowymi pniami. Wyglądały jak wejście do fantastycznej krainy. Promienie słońca odbijały się od kory, a jej naturalna, zielona barwa mieniła się żółcią i czerwienią, za sprawą sączących się z rowków soków, które ściekały z równą intensywnością. Płyn przyjmował różnorakie kolory, w zależności od padającego na nie światła.
    – Słyszę szepty w głowie. Wizje miejsc, do których muszę się udać i może przez to tak wszystko utrudniam. Nie wiem. Podszepty są coraz częstsze i nie mają nic wspólnego z tym, o co nas te byty prosiły. Chodzi o…
   – To, co mam, i to, co mi towarzyszy. Doskonale cię rozumiem i odkąd uwierzyłem, czuję lodowaty oddech śmierci w każdym skrawku ciała. Nie tylko ty słyszysz głosy. Ja również, ale moje prowadzą mnie na właściwy tor, chociaż, patrząc na, to jak się miotam, można odnieść zgoła odmienne wrażenie.
   – Nie zaprzeczę. Czasami zachowuje się pan jak obłąkany, ale przynajmniej przestał pan mówić od rzeczy i zaczął myśleć.
   – To coś na mnie wpływa, wycisza i instruuje. Ostrzega mnie przed tobą. Wiem, że zaatakujesz.
   – Ja?! To ja strzelałem i ukrywam, co się tutaj dzieje?! Czcze gadanie, że niby nic pan nie wie! Kurwa! Idę poszukać samochodu, a gdy go znajdę, wrócę po znajomych. Najprawdopodobniej zastanę ich martwych, ale przynajmniej uspokoję sumienie i może uda mi się wydostać z tego miejsca.
   – Nie mówiłem dosłownie. Znam jego zamiary i nie pytaj, skąd, bo orientujesz się nie mniej niż ja, a może i lepiej. On to na tobie wymusi, rozumiesz? Musisz zdobyć kamień, a że nie radzisz sobie z towarzyszącą ci energią i natłokiem czarnych myśli…
  – Ja jestem słaby? To nie pan nosi w sobie potwora! Jest pan żałosnym prostakiem strzelającym z byle powodu! Proszę zejść mi z oczu, bo nie ręczę za siebie. – Mick nie krył oburzenia. Zaczął się trząść, kuląc dłonie w pięści.
   „Zabij go, jest sam. Zabierz mu kamień i ukarz. On z ciebie szydzi”, ten głos świdrujący uszy: basowy, miarowy, odpalał lepiej niż narkotyk.
   – Nie, przestań! Zamilcz! Nie zrobię tego! – Mick schował twarz w dłoniach, kucnął i zaczął się kiwać, więc Smith wyostrzył zmysły, skupiając większą uwagę na jego osobie.  
   „Odbierz, co moje. Mam mało czasu”.
   – Dosyć! Dłużej nie dam rady – stwierdził przez łzy i uniósł głowę.
  Kiedy pułkownik napotkał ciemne oczy, zorientował się, że byt gnieżdżący się w Micku źle zareagował na jego spekulację. Zbyt mało czasu na manewr, czy próbę ucieczki. Chłopak z prędkością światła pochwycił go za łydkę, szarpnął i pozbawił równowagi, rozkładając dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi na łopatki. Zerwał się i jak w amoku zaczął okładać żołnierza pięściami. Dwa szybkie strzały trafiły w szczękę, jeden w żebro, a kolejny w wątrobę. Następny zbliżał się w okolice krtani. Jasne światło pojawiło się znikąd i wniknęło pomiędzy męskie ciała. Na szczęście dla purpurowego Smitha mającego problem z zaczerpnięciem tchu, cios nie dotarł do celu. Pięść zawisła tuż przed jego twarzą, a następnie chłopak zamarł jak śmiałkowie napotykający wzrok meduzy.
   Pułkownik wykorzystał moment – Mick odzyskiwał płynność ciała, twarde kostki przybliżały się do jego zarośniętej twarzy. Oplótł agresora nogami i, wyrzucając z gardła okrzyk frustracji, zablokował mu dłoń i wykręcił rękę. Wykonał przewrót i teraz to on był na górze, sprawnie blokując miotającego się pod nim chłopaka.
   – Uspokoisz się, czy mam go połamać?! Nie dopuszczę cię do niego i nie pozwolę naznaczyć, bo jest mi potrzebny, a ty nie masz tyle siły, aby ze mną wygrać. Zakładasz chłopakowi pętlę na szyję i szukasz okazji, aby zdobyć fragment żywiciela. Nie dostaniesz go i stracisz swój, a wtedy poślę cię wprost w objęcia pustki. Czas to zakończyć.
   – Puszczaj! – Mick zaprzestał się szarpać; z kącików oczu wypłynęły łzy.
   – Dwadzieścia lat szkoleń w najtrudniejszych warunkach nauczyło tego osobnika, by nie odwracać głowy, gdy nie ma się pewności, że wróg skapitulował. Z przyjemnością to w nim potęguję i dopóki mi służy, nie dam go zranić.
   – Przegrasz!
    Mick zaczął wrzeszczeć, a ciało smagały spazmy. Ślina wyciekała strumieniem, oczy przekrwione – jego – patrzyły z przerażeniem i niemą prośbą o pomoc. Smith puścił jego nadgarstki i zamknął w stalowym uścisku czarną smugę wychodzącą z jego szybko pracującej piersi. Ramiona jak macki ośmiornicy oplotły Smitha, napiął mięśnie, intruz cofnął atak, lecz po sekundzie znów poddawał ciało żołnierza miażdżącej sile. Pułkownik nie wyglądał, jakby cierpiał. Rysy twarzy miał ostre, wargi zaciśnięte, a spojrzenie mroziło krew w żyłach. Otworzył usta i ze świstem wypuścił powietrze, a w nim biel kierującą się do krępującego go przeciwnika.
   Ostatnie smugi cienia opuściły ciało Micka i zawisły. Byt Smitha wstrzelił się w czarne kłębowisko pary, odciągając ją coraz wyżej. Na nieboskłonie, pomiędzy koronami drzew, dwa przeciwieństwa walczyły i rozciągały swoje oblicza jak gasnąca gwiazda. Słońce przestało ogrzewać okolicę, szum liści ustał. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Szron tańczył, gdzie okiem sięgnąć. Mick oddychał szybko, czując, jak chłód wchodzi na dłonie, a mgła sięga coraz wyżej, otulając go niczym koc. Spojrzał na pułkownika. Stał z szeroko otwartymi ustami, jak zahipnotyzowany obserwując walkę kontrastów i mróz schodzący po trzeszczących gałęziach.
  Gdy przeniósł wzrok, Mick przeskakiwał przez powały i gnał na złamanie karku. Pragnął uciec przed osaczającym go lodem, który wyrastał spod ziemi, tworząc labirynt nakryty gęstą parą. Smith zerknął na byty. Oddalały się, więc nie myśląc długo, ruszył za chłopakiem. Forsując mięśnie, modlił się, aby nie stracić go z oczu. Mgły przybywało, nie widział nóg do wysokości kolan, ale to nic. Musiał go dogonić, nie bacząc na coraz silniejsze skurcze łydek. Nagle stał się świadkiem jego upadku i wrzasku strącającego z gałęzi połacie szronu i lodu.
   – Nie! Pomocy! Boże, co to jest?! Pułkowniku, wyciągnij mnie stąd, błagam! Ta mgła! Ona mnie wciąga!
   Mick tonął, a jego krzyk przechodził w pisk. Czuł pod sobą mieszankę miękkości, lepkości, ciepła i twardych elementów. Paraliżujący ruch na plecach i udach sprawiał, że miał problem z dźwignięciem się. Opary zaczęły roznosić fetor, wywołując duszący kaszel. Niemoc odebrała mu resztki sił. Nagle zniknął, a wokół nastała głusza.
   Smith zwolnił, przysłonił nos i nasłuchiwał. Bał się poruszyć. Strach przejął kontrolę nad rozdygotanym ciałem. Z gardła, mimo że otwierał usta, nie wydobył się żaden dźwięk.
   „Co teraz? Nie żyje? Co to za odgłosy? By to szlag”.
   – Odezwij się – wyrzucił z siebie tak cicho, że ledwo sam siebie słyszał.
   „Weź się w garść i zacznij myśleć” – karcił się w duchu. „Znów sam. To ponad moje siły, a ten smród… Czyżby nadchodził? Nie, tylko nie to”.
   Wzniósł głowę i, patrząc na przenikające się byty, krzyknął:
   – Pomóż mu!!!  
   Miał nadzieję, że to coś go wysłucha, lecz nic nie uległo zmianie. Na domiar złego zerwał się wiatr, a wraz z nim okolicę wypełnił ryk. Smith dobrze go znał. Gęsia skórka pokryła ciało, oddech przyspieszył, a zmysły pracowały na najwyższych obrotach, potęgując odczucie końca. Wiedział, że nie może stać jak kołek i jedyne, co przyszło mu do głowy, to iść, nie bacząc na to, co znajduje się pod stopami.
   – Cholera, jak mam go znaleźć, skoro sam niewiele widzę? Zabrał go, rozszarpał? Nie, przecież na własne uszy słyszałem, że tamten nie da go skrzywdzić. I kim oni są, do jasnej Anielki: strażnikami, łowcami?
   Nawoływał, prąc przez gęste smugi. Powierzchnia była w miarę równa, przeszkody jakby wyparowały. Uświadomił sobie, że mimo iż twór był od niego w znacznej odległości, oddziaływał na jego zmysły i decyzje. Ryk przenikający do szpiku kości stawał się coraz cichszy. Potwór zawrócił, odpuścił, a szron ziębiący drzewa mniej więcej w połowie, zaczął parować, lód się topił, skapując na wyschnięte podłoże. Pułkownik poczuł ulgę, a gdy  dostrzegł swoje łydki i buty, aż westchnął i…
   – O ja pieprzę – szepnął, gdy po zaniku mgły jego oczy powiększyły objętość.
  Gdzie nie sięgnął wzrokiem, widniała składnica trupów. Gnijące, poszarpane i rozczłonkowane ciała parowały w blasku odsłanianego słońca. Spojrzał w niebo – byty zniknęły. Czerwono-brązowy kolor dominował, przysłaniając biel porozrzucanych kości. Ten dźwięk. Szybko zlokalizował jego pochodzenie. Chmara owadów latała bez celu, to siadała na zgniliźnie, delektując się ambrozją. Robale właziły i wyłaziły z ciał, wiły się po mięśniach, oczach, podgryzały języki. Węże pełzały pomiędzy przeszkodami, wprawiając całość w ruch. To nie był miraż, lecz rzeczywistość, a na źrenicach pułkownika widniał obraz jak po wybuchu granatu w centrum wroga.
   Zgiął się w pół i zaczął wydalać zawartość żołądka. Torsjom nie było końca. Po jakimś czasie, gdy był w stanie zaczerpnąć tchu, dźwignął głowę i zaczął poszukiwać Micka, przy okazji wypatrując mundurów. Modlił się, aby żadnego nie odnalazł, bo taka śmierć… Dla żołnierza to jak policzek. Skończyć pomiędzy zwierzętami, bez salw i honorów. Wolałby, aby zostali skonsumowani w całości, zawleczeni pod ziemię, zakopani. Tak sobie wmawiał, spacerując pomiędzy trupami. Dość szybko przywykł do smrodu; zresztą, to, co z niego wyleciało i zahaczyło o nogawki, nie pachniało ładniej.
   Martwił go fakt, że do tej pory nie natrafił na chłopaka. Przecież był od niego na wyciągnięcie ręki. Miejsce, gdzie widział go po raz ostatni, nie zdradzało śladów jego obecności. Czarny scenariusz nie był w trakcie realizacji, on się dokonał, a Mick, jak Smith przypuszczał, został wciągnięty pod ziemię. Tak działała czarna breja, a to, że jej nie widział, nie oznaczało, że nie było jej skąpanej we mgle.
   Pułkownik wsparł dłonie na biodrach i z rezygnacją w oczach patrzył na to, co go otacza. Starł pot z czoła i stawiając stopy tak, aby omijać trupy, postanowił wrócić do punktu wyjścia. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że znajduje się od niego dość daleko, co wywołało zmieszanie. Zrobił zwrot i zauważył, że cały czas ma przed oczami ten sam widok, te same drzewa, głaz i krzaki.
  – To jakaś paranoja. Wszystko obraca się razem ze mną? Jestem grawitacją, czy co? A może widzę to, co chcę widzieć? Nie! Obłęd. Myśl, Trevor! Nie może być jednego punktu, chyba…? Byt chłopaka nie chce, abym opuścił to miejsce. Zaraz! No tak. Pamiętam. Nie połączyli sił. Boże, oni są jednością i tylko jeden wróci do żywiciela, bo tak zdecydował. Dusza rozdarta na dobro i zło. Miałem rację, gdy napomknąłem chłopakowi o śmierci. Moja głowa! – Pochwycił w okolice skroni, zamknął oczy i przyciągnął brodę. – Co to za obrazy? On mi je udostępnia? Próbuje mnie nakierować? Lodowa chata. Jak mogłem wcześniej na to nie wpaść? Przecież to przejście między dwoma światami. Tablica Onija, zapiski. Portal nie został zamknięty, stąd te wszystkie zjawiska. Wystarczy go domknąć. Nie! Co z potworem? Utknie tutaj wraz z tymi parowymi dziwadłami i będą zabijać dalej. Podpowiedz mi coś! Jak mam ci pomóc?
   Głos w głowie milczał.  
                                                                 ***
   W momencie, gdy pułkownik postanowił ponownie przeszukać cmentarzysko, Mick próbował otworzyć oczy, lecz przytłaczający powieki ciężar uniemożliwiał tę czynność. Nie mógł się poruszyć, dłonie i stopy zgrabiały, a w nozdrzach i ustach tkwiło coś, co utrudniało zaczerpnięcie tchu.
   „Co się dzieje? Gdzie jestem? Ten wariat zakopał mnie żywcem?” – myślał, a narastająca panika wpływała obłąkańczo na umysł. Zaczął się szamotać, spiął mięśnie, a szukające punktu zaczepienia palce przedzierały się przez zimne, miękkie podłoże. Czuł, jak płuca się zapadają, drogi oddechowe coraz mocniej się zapychają. Chęć wydostania się z pułapki uwolniła taką dawkę adrenaliny, że na skraju życia i śmierci udało mu się przebić dłońmi na powierzchnię. Nadzieja zmotywowała go do dalszej walki. Po sekundach morderczego wysiłku ciężar zniknął – do otwartych ust dotarło powietrze. Usiadł, krztusząc się przy próbie złapania tchu. Wiatr gwizdał i ziębił tak już chłodne plecy i ramiona. Mick otworzył oczy i wydmuchał zalegający w nosie piach. Połknął go sporo, a ostry kaszel nie ułatwiał zadania. Długo walczył o oddech. Gdy go złapał, opadł na plecy, nie zważając na to, że za poduszkę służy mu zgniłe ciało szopa.
  Kiedy doszedł do siebie, usłyszał ciche wołanie. Uniósł głowę i zobaczył pułkownika, który w znacznej odległości, niezgrabnie manewrował pomiędzy powałami a szczątkami zwierząt.
   – O nie. Niedoczekanie twoje. Spadam stąd. Sam sobie zgrywaj bohatera i wchodź w układ z demonami. –  Zaczął się czołgać. Przed nim stało drzewo. Zamierzał do niego dotrzeć i wydostać się z tego lasu. Miał spore szanse na przeżycie, jeśli tylko będzie cicho i jak najdalej od nawiedzonego Smitha.
   – Gdzie jesteś?! Odezwij się!
   Mick ocierał się ciałem o trupy, zaciskając zęby, gdy przedzierał się przez robaki. Miał je we włosach, na dłoniach, ubraniu. Obsiadły go muchy, ale musiał wytrzymać łaskoczącą masę odnóży. Każde poruszenie się roztaczało wokół coraz większy smród. Zaczęło mu się kręcić w głowie, ale nie poddawał się, od czasu do czasu zerkając w stronę Smitha. Gdy tamten zwracał się do niego przodem, Mick zastygał bez ruchu, a gdy się odwracał, chłopak brnął dalej. Pokonawszy morze kości, gadów i insektów, wsparł się plecami o drzewo, dysząc, jakby przebiegł kilka kilometrów. Nie czuł się najlepiej, zbierało mu się na wymioty. Ubranie capiło, dłonie pokrywała zaschnięta krew i skrawki mięsa.
   Wychylił się i, zauważywszy, że pułkownik się oddala, wstał, lecz zaraz upadł na kolana. Coś było nie tak. Ciało wydawało się obce, widział inaczej. Krajobraz ustępował miejsca czerwonym pasom. W głowie rozbrzmiał głos:
   „Otwórz umysł, nie walcz ze mną. Wiesz coś, czego potrzebuję”.
   Gęsia skórka pokryła jego ciało. Krzyczał w środku, patrząc na siebie w podświadomości i przypominając sobie, jak czytał ciąg kropek i kresek. Ten sam zapis. Był kompletny, nie wyparował jak ten poprzedni. Popychany przez niewidzialną moc, sięgnął do tylnej kieszeni spodni, wyjmując pogięte zapiski. Zaczął wyrzucać jeden za drugim, aż zatrzymał się na niezapisanym. Położył papier przed sobą i oparł na nim obie dłonie. Wszystko, co na nich było, zaczęło ściekać. Poruszające się w górę i w dół palce tworzyły znaki. Pisał w dziwnym języku, na dodatek krwią. Po chwili zdjął z kartki czyste dłonie i patrzył na swoje dzieło z szeroko otwartymi oczami i ustami. Drżał jak osika, a gdy głos wdzierający się mu do umysłu, przestał nim dyrygować, zerwał się i z piskiem pobiegł przed siebie. Był wykończony emocjonalnie i postanowił, że woli zginąć podczas ucieczki, niż nadal być marionetką w rękach tego czegoś.
   – Zaczekaj! Gdzie biegniesz?! – Pułkownik ruszył za uciekinierem, przeskakując przez ciała.    
   Jak długo Mick przedzierał się przez trupy, drzewa i unikał odpowiedzi na nawoływanie Smitha? Zgubił rachubę czasu. Zostawił za sobą najbardziej zarośnięte tereny i uśmiechnął się, widząc samochód.
   – Zajebiście – ekscytacja była nie do opisania, a ulga, która temu towarzyszyła, widoczna na rozpromienionej twarzy i w lśniących oczach.
   Zasiadł za kierownicą i pochwycił plecak z tylnego siedzenia. Drżącymi dłońmi zaczął w nim szperać i po chwili odnalazł to, czego szukał. Woreczek z białym proszkiem połyskiwał w promieniach słońca. Mick upychał towar, gdzie się dało, bo często zdarzało się tak, że imprezy przybierały zaskakujący obrót, a rozbawione towarzystwo było skłonne przepłacić, aby podtrzymać atmosferę.
    Wsadził go do kieszeni bluzy, zatrzasnął drzwi i odpalił silnik. Zerknął w lusterko. Po pułkowniku ani śladu. Wcisnął gaz, włączył radio, ujechał parę metrów i samochód stanął – Mick uderzył głową w kierownicę.
   – Co tym razem? – syknął, podążając dłonią do czoła, z którego krew ściekała po brwi i kapała na policzek.
   Złapał za klamkę. Niechętnie wywlókł się z auta.
   – Cholerny złom! – huknął, wyładowując frustrację na tylnych drzwiach. Po kilku kopniakach odszedł i natrafił dłonią na niewidzialną zaporę.
   – Co to? – sapał, macał, widząc jedynie białe krople zawisłe w powietrzu.  
   Naparł ciałem – blok. Kopnął – brzęk i mrowie w nodze. Uderzył pięścią – ani ryski. Zdziwienie przeplatające się z zaciekawieniem wiodło prym na męskiej twarzy. Zaczął uderzać w barierę pięściami, wrzeszczał, aż ogarnęła go niemoc, a jego ciało przyjęło charakterystyczną postawę przegranego: ramiona i ręce opadły, głowa ciążyła, a oddech był cichy, niemal niewyczuwalny.
   – Wszystko w porządku? Gdzie zniknąłeś? – Pułkownik z politowaniem spojrzał na załamanego Micka siadającego na uschniętej trawie.
   – Przybiegł pan dokończyć dzieła? Mówiłem, że chcę być sam. Ledwo wyrwałem się z objęć śmierci, lecz tak sobie myślę, że wolałbym zginąć i przestać czuć. Tyle uśmierconych zwierząt. Pan wiedział, prawda?
   – Nie. W lesie często bywa mglisto, a my przeważnie trzymaliśmy się przetartych szlaków i pilnowaliśmy dróg dojazdowych.
   – Każdy może tutaj trafić i stracić życie. Jak to możliwe, że nikt tego nie odkrył? Satelity, drony, helikoptery. To widać z kilometra.
   – Zauważyłeś w okolicy cokolwiek z tego, co wymieniłeś?  
   Mick zaczął wytężać pamięć, lecz nie potrafił stuprocentowo stwierdzić, czy coś tędy przelatywało, więc nie odpowiedział.  
   – Właśnie. Nic, bo wszystko w promieniu czterech kilometrów spada na ziemię jak  meteoryt wchodzący w atmosferę. Twoje czoło nie wygląda dobrze. Masz wielkiego guza.  
   – Uderzyłem w niewidzialną barierę metr przed samochodem. Tkwimy w jakiejś bańce. Nie opuszczę tego miejsca! Dlaczego mnie nie uśmiercą?  
   Pułkownik wyciągnął ręce, minął Micka i zrobił parę kroków. Nic go nie zablokowało, na nic nie natrafił. Zaczął podejrzewać, że chłopak ma omamy.
   – Jakim cudem? – Wstał i ruszył w stronę pułkownika, który patrzył na niego spode łba.
   Dwa kroki później Mick uderzył czołem w barierę, a krew z czoła ostała się i lewitowała. Smith wybałuszył oczy.
   – Nic z tego nie rozumiem?  
   – Przegrałem i nie pozostało mi nic, poza czekaniem na śmierć – oświadczył łamiącym się głosem. – Niech się pan ratuje i opowie wszystkim, co się tutaj dzieje. No, dlaczego pan nie idzie?  
   – Nie chcę. Poza tym, jaką mogę mieć pewność, że nie wyniosę tego poza strefę i nie sprowadzę na ludzkość zagłady?  
   – Racja.  
   – Jak zapewne zauważyłeś, twory walczą o żywiciela, a nasze ciała są dla nich chwilowym schronieniem. Nie wiem, jak się to dla nas skończy, lecz…  
   – Proszę nie kończyć – Mick wszedł mu w słowo. – To coś mnie zjada od środka, a teraz niszczy psychicznie, bo jestem za głupi, aby zrozumieć. Napisałem coś, ale nie potrafiłem odczytać?    
   Pułkownik wyjął z kieszeni marynarki to, co Mick zostawił pod drzewem i pomachał kartkami przed jego bladą twarzą.
   – Ja potrafię. Skąd to masz? Byłeś w chacie? – jego ton był ostry jak przy przesłuchaniu niesfornego podejrzanego.
   – Nie. Wyjąłem z kufra, który znalazłem pod drzewem – wyjaśnił, spuszczając wzrok. Myśli popłynęły w stronę Rona, Holly, Mii. Obiecał, że po nich wróci, ale sprawy skomplikowały się na tyle, że raczej do nich nie dotrze, bodaj, by się upewnić, że nie żyją.  
   – Podobne wydruki i zapiski zostały znalezione w skutej lodem chacie. Moje zdziwienie było ogromne, gdy dotarłem tam z moimi ludźmi. Na zewnątrz czterdzieści stopni, a w środku na minusie, do tego wszystkie kolory tęczy zamknięte w oszronionych ścianach. Było tak jasno, że oczy łzawiły, a powieki same się przymykały. To portal i tam mamy podążyć.
  Mick wstał, dochodząc do wniosku, że pułkownik opisuje miejsce z jego wizji. Milczał, nie rozumiejąc, dlaczego byty krzyżują ich drogi? Nie były w stanie się zgładzić, a może to nie był odpowiedni czas?    
   – Coś ci podpowiada?
   – Nie. Proszę schować zapiski do plecaka i znajdźmy jakieś schronienie. Tak sobie myślę, że skoro nie byłem w stanie odczytać tekstu, to jest nadzieja, że wyjdę z tego cało.  
   – Zaczynasz mówić jak człowiek. Tędy. – Pułkownik ruszył na zachód, Mick człapał za nim, próbując poukładać w głowie strzępy informacji, nie podejrzewając, że byt, który mu towarzyszy, ma coraz mniej energii i wzbiera w nim furia, która może wiele zmienić.
   Po dłuższej chwili błąkania się pośród drzew, anielskiej cierpliwości pułkownika na narzekanie Micka, przyszedł czas na dobre wieści. Smith wyciągnął dłoń i wskazał palcem na rozwidlenie.
   – Nareszcie coś, co rozpoznaję w tym drzewnym labiryncie! – zakomunikował. Jego ton głosu sugerował, że kamień leżący na dnie serca uniósł się, pozwalając na nowo zaufać nabytym w wojsku umiejętnościom.
   – Obóz? – Mick wodził wzrokiem, napotykając jedynie krzaki, a szeroki uśmiech zniknął szybciej, niż się pojawił.
   – Jaskinia, a od niej do bazy to jak rzut beretem. Odpoczniemy, a z samego rana weźmiemy wodę, coś do jedzenia i ruszymy do chaty.  
   – Nie mam przekonania co do tego pomysłu. Jak stwór powróci, nie będzie gdzie uciekać, a piach, wilgoć i skały staną się naszymi trumnami.  
   – Jak nie zamilkniesz, spotka cię znacznie spektakularny koniec. Słońce wisi nisko, niebawem zapadnie zmrok, a wtedy las ożyje.
   – Przepraszam. Nerwy mi puszczają, do tego nie przywykłem do takiego survivalu – przyznał, zwilżając gardło.  
   – Życie kładzie nam kłody pod nogi, niemniej to, z czym zmagamy się teraz, to najcięższa próba. W wojsku mnie nie oszczędzali, swoje wycierpiałem i nieraz miałem ochotę ze sobą skończyć… Jak wczoraj. Gdyby nie wypełniło mnie jasne światło, stygłbym rozszarpywany przez ostre dzioby, lecz wróćmy do tematu. Znam tę jaskinię, to jedyne miejsce, które nie zamarza, gdy tamten nadchodzi…
   – Co? – Mick się zakrztusił, gdy pułkownik tak nagle zamilkł i zbladł.
   – Nic.
   – Tam coś jest, nieprawdaż? Tkwimy w tym razem, więc mam prawo wiedzieć, a widząc pańską minę, lepiej się przygotuję. – Sięgnął do kieszeni bluzy, wysypał na dłoń trochę białego proszku i wciągnął.
   – To nie najlepszy pomysł, ale skoro dzięki temu poczujesz się lepiej. Podejrzewam, że tam ukrywa się potwór.
   – Dobry żart, naprawdę. Prawie uwierzyłem. Nie ciągnąłby mnie pan w paszczę lwa, prawda?
   – Mówiłem, że to jedynie spekulacja. Chodźmy. Widzę, że humor ci dopisuje i się odprężasz.
                                                                  ***
   Kawałek dalej Smith zaczął wspinać się na strome zbocze. Mick dotrzymywał mu kroku. Przekroczyli obstrzępione wejście do groty. Sklepienie było wysokie, a głazy oraz ukształtowane przez żywioły nierówności wydawały się Mickowi nadzwyczaj piękne, uspokajające dzięki gładkiej jak tafla lodu formie. Pułkownik skierował się w stronę niewielkiego wyłomu, wsunął rękę w szczelinę i wrócił z dwoma małymi latarkami.  
   – Na czarną godzinę? – Chłopak nie był szczególnie zdziwiony.
   – Tak. – Zmusił się do uśmiechu, wargi lekko drgnęły.
   Podał jedną Mickowi, po czym jak jeden mąż weszli w szeroką odnogę. Szybko zaczęło się robić ciasno i chłodno, a to, co ich otaczało, przypominało fale podczas sztormu – niesforne i niebezpieczne. Im dalej się posuwali, tym Mick bardziej przekonywał się, że nie powinni tam iść. Coś śmierdziało i nie było to jedynie porównanie do kłębiących się w głowie chłopaka obaw. Wilgoć i stęchlizna wdzierały się głęboko w nozdrza, utrudniając oddychanie. Nagle stanął i przysłonił nos.
   – Czyżby szczątki?
   – Nie wiem. Im dalej zajdziemy, tym lepiej. Fetor zamaskuje nasz zapach. Szybciej. Mam złe przeczucia.
   Mick również je miał. Fakt, że Smith prowadził go nie wiadomo gdzie, nie potykając się ani razu, mając za oświetlenie latarkę marnej jakości, podczas gdy on sam doświadczył tego parokrotnie, dawało do myślenia. Poza tym unikał kontaktu wzrokowego, trzymając głowę nisko i często burczał pod nosem, jakby prowadził rozmowę, nieprzeznaczoną dla jego uszu.
   „Mówił, że zna tę jaskinię, a teraz twierdzi, że nie wie, co tak capi” – pomyślał, dostrzegając, że towarzysz zwalnia.
   – Dobrze się pan czuje? Może odpoczniemy? Słyszę, jak ciężko pan oddycha.
   – Nie, idziemy dalej.
   Czarny scenariusz, który zalegał w najciemniejszych zakamarkach mózgu Micka, właśnie wychodził na światło dzienne. Tembr głosu Smitha był oschły, a gdy Mick przypadkiem, chroniąc się przed upadkiem, oświetlił jego twarz, dostrzegł białe jak mleko gałki oczne. Zaparło mu dech, a serce pędziło z prędkością światła.
   – Kurwa! – krzyknął, zerwał się i zaczął wbiegać coraz głębiej, słysząc za sobą ciężkie kroki.
   Oczy mu łzawiły, w gardle drapało, a ściany jaskini, jakby opłakiwały jego koniec, ociekając skąpą ilością cieczy. Ani razu się nie obejrzał, nic też nie słyszał, ale wiedział, że to cisza przed burzą. Nagle stopy zetknęły się z zimną wodą. Wzdrygnęło nim, lecz nie przestał przeć. Poziom krystalicznie czystego płynu sięgał łydek. Krok, dwa – zakrył kolana. Coraz trudniej było utrzymać równowagę i tempo. Gdy spodnie na udach zamokły, bieg ustąpił miejsca marszowi. Mick z językiem na brodzie przedzierał się przez coraz wyższą wodę i po raz pierwszy spojrzał przez ramię – nikogo.
  Gdy odwrócił wzrok i uniósł latarkę, jego oczom ukazały się okorowane pale – pięć – zagradzające dalszą drogę ucieczki. Zziajany, zziębnięty i ledwo trzymający się na nogach, wsparł się na nich i wcisnął głowę pomiędzy. Oświetlał niedostępną część korytarza, wytężając wzrok.
   – W mordę! – Odskoczył, przyciskając ręce do piersi.
   Pomiędzy palami tkwiła głowa z przerażeniem na twarzy i wybałuszonymi oczami. Cera sina, twarz opuchnięta. Mick drżał, gdy kierował światło w głąb. Było jak na górze, z tą różnicą, że tutaj zwierzęta zastępowali ludzie, a ich liczba była zdecydowanie mniejsza. Niektóre z ciał dryfowały, inne, niekompletne, leżały na kamieniach. Większość z nich to żołnierze. Niektórzy byli tak pokiereszowani, że gdyby nie mundury, zapewne ich szczątki pływałyby wszędzie.
   „Ron, Holly… Czyżby też tutaj trafili?” – pomyślał, świecąc po trupach w poszukiwaniu znajomych, gdy do jego uszu doleciał świszczący oddech. Poczuł ścisk ramienia – wrzasnął, strącił dłoń i się obrócił.
   „Jakim cudem nie usłyszałem, że nadchodzi? Co teraz? Jestem w pułapce”.
   – Przykro mi, śmiertelniku, ale żywiciel nie chce tego, który żeruje na tobie jak smoła na duszach nieczystych, a twoje ciało stanie się jego grobem.
   – Odejdź. Nie dotykaj mnie. Pułkowniku, niech pan walczy. Proszę nie dawać sobą kierować – błagał, cofając się, aż plecy wsparły się na palach.
    – Pułkownik został wyłączony i nie ma nic wspólnego z tym, co się z tobą stanie.
   – Wyjmij to ze mnie i daruj życie, proszę. Przecież jesteś ten dobry.
   Odpowiedziała mu cisza.
   – Wyłaź! Gdzie jesteś?! Mówiłeś, że mnie ochronisz, jak będę cię słuchał! – Mick pochwycił dłońmi skronie i zgiął się wpół. Zawył z bólu, gdy ciemne smugi zaczęły wychodzić przez skórę, a głos w głowie charczał: „Zgubiłeś kamień, głupcze. Zgubiłeś”.
   Chłopak wsadził dłonie do kieszeni bluzy i obłąkańczo w niej grzebał. Kamień zniknął, a on krwawił. Byt rozrywał go od środka. Pisk, wymachiwanie rękoma, skowyt. Wszystko na nic. Był karany za to, jaki był.  
    Smith skrócił dystans i zaświecił jak latarnia. Jasne wstęgi opuszczały jego ciało w pośpiechu, krzyżując się z ciemnymi otaczającymi Micka. Zaczęły wpychać czarną materię na powrót do ciała chłopaka, przez porozrywane ubranie, krwawiące i szeroko pootwierane rany.  Ten wył z bólu, szamotał się i przyjmował to, czego tak bardzo pragnął się pozbyć. Z czasem umilkł. Ciemny byt opadł z sił i znikł pod skórą, która pokryła się eksplodującymi krwią bąblami. Mick gotował się od środka, zmuszony do upadku. Runął na zimny piach jak długi z szeroko otwartymi ustami i zwęglonymi gałkami ocznymi.  
   Biały cień wniknął w ciało pułkownika, który, jak pacynka pociągana za sznurki, pochwycił martwego Micka, przerzucił przez ramię i ruszył w stronę wyjścia.    

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.