Zapraszam na część trzecią!
***
ROZDZIAŁ 3/6
*
Pomimo wieczornych obaw wstałem zaskakująco wcześnie i w całkiem sensownej formie, z lekkim tylko syndromem dnia poprzedniego. Pamiętając o czekających mnie wyzwaniach, ogoliłem się, porządnie wyszorowałem oraz wypachniłem, ubrałem w świeżo wyprasowane ciuchy… Co prawda w międzyczasie zaczęła mnie nachodzić chęć na coś mocniejszego, a nie tylko kawę do śniadania, lecz od razu ją przegoniłem. Drugą kawą i drugim śniadaniem. Mając jeszcze sporo czasu, spokojnie zniosłem ubrania do auta i nawet podszedłem do niedalekiej cukierni, celem kupienia hurtowej ilości słodkości w ramach przeprosin.
Niestety w swym niezmierzonym geniuszu nie przewidziałem dwóch rzeczy: pory roku oraz miejsca, do którego jechałem. Przekonywałem się o tym z każdym kolejnym pokonanym kilometrem, gdy prószący lekko śnieżek i praktycznie czarny asfalt w centrum wraz ze zbliżaniem się do przedmieść ustępowały coraz gęstszej zadymce i koleinom pełnym zmrożonego błocka. W końcu jednak dojechałem i bez zbytnich ceremonii wpakowałem się do studia fotograficznego, zajmującego cały parter dość sporej piętrówki.
Niby nie miałem wielkiej ochoty na osobiste dyskusje, jednak komu innemu miałbym się zwierzyć, jak nie jednemu z najbliższych kumpli? Grubas jaki był, taki był – a był na przykład regularnym pracoholikiem oraz pieprzonym perfekcjonistą, potrafiącym dopieszczać każdy kadr w nieskończoność i doprowadzając tym wszystkich dokoła do szału – jednak nie pamiętałem, by kiedykolwiek wykręcił mi jakiś numer, ani tym bardziej nadużył zaufania. Nawet jeśli tak wiele nas różniło: od dobrych kilku lat w metryce, przez tuszę, po pozycję społeczną.
Szybko zorientowałem się, że szczerze zależy mu na moim nastroju, jednak nie miałem większej ochoty na bardziej osobiste dyskusje. Nawet jeśli za zainteresowaniem nie stała jedynie niezdrowa ciekawość, a zwykłe współczucie i chęć niesienia pomocy. Ot, odpowiadałem zdawkowo na pytania dotyczące samego rozstania, wcześniejszych problemów w związku czy obecnego samopoczucia, lecz niewiele ponadto. W końcu, nie mogąc się doczekać na odejście od krępującego tematu moich zawodów miłosnych, postanowiłem przejąć inicjatywę i dopytać o wciąż nieobecną partnerkę.
Tutaj z kolei Grubas stał się sporo mniej rozmowny i wytłumaczył tylko dość oględnie, że zaplanował sesję w klimacie eleganckiego balu kostiumowego, który z czasem miał stawać coraz odważniejszy. Sam ten fakt niespecjalnie mnie dziwił – ostatecznie nie raz zdejmowałem nie tylko gacie przed obiektywem – niemniej brak konkretów zaczynał coraz mocniej zastanawiać. Zwykle bowiem sytuacja była jasna od początku: czy zostaję finalnie w koszuli, spodniach czy bieliźnie? Pozujemy z partnerką raczej neutralnie, a może bardziej namiętnie? A jeśli to drugie, to czy ma to być scena delikatna lub może jakaś ostrzejsza? Bez gadżetów? Z jakimiś bedeesemowymi akcesoriami? Oczywiście pamiętając wciąż, że to wszystko miało być udawaniem, a nie kręceniem prawdziwego pornosa…
Owszem, czasami scenariusze zmieniały się na bieżąco, jednak nauczony doświadczeniem wolałem wcześniej wszystko zaplanować. Nie tylko dlatego, że parokrotnie taka improwizacja zakończyła się zniszczeniem ubrania w jakimś jeziorze czy innej stodole, ale bywało też, że baaardzo ciężko było mi utrzymać w ryzach zawartość spodni. I nieważne, za jakiego profesjonalistę bym się uważał (lub nie) i jak bardzo kochałbym (lub nie) swoją ówczesną dziewczynę. Byłem młodym, jurnym facetem ze wszystkimi tego zadami, waletami oraz przede wszystkim konsekwencjami.
Nie chcąc tracić więcej czasu na pogaduszki, zaproponowałem przejście do studia, by omówić kilka spraw typowo technicznych. Grubas przedstawił mi ogólną koncepcję, którą dopracowaliśmy przez dołożenie lub odjęcie paru pomniejszych dekoracji, lecz poza tym nie mieliśmy już zbyt wiele do roboty. A czas leciał. Miałem nawet zapytać czy ta jego znajoma używa zegarka, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Korzystając z chwili przerwy, sięgnąłem po stojący na stole dzbanek, nalałem sobie i wsłuchiwałem się w coraz głośniejszą rozmowę, popijając łyk za łykiem i pogryzając kupione wcześniej słodkości. Na moje szczęście kawa nie była specjalnie gorąca, bo na widok wchodzącej do pokoju osoby aż oplułem się z wrażenia.
I nie była to bynajmniej przesada.
Tego typu sytuacje opisuje się zwykle obrazowo, że ktoś zaniemówił. Że go zatkało. Że ugięły się pod nim kolana. Że uderzył w niego piorun. Nie miałem pojęcia czy mnie trafiła błyskawica, czy raczej rozpędzony pociąg. Nie wiedziałem nawet, co powiedzieć. Co zrobić. W ogóle nie kontaktowałem, co się dookoła działo. Stałem jak słup soli, gapiąc się jak jakaś przyćpana sroka w niemalowane wrota na najbardziej niezwykłej urody kobietę, jaką widziałem w życiu.
Nawet gdybym miał ją opisać, nie wiedziałbym, jak to zrobić. Tym bardziej że sucha relacja nijak miałaby się do ogólnego wrażenia. Wręcz odwrotnie. Bo tak: na oko miała ze czterdziestkę lub nawet nieco więcej, około metra sześćdziesięciu i to w wysokich kozakach, no i raczej nieoszałamiającą figurę z przyciężkimi biodrami oraz niewielkim biustem. Do tego nosiła włosy nawet nie na chłopczycę, a po prostu jak chłopak, ścięte w czarnego irokeza wysokości mniej więcej dwóch palców, z bokami podgolonymi wysoko do gołej skóry. I już z tych powodów można było ją uznać za na wskroś oryginalną, jednak to i tak było nic w porównaniu do twarzy.
Nie wiedziałem właściwie dlaczego, lecz momentalnie przyszły mi na myśl… nie mniej, nie więcej, tylko księżniczki z kreskówek Disneya. Tak, wiem, daleko było mi do targetu obmyślonego przez ich twórców, niemniej najzwyczajniej w świecie lubiłem je oglądać. Bo tak. W każdym razie owe księżniczki rysowano zwykle według jednego ogólnego schematu: miały małe usta, jeszcze mniejsze, zadarte noski obsypane solidną porcją piegów i zdecydowanie zbyt duże oraz za szeroko rozstawione, migdałowate oczy.
I ona wyglądała właśnie jak jedna z nich. Dokładnie tak. Dosłownie identycznie! Jakby przenieść rysy postaci z animacji na żywego człowieka. Kobietę, która zwracała się wyraźnie do mnie dość wysokim głosem. Dopiero po chwili zrozumiałem, że najwyraźniej chce się przywitać, gdyż wyciągnęła malutką dłoń i powiedziała coś, co brzmiało podobnie do…
– Pani Żaneta? Przepraszam, nie dosłyszałem. – wybełkotałem.
– Żadna pani, to raz. A dwa: Dżenneta, nie Żaneta. Dżen-ne-ta przez dwa „n”. No co? – Zareagowała nieukrywanym zdziwieniem na moje najwidoczniej jeszcze bardziej niż wcześniej wybałuszone gały. – To po babci Tatarce! – dokończyła z nieukrywaną dumą.
– Tak, tak, Dżenneta... – powtórzyłem mechanicznie.
Wyjątkowo opornie, jakby nagle dopadł mnie przepotężny kac z opóźnionym zapłonem, zaczynałem składać wszystko w całość. Na początek wywnioskowałem, że poznałem sekret niespotykanej urody nowej znajomej. A przynajmniej tak mi się wydawało. Na więcej nie miałem czasu, bo w momencie rozpętało się dookoła mnie istne tornado.
Dżenneta zaczęła strofować na Grubasa, że przecież inaczej ustalili kwestie wystroju i ten kwiatek miał stać tam, krzesło tutaj, a w ogóle, to gdzie był bukiet bursztynowego świerzopu i gryki jak śnieg białej, pałającej dzięcieliną?
Grubas burczał, żeby się zdecydowała, od czego chce zacząć i czy się wreszcie przebierze, bo do rana nie skończą. Co, o ile znałem jego metody oraz tempo pracy, wcale nie było to takie niemożliwe.
Na dodatek oboje, przekrzykując się wzajemnie, zeszli nagle na temat jutrzejszego sylwestra i bez ogródek zapytali mnie czy może miałbym wolne i chciał do nich dołączyć? Bo coś planują razem, ale właściwie to myśleli, żeby kogoś jeszcze zaprosić... i będzie na pewno bardzo fajnie... i w ogóle…
A ja stałem tylko w tym samym miejscu i w takim samym stanie, co wcześniej. Czyli na środku pokoju jak ostatni idiota.
*
Tekst i okładka (c) Agnessa Novvak
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 30.12.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz