Żyliśmy w niewielkich stadach. Wprawdzie duże stado zapewnia większe bezpieczeństwo, ale trudno jest mu się wyżywić. Nasze lasy i sawanny nie zapewniały ilości pożywienia, umożliwiającej przetrwanie wielkiego stada, dlatego żyliśmy w grupach składających się z samca dominującego, kilku samic z młodymi i młodzików. Młodzicy, to samce, które już osiągnęły wiek rozrodczy, ale jeszcze nie zdobyły się na opuszczenie stada i samiczki - już krwawiące, ale jeszcze nie w pełni rozwinięte. Byłam jedną z nich. Do czasu Wymiany brakowało mi jeszcze tylko jednej zimy. Wymiana była dorocznym spotkaniem sąsiadujących stad, w gaju ogromnych baobabów, podczas którego samce dominujące dobierały sobie kolejne samice z dorosłych młodziczek, wychowanych w innym stadzie, oddając w zamian swoje córki w podobnym wieku. Zawsze sztuka za sztukę. Niezagospodarowane samiczki stanowiły kąsek do podziału, oddawany przez ojców w celu utworzenia kolejnych zaprzyjaźnionych stad. Jednak młode samce musiały walczyć o prawo stania się głową nowej rodziny. Wygrywał najsilniejszy, dający największą gwarancję utrzymania się. Na początek nowego stada, miał prawo wybrać trzy samiczki. Następny wybierał kolejne trzy i tak aż do wyczerpania zasobów. Ci, którym się nie powiodło w walkach, musieli czekać do kolejnej Wymiany, lub odejść w poszukiwaniu samic w odległych rejonach.
Byli też tacy, którzy próbowali wykorzystując nieuwagę samca dominującego, wychędożyć jedną z jego samic. Często im się to udawało, bo samice nie przywiązywały uwagi, do tego kto. Były przyzwyczajone do codziennego dosiadania. Dla nich była to tylko krótka przyjemność. A z kolei samiec dominujący nie był w stanie upilnować wszystkich swoich samic. Dlatego jedyną gwarancję, że potomstwo będzie jego, dawało mu nieustanne chędożenie. Musiał codziennie choć raz dopaść zadek każdej ze swoich samic i napełnić jej łono swoim nasieniem. Gdy opuszczał stado w celu upolowania jakiejś zwierzyny, zabierał ze sobą wszystkich młodzików, których chuć mogłaby pozbawić go ojcostwa. Łatwo było rozpoznać, którzy osiągnęli już odpowiedni wiek, bo ich dzidy prawie zawsze sterczały, ukazując gotowość rozrodczą. Ale po powrocie z wyprawy przecież musiał sypiać. Właśnie wtedy, wbrew swojej woli, umożliwiając młodym partyzancką pochędóżkę. Wprawdzie, jeśli wcześniej sam wychędożył wszystkie swoje samice, ryzyko wychowywania cudzych potomków malało, ale jednak zawsze mogło się zdarzyć.
Sam akt kopulacji nikogo nie dziwił, wszystko odbywało się na oczach pozostałych członków stada, przyzwyczajonych do oglądania tego od momentu narodzin. Po prostu samiec dominujący ustawiał swoją wybrankę na czworaka i wchodził w nią od tyłu, kiedy tylko przyszła mu na to ochota. Akt nie trwał zbyt długo, bo w trakcie kopulacji istnieje największe zagrożenie - ludzie są wtedy bezbronni, skoncentrowani tylko na przedłużeniu gatunku. Spada czujność, dlatego natura wyposażyła większość stworzeń, w mechanizm szybkiego zapładniania. Młodzicy, odpędzani przez niego za każdym razem, gdy próbowali się zbliżyć do którejś z samic, albo ręką zaczynali strugać swoje kołki, aż trysnęło z nich mleczko, albo dopadali najsłabszego i naśladując ruchy przewodnika stada, chędożyli go po kolei. Nikogo to nie dziwiło i było traktowane zupełnie naturalnie. Właściwie poza polowaniem i obroną stada, obowiązki samca dominującego sprowadzały się do codziennego dosiadania samic. I pilnowania, by nie zrobił tego nikt inny.
Codzienne chędożenie samic, jest niezbędne także z innego powodu. Bez tego nie byłoby życia i dziecko umarłoby z głodu. Każdy przecież wie, że samiec wlewając swoje mleczko w samicę, nie tylko podlewa jej nasionko, z którego wyrasta dziecko, ale także później, w trakcie ciąży dostarcza mu pokarmu. To, czego małe dziecko w brzuszku matki, nie jest w stanie zjadać na bieżąco, gromadzi się w piersiach samicy i dzięki temu, ma ona czym karmić po urodzeniu. Dlatego wraz z rozwojem ciąży, powiększają się one znacznie, wypełnione życiodajnym mleczkiem. Wszyscy wiedzą, że to zasługa samca dominującego.
Poza okresem Wymiany, nasze stada nie wchodziły sobie w drogę, wędrując po rozległych terenach w poszukiwaniu zwierzyny i innego pożywienia. Nocami kryliśmy się w jaskiniach, lub w legowiskach umoszczonych wysoko na drzewach. Nie marzliśmy, bo nasze ciała pokrywało ciepłe, miękkie futerko. Używaliśmy narzędzi wykonanych z kamienia, drewna i kości. Cały czas zachowując czujność, bo wokół nas było mnóstwo niebezpieczeństw – od dzikich zwierząt poczynając, a na obcych stadach, z samcami chętnymi na powiększenie lub pozyskanie swojego haremu kończąc. Zdarzało się, że grupy młodych samców próbowały nas zaatakować, aby porwać samice, ale zawsze broniliśmy się wszyscy razem, bo tworzyliśmy jedność. Oczywiście, zdarzało się, że podczas ataku ginął samiec dominujący. Jego miejsce zajmował wtedy najsilniejszy z napastników. Odganiał swoich dotychczasowych sprzymierzeńców, by w chwale zwycięzcy jak najszybciej wychędożyć zdobyte samice, pokazując im kto tu rządzi. Samice przyjmowały nowego władcę, bez żadnych sentymentów. On miał zapewnić bezpieczeństwo i zdrowe potomstwo. Skoro pokonał dotychczasowego, to znaczy, że jest lepszy. Ich łona stały dla niego otworem.
Podczas mojego dorastania, już trzeci samiec zapładniał dorosłe samice. Takie czasy. Łatwo było zginąć podczas polowania, choroby, napaści, ukąszenia węża lub skorpiona. Śmierć towarzyszyła nam na co dzień, zbierając szczególnie obfite żniwo podczas zarazy. Jednak dzięki temu, przetrwały tylko najsilniejsze organizmy. Cieszyłam się, że jestem wśród nich i byłam w wieku, kiedy czerpie się z życia najwięcej radości. Z jedną z moich sióstr – Ahą, trzymałam się zawsze razem. Urodziłyśmy się tego samego lata, ale z innych matek. Jej umarła przy porodzie, więc obie ssałyśmy mleko z sutków mojej. Dzięki temu wyrosłyśmy na dwie długonogie, szczupłe gazele. Biegałyśmy równie szybko jak samce. Czasem byłyśmy wręcz niedoścignione. Tak samo zręcznie wspinałyśmy się na drzewa i skały. To był nasz świat. Wieczorem, zmęczone po całodziennych harcach, gonitwach, wspinaczkach i pracy, układałyśmy się do snu, wtulone w siebie, czerpiąc ciepło i poczucie bezpieczeństwa jedna od drugiej. Czasem przed zaśnięciem widziałyśmy, jak młode samce – nasi przyrodni bracia, zakradają się ze sterczącymi dzidami, do samic najbardziej oddalonych od śpiącego przewodnika stada, by je wychędożyć. Oczywiście omijali swoje matki i nas, bo byliśmy rodzeństwem.
Dorosła samica wie, że młoda krew nie woda, że napięcie spinające orzeszki młokosów, musi gdzieś znaleźć ujście, więc gdy przychodzili, bez wahania ustawiała się na czworaka, pozwalając im po kolei zagościć w swoim łonie, uwalniając przy tym miliardy nasionek z ich twardych maczug. Widziałyśmy też, co robi, by zbyt głośnym jękiem nie zbudzić samca dominującego – wgryzała się w swoje przedramię, zatykając nim usta. Kiedy już została wychędożona przez trzech, czterech napalonych młodzików, pozwalali jej spokojnie zasnąć. Choć nie zawsze im to wystarczało, czasem brali ją jeszcze raz lub dopadali drugą, by rozładować do końca swoją chuć. Przyglądając się temu, trochę inaczej reagowałam, niż w trakcie dnia, gdy samiec dosiadał po kolei swoje samice. Wtedy podchodziłam do tego obojętnie i niczego nie czułam. Ale teraz, widząc jak młodzi, w tajemnicy chędożyli raz po raz, poczułam dziwne mrowienie w lędźwiach.
• Też to czujesz? - usłyszałam przy uchu szept Ahy.
Tę noc spędzaliśmy wśród traw, w wąwozie, ukryci za skałami. Aha leżała za mną, z ręką przerzuconą ponad moim ramieniem. Byłyśmy w siebie wtulone, bo tak jest cieplej i ma się większe poczucie bezpieczeństwa. Oddychałam szybko i płytko, więc nawet nie musiałam odpowiadać. Poczułam jej dłoń na swojej piersi. Przeczesywała moją sierść, w poszukiwaniu sutka. Gdy go odnalazła, wiedziała już, że coś się dzieje z moim ciałem. Coś, co czuła także sama. Nie wiem, skąd wiedziała, co trzeba zrobić, ale włożyła ramię pod moją głowę, dłonią obejmując pierś, a tą, która wcześniej szukała mojego sutka, skierowała w dół, pomiędzy uda. Zadrżałam, gdy jej palce przeczesały gęstwinę porastającą tamtą okolicę, natrafiając na gorące, wilgotne rozwarcie. Moja chędożka płonęła nieznanym mi dotąd żarem. Pragnęłam dotyku w tym miejscu. Moje uda zaciskały się na dłoni, która sprawiała taką rozkosz, o jakiej nie mogłam nawet marzyć. Piersi mi falowały w urywanym oddechu. Pieszcząca je dłoń, powodowała promieniowanie gorących fal po całym tułowiu. Nie byłam przygotowana na przedziwną reakcję mojego ciała, która nadeszła tak niespodziewanie. Przeszył mnie rozkoszny impuls. Wszystkie mięśnie się napięły. Stężałam w niesamowicie przyjemnym stanie. Nie rozumiałam tego. To było tak rozkoszne, a jednocześnie dziwne i nieznane. Cała się trzęsłam. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że moja sierść jest zjeżona, wszystkie włoski stoją na sztorc, a czyjaś dłoń zatyka mi usta. To Aha zapobiegła nieszczęściu. Gdyby nie zareagowała instynktownie, mój krzyk obudziłby samca dominującego, a ten widząc młodzików chędożących jedną z jego samic, mógłby ich w napadzie wściekłości pozabijać.
Byłam siostrze niezmiernie wdzięczna. Nie tylko za uratowanie naszych braci, ale przede wszystkim za to, co przed chwilą przeżyłam. Odwróciłam się przodem do niej i w blasku księżyca ujrzałam szeroki uśmiech na jej buzi. Dyszałam jeszcze ciężko, ale pod wpływem jakiegoś impulsu, dotknęłam wargami tych roześmianych ust. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam – nigdy czegoś takiego nie widziałam, ani u samców, ani u samic. Także samiec dominujący nigdy nie dotykał ustami swoich partnerek. Nie wiem. To wyszło jakoś samo z siebie i tak zaskoczyło Ahę, że znieruchomiała, a uśmiech zniknął z jej twarzy. Poruszyłam wargami i polizałam jej usta. Poczułam poruszenie jej warg i język stykający się z moim. Urywany oddech i niepokojące drżenie ciała wskazywały, że też powinnam wsadzić palce w jej gorącą i mokrą chędożkę, bo to pomogło, gdy sama tak ciężko oddychałam. Aha ułatwiła mi wsunięcie dłoni, unosząc lekko kolano. Poczułam ciepło jej futerka i wilgotne gorąco młodziutkiej chędożki. Głaskałam ją, raz po raz wsuwając dwa palce do środka. Teraz już wiedziałam, że najprzyjemniej jest, gdy się dotyka twardego punktu przy samym wejściu, więc tak robiłam. Aha dyszała cichutko, nie odrywając ust od moich. Lizałam ją zapalczywie, bo ogarnęło mnie przedziwne uczucie podniecenia tym, co robię. Nagle oderwała usta od moich i sztywniejąc, schowała twarz w futrze porastającym moje ramiona, na styku z szyją. Na dłoni pieszczącej jej chędożkę, zacisnęły się dwa gorące, rozedrgane uda. Poczułam zęby wgryzające się delikatnie w moją skórę i drżenie jej ciała, wstrząsanego dziwnymi spazmami. Wiedziałam, że przeżywa tę samą rozkosz, której smak poznałam tuż przed nią. To było dla nas takie nowe, takie niesamowicie przyjemne! Objęłam ją mocno i jeszcze długo leżałyśmy wtulone w siebie. Nasze piersi się stykały, więc czułam szalone bicie jej serca. Poszukała ustami moich i długo jeszcze lizałyśmy swoje wargi, aż wreszcie zaspokojone, szczęśliwe i zmęczone, zasnęłyśmy twardym snem, jak zwykle wtulone w siebie.
Tej nocy wszystko się zmieniło. Poznałyśmy smak rozkoszy. Od tamtej pory, dawałyśmy sobie przyjemność, kiedy tylko przychodziła nam na to ochota. Inne samice, obserwując nasze pieszczoty, też zaczęły dogadzać sobie nawzajem, doznając rozkoszy, której nie mógł im dać samiec, swoim dynamicznym, ale krótkotrwałym chędożeniem. Widziałam nie jeden raz, jak dorosłe samice, tuż po przyjęciu mleczka samca, kończyły własnoręcznie pieszczenie swoich narządów. Nawet się cieszyłam, że to nasza zasługa, bo tak naprawdę, to dopiero Aha i ja to odkryłyśmy, a potem pokazałyśmy wszystkim samicom, jak można się zadowolić. Pewnie już zawsze robiłybyśmy to palcami, gdyby nie przypadkowe znalezisko. Podczas łapania ryb w strumieniu, na dnie pokrytym przeróżnej wielkości kamieniami, moją uwagę przyciągnął jeden długi, przypominający samczego chędożnika. Był cały biały i idealnie wygładzony przez rwący nurt. Bardzo dobrze leżał mi w dłoni, więc przyglądałam mu się z zaciekawieniem, zastanawiając się, jakie może mieć zastosowanie. Można by było rozcierać nim nasiona na mąkę, albo rozłupywać orzechy. Jednak najpierw postanowiłam sprawdzić, czy nie zastąpiłby paluszków Ahy, w pieszczeniu mojej chędożki. Wsunęłam go pomiędzy rozwarte uda, lekko naciskając na twardy punkt rozkoszy. Moje wargi otoczyły go z dwóch stron. Podparłam dłonią od spodu długi i twardy przedmiot i poruszyłam biodrami w przód i w tył. Gładkość przesuwająca się w mojej muszelce, zaczęła emitować przyjemne impulsy. Wilgoć wnętrza sprawiła, że przesuwający się kamień, choć twardy, wydał się wręcz aksamitnie przyjemny w dotyku. Moje ruchy stały się szybsze i pełne dzikiej namiętności. Jeździłam na gładkiej, wypolerowanej powierzchni, aż wstrząsnął mną rozkoszny dreszcz ekstazy. Opadłam z sił, nogi pode mną zmiękły i wpadłam pupą do chłodnej wody. Kamień wypadł mi z ręki, ale wiedziałam, że go odnajdę. Nie zamierzałam pozbywać się takiego skarbu.
Kiedy wróciłam do reszty stada, niosąc na rzemieniu złowione ryby, przekazałam je młodszym siostrom do czyszczenia, a sama pobiegłam do Ahy, pochwalić się swoim znaleziskiem. Kazałam jej się położyć, rozszerzyłam uda i zaczęłam drażnić kamieniem siostrzaną chędożkę. Aha złapała w mig, do czego służy moja nowa zabawka, wyrwała mi ją z rąk i wbiła w siebie niemal do końca. Gdy wysunęła ją z powrotem, zobaczyłam na białym kamieniu smużkę krwi. Tutaj zadziałał odruch. Zawsze, gdy ktokolwiek z nas się zranił, to naturalnym impulsem było oczyszczenie rany, przez lizanie. Nie różniliśmy się przecież od innych zwierząt. Przyszłam z pomocą siostrze, bo rana była w takim miejscu, że sama nie mogłaby jej odkazić. Lizałam więc zapalczywie jej chędożkę, ale siostra coraz bardziej zaczynała podrzucać biodra, jakby moje działania wywoływały u niej podobną reakcję, jak przy wkładaniu palców. Przerwałam, aby spytać ją, co się dzieje? W odpowiedzi złapała moją głowę i przyciągnęła do swojej rozpalonej, lekko krwawiącej chędożki. Wróciłam więc do lizania i robiłam to tak długo, aż drgawki i jęki siostry oznajmiły mi, że osiągnęła szczyt. Zacisnęła uda na mojej głowie i drżała jeszcze przez dłuższą chwilę.
• Cudownie! - wyjęczała i przewróciła mnie na plecy – Musisz to poczuć!
Poczułam! Teraz jej język lizał moją chędożkę. Jego muśnięcia sprawiły, że piersi mi zesztywniały, muszelka obficie wydzieliła soki, których nadmiar spływał pomiędzy pośladkami. Ciepło rozpływające się od magicznego punktu, dotarło do najdalszych części ciała. Płonęłam! Brakowało mi tchu! Gdy na chwilę otworzyłam oczy, zobaczyłam wokół nas wszystkie samice, wpatrujące się w nasze poczynania. Aha lizała mnie nieprzerwanie, dodatkowo wsuwając dwa palce w rozgrzane wnętrze muszelki. Jęczałam z rozkoszy, ale gdy w końcu zamiast palców wsunęła we mnie cudowny, biały kamień, zawyłam z bólu i rozkoszy. Wystarczyło, że poruszyła nim kilka razy w mojej chędożce i polizała wejście do niej, a znieruchomiałam wstrząsana niesamowitą ekstazą, przy czym moje uda ścisnęły głowę Ahy w niepohamowanej rozkoszy. Ciężko dyszałam, dochodząc do siebie, gdy pierwsze ręce wyciągnęły się po mój skarb. To najstarsza samica, widząc do czego jest zdolny, chciała sprawdzić na sobie jego cudowne działanie. Oczy pozostałych samic płonęły! Natychmiast dobrały się w pary i zaczęły lizać swoje chędożki. Obserwowałyśmy z Ahą, jak całe stado, oprócz samców, które w dzień polowały, oddaje się zabawom. Wieczorem, gdy odzyskałam mój skarb, wypróbowany przez wszystkie samice po kolei, postanowiłam zabezpieczyć go przed zgubieniem. Wytwarzanie narzędzi z kamienia, było jedną z podstawowych umiejętności, jakie się zdobywało aby przetrwać, więc cierpliwie drążyłam dziurkę przy końcu, przez którą zamierzałam przeciągnąć rzemień. Po skończonej pracy, umożliwił on wieszanie kamienia na ramieniu, a także wykorzystywanie go do obrony.
Dzięki opanowaniu do perfekcji sztuki dogadzania sobie, rok do Wymiany minął bardzo przyjemnie. Codziennie lizałyśmy sobie chędożki, albo wzajemnie pieściłyśmy je palcami, czasem używałyśmy do zabaw mojego magicznego kamienia. Było przyjemnie i beztrosko. Jednak zbliżał się dzień, kiedy miałam się rozstać ze wszystkimi, z którymi wychowywałam się od maleńkości, aby zostać dorosłą samicą, napełnianą codziennie mleczkiem jakiegoś nieznanego mi samca. Nasz przewodnik stada poprowadził nas do Gaju Wymiany, gdzie gromadziły się wszystkie stada z okolicy. Niektóre z nich musiały przebyć długą drogę i przez wiele dni podążać do miejsca spotkań.
Znałam wiele samic z innych stad, gdyż podczas corocznych spotkań, jeszcze jako dzieci, a później młodzicy, bawiliśmy się ze sobą. Teraz stanowiłyśmy towar do wymiany. W tym roku przybyło 11 stad, więc jedenastu samców dominujących dobierało sobie nowe samice, oddając w zamian swoje dorosłe córki. Z naszego stada do wydania były cztery samiczki, wśród nich ja i Aha. Kiedy zostałyśmy wystawione, aby samce mogły nam się przyjrzeć, zauważyłam, że nasze długie nogi nie są mile widziane, że dwie niższe siostry cieszą się większym zainteresowaniem. To naturalne – mniejszym osobnikom łatwiej jest się ukryć, nie potrzebują dużo pożywienia, więc stanowią mniejsze obciążenia dla stada. Nasz samiec wymienił je zatem na dwie samice z innych stad. Również nie za wysokie. Ja z Ahą zostałyśmy przekazane do wspólnej puli samiczek dla młodych. Liczyłam się z tym, że zostaniemy rozdzielone, ale cieszyłam się, że to jeszcze nie dziś. Ten dzień dominujące samce poświęciły na chędożenie swoich nowych nabytków. Taka tradycja. Walki o założenie nowych stad miały się odbyć jutro.
Dodaj komentarz