Zdjęcie z nieznajomą, czyli sylwester, którego nie było (część 4)

Zdjęcie z nieznajomą, czyli sylwester, którego nie było (część 4)Zapraszam na epizod czwarty!

***

ROZDZIAŁ 4/6

*

     W końcu, po dobrym kwadransie wymiany uprzejmości, sporów natury artystycznej i mojego jąkania się, przeszliśmy do pierwszych póz. Scenariusz sesji miał być mniej więcej taki, że dwoje nieznajomych spotyka się przypadkiem w trakcie balu, mężczyzna wręcza kobiecie wyczarowane nie wiadomo skąd kwiaty, ona odwzajemnia grzeczność kokieteryjnymi uśmiechami i gestami, potem tańczą… Z pozoru nie było w tym nic niezwykłego – ot, zwyczajny fotograficzny teatrzyk, w którym brałem udział już wielokrotnie.
     Tylko w takim razie dlaczego pod karnawałową maską dosłownie płonęły mi policzki? Czemu nie mogłem wytrzymać nawet trzydziestu sekund w jednej pozie, by serce nie zaczęło mi walić jak młotem? Dlaczego musiałem wciąż odwracać wzrok od mojej partnerki, lub – jeśli było to niemożliwe – przymykać oczy, by nie patrzeć jej w twarz? Czemu trząsłem się jak osika?

     Klik, klik, klik – co chwila rozlegały się trzaski zwalnianej migawki, odmierzającej kolejne kroki do granicy, za którą wiedziałem, że nie wytrzymam dłużej. Co gorsza, w pewnym momencie Dżenneta zaczęła zrzucać z siebie elementy stroju. Niby miała ich całkiem sporo i zaczęła od zupełnych drobiazgów, ale…
     Woalka spłynęła jej po ramionach na podłogę.
     Objąłem partnerkę wpół, a ona odchyliła się, zawisając w moich ramionach.
     Starałem się oddychać spokojnie.

     Klik, klik.

     Jedna rękawiczka wylądowała na pobliskim fotelu.
     Wziąłem Dżennetę za nagą dłoń.
     Ależ miałem spocone łapy…

     Klik.

     Druga rękawiczka przefrunęła przez całe studio.
     Cudownie ciepłe palce dotknęły mojej szyi.
     Zacząłem sapać jak parowóz.

     Klik, klik.

     Dżenneta bez pytania rozpięła mi marynarkę i ściągnęła ją, ocierając się o mnie wyjątkowo dwuznacznie. Albo właśnie niedwuznacznie?

     Klik.

     Rozsupłała mi krawat, przyciągając twarz do twarzy.

     Klik, klik, klik.

     Każdy kolejny gest i każda kolejna poza stawały się coraz odważniejsze i wręcz jawnie erotyczne. A we mnie, mimo że i tak starałem się trzymać fason możliwie długo, dosłownie się gotowało.
     Nie protestowałem, gdy wyjątkowo niegrzeczna dłoń wślizgnęła się pod rozchełstaną koszulę.
     Zachowałem spokój, jak druga pozbawiła mnie najpierw paska, a potem i spodni.
     Powstrzymywałem nerwy, kiedy Grubas kazał mi klęknąć, a Dżenneta stanęła za mną w mocno już rozpiętej sukni, wbiła mi obcas w krzyż i zaczęła miziać po plecach czymś miękkim. Podejrzewałem puchate boa, leżące do tej pory na krześle, a gdy jego koniec przeleciał mi koło twarzy, byłem już pewien. Co wcale nie znaczyło, że stałem się przez to spokojniejszy. I nie chodziło tylko o cokolwiek podejrzane polecenia samego Grubasa, bo jego mógłbym tłumaczyć chęcią jak najlepszego skomponowania kadru, lecz przede wszystkim samej Dżennety, wymawiane coraz bardziej zasapanym głosem:
     – Podnieś się trochę. Weź ręce do przodu… już. Pochyl się teraz. Dobrze! Bokiem… nie, nie tak. Z powrotem. O, jest idealnie! Wyżej biodra! Uklęknij. Niżej! Plecy proste. O tak! Świetnie!
     Na dodatek, poza trzaskającą co chwila migawką, docierały do mnie dźwięki jakiegoś szurania, rzucania czegoś na podłogę, ciężkiego oddechu i… no właśnie, czego? Momentalnie zorientowałem się, skąd mogło pochodzić dziwne brzęczenie, choć wszelkimi siłami próbowałem nie przyjąć tego jakże oczywistego faktu do wiadomości. Po prostu bałem się wstać i odwrócić głowę, powtarzając sobie w myślach: „to wyciszony telefon tak wibruje, tak, to na pewno telefon, na pewno telefon, na pewno…”
     – Wstań i odwróć się. – Usłyszałem słodki ton.
     Wstałem, owszem, lecz nie byłem w stanie podnieść wzroku. Wydusiłem tylko:
     – Nie…
     – Spójrz na mnie, proszę. Skoro ja się siebie nie wstydzę, to ty też nie masz czego. – Rozedrgany głos kusił i kusił.
     Skutecznie.

     Niby spodziewałem się, że Dżenneta mogła zrzucić po drodze jeszcze parę ciuszków, niemniej oczekiwałem przynajmniej bielizny. Tymczasem ona była naga. Całkowicie. No, może nie stuprocentowo, bo miała założone szpilki, jednak naprawdę niewiele to pomagało. Wręcz odwrotnie. Zwłaszcza że siedziała w nich na ogromnym, obitym jaskrawoczerwonym pluszem fotelu. Z opartymi o podłokietniki, szeroko rozchylonymi nogami. Ukazując mi calutką swoją intymność. Wygoloną do gładka, jakże zachęcającą...
     A ja stałem naprzeciwko niej jedynie w slipkach. Naprężonych równie mocno, co moje nerwy. Rzęziłem gorzej niż karp wyjęty z wanny, próbując jakoś wybrnąć z sytuacji, która już dawno mnie przerosła.
     Bo co właściwie miałem zrobić?
     Wersja pierwsza: odetchnąć spokojnie, odstawić jakąś super hiper turbo medytację, błyskawicznie likwidującą wzwód, i dokończyć sesję z miną niewiniątka. Taaa, prędzej uwierzyłbym w zostanie primabaleriną Teatru Bolszoj!
     Wersja druga: mogłem złapać Grubasa za łeb, wykopać za drzwi, a potem ściągnąć majtki i zrobić z Dżennetą wszystko, na co tylko miałbym ochotę. Co jak co, ale druga okazja na zaliczenie ewidentnie chętnej milfety o urodzie kreskówkowej księżniczki mogła mi się już nie trafić. Zwłaszcza takiej, która patrząc mi prosto w oczy, bezczelnie wsadzała sobie mokry wibrator do równie mokrej kobiecości. Cipki. Bezwstydnie rozwartej, ciemnoróżowej, ociekającą lśniącą lepkością piczy.
     I wtedy nie wytrzymałem i wybrałem bramkę numer trzy. Bez słowa odwróciłem się, porwałem z podłogi ubrania i wybiegłem ze studia, ignorując nawołujące mnie do powrotu głosy. Buty zakładałem już przed samochodem, a z kurtki zrezygnowałem w ogóle, byle tylko odjechać jak najszybciej. Jak najdalej. I nie oglądać się za siebie ani na sekundę.

     *

     Wpadłem do mieszkania tak otumaniony, jakbym wypił litr dziadkowego bimbru i wypalił wagon ekstra mocnych bez filtra. Nie, żebym wcześniej tego próbował, ale…
     Nie dbając o konwenanse, rzuciłem kurtką i butami o ścianę. Czułem się jak w jakimś psychodelicznym matriksie, zupełnie nie mając pojęcia, co dalej robić. Bezmyślnie podszedłem do barku i wyjąłem z niego pozostałą z wczoraj wódkę. Odkręciłem ją nawet i podniosłem do ust, jednak nie mogłem się przemóc. A może nie chciałem? Przysiadłem zupełnie zrezygnowany na podłodze, a w głowie huczały mi tysiące myśli. Tylko cóż z tego, skoro nic z nich nie wynikało?
     Powoli docierała do mnie smutna prawda, iż zachowałem się jak ostatni chwiej. Tchórz. Cham i prostak. Wiedziałem przecież, że sesja miała być rozbierana. I nawet jeśli moja partnerka okazała się odważniejsza, niż początkowo sądziłem, należało rozwiązać konflikt interesów między nami możliwie spokojnie. Wytłumaczyć jej, że nie czuję się z tym zbyt komfortowo, lub przynajmniej spróbować przekonać do rezygnacji z niektórych scen. Albo ostatecznie, gdyby się to nie udało, zagryźć zęby na kolejny kwadrans czy dwa i dopiero po wszystkim podziękować. Znaczy też spierdalać, lecz mimo wszystko z zachowaniem najwyżej możliwej kultury osobistej oraz dobrego obyczaju.
     W obecnej sytuacji pozostały mi natomiast jedynie przeprosiny. Tak, koniecznie! Zamiast więc znów zacząć bezsensownie dzielić włos na czworo, postanowiłem zadzwonić i… Szkoda tylko, że nie miałem telefonu. Ani w kieszeni spodni, ani kurtki, ani nigdzie.
     Po dobrych paru minutach nadużywania wyjątkowo obraźliwych słów, doszedłem do wniosku, że musiałem zostawić go na stoliku w studio.

     *

     Z jednej strony chciałem jak najszybciej wrócić, jednak z drugiej potrzebowałem więcej czasu, by ochłonąć. Dlatego jechałem ostrożnie i przede wszystkim powoli, układając sobie jeszcze raz wszystko w głowie.
     Przekraczając próg piętrówki, miałem już ułożony gotowy plan. Zaskakująco prosty zresztą. Mianowicie w miarę możliwości wytłumaczę się ze swojego wybitnie niewłaściwego zachowania, później omówimy ewentualne dokończenie sesji – tym razem jednak zdecydowanie bardziej ubranej – a na koniec może nawet uda mi się poruszyć z Dżennetą temat ewentualnego sylwestra, o którym przecież sama wspominała. O ile w ogóle będzie jeszcze miała ochotę ze mną rozmawiać.
     Nie zdziwiłem się zbytnio, że nikt nie powitał mnie chlebem i solą, lecz dochodząca zza niedomkniętych drzwi studia dudniąca muzyka cokolwiek mnie zastanowiła. Zamiast niej spodziewałem się bardziej rozmów lub dowcipkowania, a tymczasem przez sylwestrowe przeboje coraz wyraźniej słyszałem… Szepty? Sapnięcia? Pojękiwania? No i klikanie.
     Jakby zupełnie niepomny niedawnych wydarzeń, przystanąłem i zajrzałem ostrożnie do wnętrza.
     Pokój tonął w miękkim, ciepłym świetle, rzucanym przez dwa softboxy – jeden ustawiony w kącie, a drugi zaraz obok drzwi, w których stałem, przez co pozostawałem zupełnie niewidoczny w głębokim cieniu. Zerknąłem na niedaleki stolik, na którym zgodnie z oczekiwaniami odnalazłem swój telefon, migający kolorowo lampką powiadomień. Uspokojony tym faktem przeniosłem wzrok dalej, na Grubasa. I Dżennetę. I umieszczony na statywie aparat fotograficzny, skierowany w ich kierunku.

     I wtedy coś we mnie pękło. Tym razem ostatecznie.

*

Tekst i okładka (c) Agnessa Novvak

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 30.12.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz