Ostatni człowiek na ziemi - prolog

Godzina 5:30. Narastający odgłos alarmu powoli wyrywa mnie ze snu. Otwieram oczy. Ciemnogranatowe rolety przysłaniają światło lampy drogowej, która, chciałoby się rzecz, „patrzy” w okno. Niewielka szpara, między szybą a zasłoną, wpuszcza do mojego pokoju jedynie pojedyncze refleksy. To, jak i nikła jasność wyświetlacza czasomierza, tworzą w pomieszczeniu półmrok.
     Mam wrażenie, że przenikliwy pisk zaraz zacznie rozrywać moją duszę. Zwlekam więc z łóżka nogę za nogą. Od jakiegoś czasu miałem problemy z wczesnym budzeniem się. Wpadłem więc na pomysł, żeby, przed zaśnięciem, odstawiać budzik na szafkę na drugim końcu pokoju. Myśl prosta i genialna. Wstaję i ostrożnie zaczynam iść w kierunku tego diabelskiego urządzenia. Na całe szczęście, kontury mebli i przedmiotów są w miarę widoczne, co pozwala na uniknięcie przypadkowego zderzenia. Sięgam ręką przed siebie, szybko wyłączam alarm i zapalam światło. Moje oczy potrzebują chwili, aby się przyzwyczaić. Wolnym krokiem idę do drugiego, (jeszcze) pustego pokoju, który aktualnie wykorzystuję jako miejsce do ćwiczeń. Pierwotnie miał znajdować się tutaj kącik relaksacyjny, ale koniec końców zdecydowałem się na przekształcenie go w prowizoryczną siłownie. Niedawno przeprowadziłem się do tego mieszkania i byłem na tyle zajęty innymi sprawami, że nie dokończyłem meblowania.  
     Po skończeniu treningu udaje się do kuchni, żeby przygotować moje standardowe śniadanie – jajecznicę z warzywami. Dość szybka w zrobieniu, tania i dostarczająca potrzebnych składników. Gdy skończyłem jeść, zegar wybijał 6:30. Jeszcze tylko szybki prysznic i powoli można się szykować do wyjścia.

*

     Dzisiaj mamy 1 października. Data dla mnie wyjątkowa, bo, w końcu, zaczynam swoje studenckie życie. Nowe miasto, możliwość zaczęcia wszystkiego od początku... Osobie postronnej może wydawać się trochę dziwne, że 24-latek cieszy się jak dziecko z tak błahego powodu.  
     W ogóle, czy rozpoczęcie tego etapu edukacji w takim wieku jest jakąkolwiek okazją do dumy? Myślę, że dokładnie te słowa usłyszałbym od swoich rodziców. Pieprzeni zwyrodnialcy – inaczej nie mogę o nich powiedzieć. Wszystkie moje dotychczasowe problemy wynikały z ich podejścia do życia swojego dziecka. Całe dzieciństwo trzymali mnie pod kloszem, nie pozwalali bawić się z rówieśnikami. Dom opuszczałem jedynie wtedy, gdy szedłem do szkoły. Liczyły się dla nich tylko wyniki w nauce. Matematyka, literatura, języki obce i tak w kółko, przez pieprzone kilka lat. Każdy mój dzień wyglądał tak samo, każdy następny był kalką poprzedniego. Chyba nawet nie muszę mówić, jak przez to postrzegały mnie inne dzieciaki. Byłem pierdolonym popychadłem, „tym gorszym”, bo nie jeździłem na wycieczki, nie przesiadywałem na trzepaku, nie podrywałem dziewczyn. Kolegą byłem jedynie na sprawdzianach lub, gdy potrzebowali spisać pracę domową.  
     Trwało to nieustanie, do czasów początku drugiej klasy liceum. Miałem jechać na ogólnokrajowy konkurs matematyczny. Rodzice strasznie naciskali na mnie i wbijali mi do głowy, że mam go wygrać. W sumie im się nie dziwię. Profity płynące z pierwszego miejsca były naprawdę kuszące – spora suma pieniężna, list polecający do wybranej uczelni, stypendium naukowe i kilka pomniejszych przedmiotów. Znając życie, nie zobaczyłbym ani grosza z tych pieniędzy, a pozostałe nagrody zwyczajnie by sprzedali.
     W dniu konkursu, coś mnie tchnęło. Postanowiłem, że nigdzie nie jadę. Był to pewnego rodzaju młodzieńczy bunt. Zatrzymałem się na kilka godzin u mojej babci. Ona jedyna, z całej mojej rodziny, była po mojej stronie. Im bliżej „godziny zero” byłem, tym częściej odzywał się mój telefon. Numery szkoły i moich rodziców wyświetlały się naprzemiennie, jakby mieli zawody, kto więcej razy do mnie zadzwoni. Nie przejmowałem się tym, liczyło się tylko to, co było tu i teraz. Porozmawiałem chwilę z babcią, chyba tylko w jej przypadku potrafiłem się tak otworzyć na drugą osobę. W międzyczasie wpychała we mnie chyba tonę jedzenia. Myślę, że każdy to zna – babcia jak babcia.  
     Koniec tej sielanki musiał w końcu nadejść. Około godziny 17:00 pod mieszkanie swojej mamy przyjechał mój tata. Pożegnałem się z nią i bez słowa wsiadłem do samochodu. Cała droga minęła nam w milczeniu. Ba, nawet nie raczył na mnie spojrzeć. Gdy weszliśmy do domu, nagle się przewróciłem. Nie do końca wiedziałem co się dzieje, byłem zbytnio zaskoczony. Podniosłem wzrok, nade mną stał mój oprawca, z dębowym kijem od miotły w ręku.  
     - Pierdolony gówniarzu, ja już cie nauczę! – zaczął wrzeszczeć. Nie minęły sekundy, zanim poczułem pierwsze uderzenie na nogach. Ból był cholerny, ojciec nie szczędził siły. Pół sekundy później, moje lewe udo przeszywa impuls, kolejne uderzenie. Po kilku machnięciach wpadł w furię. Przestał się hamować, zaczął uderzać na oślep.  
     - Przestań, bo go zabijesz! - dobiegł mnie z oddali krzyk matki. Jednak bez większego przejęcia w głosie. Kilka ciosów wylądowało na plecach, nie mogłem złapać tchu. Moje cierpienie złagodziło uderzenie w głowę, po którym straciłem przytomność. Budzę się w swoim łóżku. Wszystko mnie napieprza jak cholera. Siadam na skraju łóżka. Zaczynam delikatnie ściskać kolejne fragmenty ciała. Wygląda na to, że raczej obyło się bez większych złamań. Wstaje. Ledwo co trzymam się na nogach. Zaczynam powoli iść, jednak każdy kolejny krok sprawia coraz większy ból. Za cel obrałem łazienkę. Wiem, że w apteczce rodzice trzymali dosyć mocne leki przeciwbólowe, coś na bazie opioidów. Moje piszczele pieką. Mam wrażenie, jakby ktoś wbijał rozpalone gwoździe w moje nogi. Z trudem mogę złapać oddech - ciosy w korpus dają o sobie znać. Od punktu docelowego dzieli mnie jakieś 10 metrów, ale mam wrażenie, że będę szedł tam całą wieczność. Trochę mi to zajęło, ale w końcu wszedłem do pomieszczenia. Podchodzę do szafki obok lustra. Po krótkich poszukiwaniach znajduje upragnione panaceum. Łykam dwie tabletki, popijając je wodą z kranu. Podnoszę głowę. W odbiciu widzę moją napuchniętą twarz. Wyglądam okropnie. W bezwładzie osuwam się na ziemię i czekam.
     Nagle pojawia się ta wyczekiwana chwila, gdy ból zaczyna stopniowo zanikać. Powoli, podtrzymując się szafki, podnoszę się na nogi. Nie czuję już takiego dyskomfortu, jak przy wstawaniu z łóżka. Leki zaczynają działać. Wychodząc z łazienki, usłyszałem śmiechy z sypialni rodziców. Powoli zbliżyłem się do drzwi ich pokoju. Przez szparę zauważyłem, że piją jakąś tanią wódkę i bawią się w najlepsze, jakby nic się nie wydarzyło. Wtedy w mojej głowie pojawił się impuls, który zaczął opanowywać moje ciało. Od tego momentu pamiętam wszystko jak przez mgłę, jakby ktoś mną sterował, a ja byłbym tylko obserwatorem.  
     Poszedłem do kuchni, wysunąłem szufladę i chwyciłem nóż do filetowania. W tamtej chwili, w mojej głowie panowała pustka. Działałem jak automat, napędzany rządzą zemsty. Wyszedłem na korytarz i po chwili znajdowałem się pod pokojem rodziców. Nie rozmyślałem nawet sekundy, po prostu tam wszedłem. Matka leżała półprzytomna przy stole, ojciec siedział na fotelu i spijał resztki z butelki. Spojrzał się na mnie stojącego w drzwiach.
     - ŻONO! Zobacz, ten pierdolony bękart się w końcu obudził! - wykrzyknął z wyczuwalną pogardą w głosie. Gdy w końcu jego podpity umysł zauważył, że w rękach trzymam nóż, lekko stonował głos. Mimo to, nadal nie przestawał ze mnie drwić.
     - I na co ci ten scyzoryk? Dziecko, odłóż to bo sobie zrobisz krzywdę, a i tak już wyglądasz, jak chodzące nieszczęście. - Zaśmiał się i pociągnął drobny łyk z butelki. W tym momencie straciłem świadomość, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co się wtedy działo. Moim następnym wspomnieniem jest moment, gdy siedziałem przy stole w kuchni i rozmawiali ze mną policjanci. Wiem, że wtedy czekaliśmy na przyjazd karetki. Panowie ze służb porządkowych próbowali się mnie dopytać o szczegóły wydarzeń, jednak byłem w takim szoku, że nie potrafiłem wydobyć z siebie żadnego słowa. Dopiero gdy pojawił się ambulans, zacząłem wracać do siebie. Ratownicy uznali jednak, że w takim stanie, nie jestem zdolny do udzielenia informacji i muszę zostać niezwłocznie przetransportowany do szpitala. Od tamtej pory, wszystko zaczęło spływać na mnie lawinowo. Codzienne odwiedziny psychologa przeradzały się w monotonie. Ciągle te same pytania, testy. Jednak to właśnie on wprowadził mnie w szczegóły wydarzeń z tamtej nocy – podwójne morderstwo. Krzyki zaniepokoiły sąsiadów, którzy wezwali policję. Na miejscu odnaleziono zwłoki z ranami kłutymi i poderżniętymi gardłami oraz mnie, klęczącego przy nich. Z pustym, przenikliwym wzrokiem wbitym w okno. Potem częste wizyty policjantów, przesłuchania, badania, wywiady środowiskowe. To wszystko ciągnęło się aż do sprawy w sądzie. Zapadł na niej chyba możliwie najkorzystniejszy dla mnie wyrok, a w zasadzie jego brak. Wzięto pod uwagę sytuację rodzinną, obrona powoływała się na działanie w afekcie. Jedynym zaleceniem były systematyczne wizyty u psychologa. Oprócz tego, moja babcia została moją prawną opiekunką, do momentu osiągnięcia przeze mnie pełnoletniości.
     Gdy fizycznie doszedłem do siebie, zadecydowałem jaki kierunek na przyszłość obiorę. Rzuciłem liceum i poszedłem do pracy. Musiałem to wszystko odreagować, a spotykanie się z rówieśnikami i wysłuchiwanie obelg było ostatnią rzeczą, którą chciałbym w tym momencie robić. Nie znaczy to, że przestałem się uczyć. To, że po powrocie do domu przynajmniej godzinę czy dwie poświęcałem na rozwiązywanie zadań i czytanie, było moim nawykiem. W tamtym też momencie zacząłem pracować nad sobą. Była to moja odskocznia od rzeczywistości. Dość szybko się w to wciągnąłem, a siłownia stała się moim drugim domem. I tak z dnia na dzień, przy pomocy psychologów i fizjoterapeutów, czułem się coraz lepiej, fizycznie, jak i psychicznie. Po ponad roku, gdy wszystko zaczęło się dobrze układać, gdy wychodziłem na prostą, moja babcia trafiła do szpitala. Diagnoza – złośliwy nowotwór płuc z przerzutami, rokowania – maksymalnie trzy miesiące życia. Wtedy też...

*

Nagle rozbrzmiewa głośny, dudniący odgłos. Zegar w korytarzu wybił 7:00. Wybiegłem spod prysznica, szybko się wycierając.
     - Kurwa, muszę przestać rozpamiętywać! - zakląłem pod nosem. Immatrykulacja zaczyna się o 8:00, garnitur nieprzygotowany, a mnie od uczelni dzieli prawie 8 kilometrów. Nie byłby one problem, gdybym zdecydował się w końcu zrobić te pieprzone prawo jazdy. W miarę szybko uwinąłem się z prasowaniem wyjściowego stroju, chociaż nie powiem, kant w spodniach sprawił mi masę problemów. W pośpiechu założyłem moje „odświętne” ubrania. Wychodząc, wyciągnąłem z szafy mój ulubiony, ciemnobrązowy płaszcz.  
     Na całe szczęście, przystanek autobusowy znajduje się naprzeciwko mojego domu, więc oszczędzę sobie porannego truchtu. Przechodzę przez jezdnię, powoli zbliżam się do rozkładu jazdy. Rzut okiem na zegarek, 7:30. Najbliższy autobus odjeżdża o 7:33, liczba przystanków po drodze – po 7 przestałem liczyć. Wiedziałem, że i tak nie zdążę na rozpoczęcie.
     - Może nie będą robić problemów o te 10 minut... - pomyślałem.
     Wkładając słuchawki do uszów, siadam na ławeczce. Z kieszeni wyciągam mój smartphone. Większość nazwałaby go starym, bo ma aż 3 lata, ale ja uważam, że to, co oferuje, jest w pełni wystarczające. Wchodzę w folder z muzyką i wyszukuję moje, ostatnimi czasy, ulubione nagranie - „Beethoven – Sonata Księżycowa”. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale od zawsze lubiłem muzykę klasyczną. Słucham jej praktycznie zawsze, gdy tylko mogę – przy nauce, pracy czy zajęciach domowych. W międzyczasie przeglądam strony społecznościowe, takie jak Reddit czy Twitter. Zauważam coś dziwnego, wszystkie najnowsze wpisy i komentarze są z dzisiejszą datą, ale godziną 6:45. Pomyślałem, że może jakaś awaria serwerów czy też niezaktualizowane aplikacje nie chcą wyświetlać nowych postów. Nie uznałem tego za zbytnio niepokojące, bo jestem świadomy, że awarie się zdarzają. Spoglądam w prawy górny róg telefonu, 7:41. Po autobusie ani śladu. Wstaję z mojego już zagrzanego miejsca i wychylam głowę. Nie nadjeżdża. Jestem lekko podrażniony. Rozumiem spóźnienie 2 czy 3 minuty, ale nie prawie 10?! Stojąc na krawężniku i wypatrując mój środek transportu, powoli dociera do mnie, że od jakiegoś czasu nie widziałem żadnego pojazdu, czy przechodnia. Niby nic niezwykłego, w końcu mieszkam na obrzeżach miasta, ale nie spotkać nikogo przez blisko 15 minut?! Zaczynam powoli panikować. W mojej głowie kłębią się przeróżne myśli, ale wtedy włącza się zdrowy rozsądek i rozwiewa mój niepokój. W tym momencie przypomniało mi się, że miałem zadzwonić do szefa, aby przełożyć godziny pracy. Wybieram numer.
     -*bip bip*, „Poczta głosowa. Zostaw wiadomość po sygnale...” - usłyszałem w słuchawce.  
     - Pewnie rozkłada towar i nie może odebrać albo zostawił telefon w szatni. - usprawiedliwiałem w swojej głowie mojego przełożonego. Tomek to porządny facet, dużo mu zawdzięczam. Niby po czterdziestce, ale z charakteru przypomina licealistę. Zainteresowaniami zresztą też. Chyba dlatego tak dobrze się z nim dogaduje. Zadzwoniłem do niego jeszcze dwa razy, ale z podobnym skutkiem.
     7:50, busa dalej nie ma. Postanowiłem przejść się na inny przystanek, około pół kilometra stąd. Przecinają się tam główne drogi z trzech dzielnic, więc i liczba połączeń jest zdecydowanie większa. Ruszyłem dość szybkim krokiem. Jestem sam na ulicy. W promieniu wzroku brak żywej duszy czy chociażby pojazdu poruszającego się po drodze. Zatrzymałem się przy kawiarni. Zerknąłem przez szybę, nie było nikogo w pomieszczeniu. Coś mnie tknęło, wszedłem więc do środka. Zapach palonej kawy wwiercał się w mój nos. Zaraz przy wejściu, po prawej stronie ciągnął się długi blat. Podchodzę do lady, nikogo przy niej nie ma. Dzwonie więc dzwoneczkiem, który stał przy stojaku z cukrem w saszetkach. Nikt nie przychodzi.
     - Przepraszam, czy mógłbym kogoś prosić do kasy? - krzyknąłem. Zero reakcji.
     - Chciałem złożyć zamówienie! - dodałem głośniej. Jednak nikt nie wyszedłby je przyjąć. Niechętnie, mając świadomość możliwych konsekwencji, przekraczam bramkę z oznaczeniem „Tylko dla personelu”. Wchodzę na zaplecze. Moim oczom ukazuje się niewielkie pomieszczenie. Szerokie może na pięć metrów i długie na trzy. Po lewej stronie od wejścia, zaraz przy ścianie koloru lawendowego, stało pięć szafek, każda miała przyklejoną plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Naprzeciw nich stały krzesła, na których leżały damskie torebki. Nad krzesłami, na wieszaku, wisiały ciemne, firmowe uniformy.  
     - Co jest kurwa? - myśl ta rozbrzmiała w mojej głowie. Ktoś zostawiłby pustą kawiarnie, swoje rzeczy i po prostu sobie z niej wyszedł? - zachodziłem w głowę.
Wybiegłem z budynku. Zimny pot zaczął oblewać moje plecy. Naprzeciwko mnie widzę supermarket. Przechodzę więc przez drogę i wchodzę do środka. Rozglądam się, widzę rząd kas. Nie ma tam nikogo, ani jednej kasjerki. Zaczynam biegać po sklepie, mijając regał za regałem. Jestem w nim sam. Krzyczę, jednak nikt nie reaguje. Wyciągam telefon, wykręcam 112. Głucha cisza, nikt nie odpowiada. Zaczynam panikować, wychodzę z supermarketu. Biegnę w stronę „głównego” skrzyżowania naszej spokojnej dzielnicy. Mam wrażenie, że dystans 200 metrów pokonuje szybciej, niż mistrzowie świata. Cisza. Miejsce, w którym zazwyczaj mija się masa osób, jest zupełnie opustoszałe. Nie ma tu nikogo ani niczego, nie licząc zaparkowanych samochodów. Panika. Stoję oszołomiony, nie wiem co robić.
     - Co tu się do cholery dzieje – wykrzyknąłem...

Cdn.

2 komentarze

 
  • Użytkownik shakadap

    Fajny początek. Czekam na dalszy ciąg.
    Pozdrawiam i powodzenia

    28 lis 2019

  • Użytkownik pytajnik

    Dość interesujące. Mam nadzieję że niebawem ukaże się kontynuacja.
    Pozdrawiam :)

    28 lis 2019