Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Fin de siècle, czyli miało być tak pięknie… (część 1)

Fin de siècle, czyli miało być tak pięknie… (część 1)Pełna historia powstawania „Fin de siècle, czyli miało być tak pięknie…” i wszystko, co się z nią wiąże, opisana została na moim profilu facebookowym oraz w długiej przedmowie na Pokątnych. W największym skrócie: opowiadanie powstało na początku roku 2022 i miało zostać wydane (tradycyjnie, na papierze, który zostałby następnie postawiony na półkach księgarni) w antologii. Umowa była już podpisana, tekst przeszedł profesjonalną redakcję oraz korektę, po czym wydawnictwo najpierw miesiącami przedłużało kolejne decyzje, aż w końcu zrezygnowało z projektu. Bo tak.  
   Co prawda z dzisiejszej perspektywy lepiej byłoby, gdyby publiczna premiera tekstu miała miejsce zaraz po zerwaniu zobowiązań, a nie dopiero teraz, ale już tego nie zmienię. Tak czy inaczej będzie to na ten moment moja ostatnia publikacja i choć mam w planach powrócić do większej aktywności, to na pewno nie w dającym się przewidzieć czasie. O ile oczywiście ktoś jeszcze na to czeka, w co raczej wątpię.
   Jednocześnie zaznaczam, że poniższe opowiadanie jest identyczne z tym, które miało znaleźć się w ww. antologii. Wówczas dość mocno ograniczał mnie limit wielkości, konieczność powstrzymywania się przed nadmiarem agnesizmów oraz możliwie płynne prowadzenie akcji bez zbytnich dłużyzn czy opisów tła. Teraz już nie, efektem czego są mniejsze lub większe zmiany, rozszerzające tekst o mniej więcej 30% względem oryginału. Mam nadzieję, że przy okazji nie udało mi się narobić zbyt wielu błędów, a jeśli już takowe są, proszę z góry o wyrozumiałość.  
   A czy całość mogłaby być jeszcze lepsza? Widocznie nie, skoro nie jest. Niemniej serdecznie zapraszam do lektury!


***
  
ROZDZIAŁ 1/6

*

   Od zawsze żyłam w przekonaniu, iż pomimo mych rozlicznych wad, przywar, słabostek oraz niepoliczalnej ilości wszelkiej maści błędów, jakie w życiu popełniłam, w ogólnym rozrachunku byłam, jestem i będę przyzwoitym człowiekiem. Oddzielającym jasno dobro od zła, niepozbawionym kręgosłupa moralnego i przede wszystkim niezdolnym do celowego skrzywdzenia drugiej osoby. Zwłaszcza bliskiej. Cóż z tego, skoro wystarczyło pojedyncze zdarzenie z udziałem ledwie dwojga osób, by cały mój system wartości posypał się niczym domek z kart. Ja zaś sama z może nieidealnej, lecz mimo wszystko bogobojnej kobiety, wiernej żony i sumiennej pracownicy stałam się perfidną intrygantką, wyuzdaną sadystką oraz wyjętą spod ludzkiego i boskiego prawa…
   Zacznę jednak od początku, a konkretnie od pierwszego z winowajców mego upadku, czyli męża. Poznałam go we w gruncie rzeczy banalnych okolicznościach, kiedy zwyczajową niedzielną przechadzkę po Parkach Podjasnogórskich przerwała mi nagła ulewa. Schroniłam się czym prędzej w pobliskim pawilonie, pozostałym po tyle co zakończonej Wystawie Przemysłu i Rolnictwa, gdzie czekałam, czekałam… i czekałam. Nudziłam się jak mops, zezując przez jedno ramię na jakże znienawidzony pomnik Nayiaśnieyszego Alexandra II Cesarza Wszech Rossyi Króla Polskiego etc. etc., a zza drugiego bezskutecznie wypatrując dorożki, gdy niespodziewanie wyrósł przede mną lekko szpakowaty elegancik, uśmiechający się przymilnie spod modnego wąsika. Bez dalszych wstępów przestawił się jako „Ludwik Pierre Dolny de Żaba” – albo coś w tym guście – a następnie z przeuroczym francuskim akcentem zaproponował użyczenie parasola. Wraz z nim samym, ma się rozumieć.
   Wahałam się dłuższą chwilę, w jaki sposób powinnam zareagować na tę jawną impertynencję, niemniej nie uśmiechało mi się ani dłużej tam tkwić, ani tym bardziej zmoknąć. Kiwnęłam więc tylko głową w niemym przyzwoleniu i przystałam na propozycję, modląc się w duchu, by nikt znajomy nie przyuważył mnie z obcym kawalerem pod rękę. A że miałam do pokonania całą długość Ulicy Panny Maryi aż do samego Nowego Rynku, zdążyłam odmówić bodaj wszystkie pacierze, jakie tylko znałam. Szczęśliwie dotarłam do domu bez dalszych przygód, co jednakże nie oznaczało, że nie zebrałam solidnej rodzicielskiej bury za niezaradność, poplamioną błockiem sukienkę i przede wszystkim nieoczekiwanego towarzysza, z obecności którego musiałam się naprawdę gęsto tłumaczyć. Wówczas jednak inicjatywę przejął sam Ludwik, przepraszając za niezręczną sytuację, w jakiej mnie postawił, po czym… ewidentnie skorzystał z okazji i wprosił się na prywatną wizytę. I jeszcze jedną, i kolejną, aż wreszcie stał się regularnym gościem w naszych drobnomieszczańskich progach.
   Nie mogłam powiedzieć, by jego wizyty były sprawiały mi jakąkolwiek przykrość. Doceniałam maniery, obycie w szerokim świecie i zwłaszcza jakże barwnie opowiadane historie, co nie oznaczało bynajmniej, iż nie byłam świadoma faktycznych intencji, jakie mogły za tym stać. I stały. Dlatego nie zdziwiłam się specjalnie, gdy po upływie paru miesięcy takich podchodów Ludwik zjawił się wyfiołkowany jak nigdy wcześniej i poprosił o… nie, nie o mą rękę. A przynajmniej nie od razu. Najpierw chciał bowiem porozmawiać tak szczerze, jak to tylko możliwe. Przyznał otwarcie, że nie jest dziedzicem ani majątku, ani herbu, ani nawet zapisanymi złotymi zgłoskami w annałach historii nazwiska, a jedynie skromnym potomkiem popowstaniowego emigranta, próbującym jakoś odnaleźć się w ojczyźnie przodków. Przyrzeka jednak na wszelkie świętości, iż uczyni, co w jego mocy, by nie zawieść pokładanych w nim nadziei!
   I dopiero wówczas się oświadczył.

   Nie wiedziałam, czy bardziej skonfundowało to mnie, czy rodziców. Mogłam oczywiście wysłać niespodziewanego absztyfikanta w diabły, tyle że… jaki tak naprawdę miałam wybór? A przede wszystkim czy mogłam liczyć na cokolwiek – a raczej kogokolwiek – więcej? Przecież poza urodą porcelanowej laleczki oraz cokolwiek mglistymi perspektywami przejęcia skromnego rodzinnego sklepiku z galanterią damską (bo niby jako jedynaczce należał mi się on w posagu, ale nieprzewidywalne życie lubiło wywracać do góry nogami nie takie plany) także nie miałam wiele do zaoferowania, a Ludwik przynajmniej postawił sprawę jasno. No i… tak, podobał mi się! Zdecydowanie bardziej niż dowolny z lumpenproletariackich gołowąsów, wyłażących z równie brudnych co oni sami zaułków Starego Miasta, którzy zwykli się do mnie jakże topornie zalecać. Ostatecznie więc spojrzałam na matkę oraz ojca, dostrzegając w ich milczeniu powściągliwą, lecz pełną nadziei aprobatę, po czym przyjęłam propozycję Ludwika, stawiając własny los na jedną – i to wcale niezbyt pewną – kartę.
   Nie miałam jednak zamiaru się zamartwiać, o nie! Za to cieszyć obecnością oficjalnego już narzeczonego, który na każdym kroku starał się udowodnić, że zasłużył na ów tytuł, już jak najbardziej tak. Ludwik komplementował mnie bezustannie, z pełnym zaangażowaniem pomagał w codziennych sprawunkach, natomiast w towarzystwie zachowywał się z przesadną wręcz grzecznością. Gdy zaś udawało się nam wymknąć gdzieś we dwoje, wówczas… cóż, momentalnie zapominał o etykiecie, potrafiąc choćby znienacka podwinąć mi suknię aż do kolan, że nie wspomnę o skradanych coraz odważniej pocałunkach w policzki, szyję, uszy. I usta, kiedy to ma młodzieńcza kobieca słodycz przenikała się z jego dojrzałą tytoniową męskością.
   Oddawaliśmy się takim skrywanym przed światem afektom przez jakieś pół roku, aż wreszcie umęczeni wszechobecnymi konwenansami postanowiliśmy sprawę jasno: czym prędzej bierzemy ślub i idziemy na swoje. A skoro tak, skupiliśmy się na jakże koniecznym ciułaniu każdego rubelka, spotkaniach z rodziną, urzędnikiem, księdzem, no i poznawaniu siebie nie tylko z tej dziennej, ale i nocnej strony. Owszem, przyrzekłam zarówno Ludwikowi, jak przede wszystkim sobie zachować czystość aż do przysięgi, lecz w pozostałych kwestiach nie miałam zamiaru czekać. Nie tylko z powodu coraz trudniejszych do okiełznania emocji, lecz także – a może przede wszystkim – zapobiegliwości. Może i sama nie miałam nie wiadomo jakiego doświadczenia życiowego, niemniej zdążyłam się już naoglądać nieszczęśliwych małżeństw, samotnych matek, opuszczonych ojców, bezpańskich dzieci, długo mogłabym wymieniać.
   Dlatego też postanowiłam przygotować się do swej przyszłej roli najlepiej, jak było to możliwe. Ludwika zresztą też. Zarówno w teorii, jak i praktyce. Wynalazłam w tym celu całkiem przytulne – i położone w odpowiednim oddaleniu od ciekawskich spojrzeń sąsiadów, ma się rozumieć – pokoiki na godziny, których właścicielka nie zadawała zbyt wielu pytań. I tam właśnie po raz pierwszy ukazałam się ukochanemu taką, jaką mnie Bóg stworzył, by następnie, drżąc ze wstydu oraz podniety jednocześnie, pozwolić wyraźnie bardziej doświadczonemu kochankowi dotykać wciąż niedojrzałych piersi, smukłego brzucha, ściśniętych ud. W zamian poprosiłam go o taką samą nagą prawdę i… przyznam, że gdy ujrzałam go w pełnej krasie, nie mogłam wyjść z podziwu na widok może już nie najmłodszego, lecz wciąż pełnego werwy mężczyzny. Po czym, zachęcona przez samego Ludwika, w przypływie odwagi chwyciłam okazałe przyrodzenie i sprawiłam, by po ledwie kilku chwilach wytrysnęło spełnieniem.
   Prędko przekonałam się również, że także tamte, najbardziej wstydliwe miejsca, można pieścić nie tylko dłońmi, lecz i ustami! I to z jakże cudownym efektem! I choć miałam świadomość, że przecież dopiero zaczynam poznawać zarówno siebie, jak i przyszłego męża, zaś gorset przyrodzonego skrępowania wciąż boleśnie mnie uciskał, już wówczas przydarzały mi się momenty, w których płonące żywym ogniem cielesne namiętności brały górę nad chłodną logiką rozumu. Do tego stopnia, że nieraz musiałam wciskać twarz w poduszkę, by nie zwabić nieartykułowanymi odgłosami namiętności żądnych wrażeń podglądaczy.

   Co zaś się tyczyło wyczekiwanej nocy poślubnej, przebiegła ona… zwyczajnie. Bez anielskich chórów, spadających gwiazd i całej reszty bajdurzenia, jakie nieraz wyobrażają sobie zaczytane w naiwnych romansidłach pannice. Po prostu tu i ówdzie było mi przyjemnie, w paru innych miejscach trochę pobolało i właściwie to tyle. Niemniej, nawet jeśli wciąż brakowało mi wprawy a niewielka czynszówka, służąca nam jako z założenia tymczasowe mieszkanie, nie sprzyjała nie wiadomo jakim miłosnym uniesieniom, starałam się, jak tylko potrafiłam. Przed każdym sypialnianym tête-à-tête układałam fryzurę, podmalowywałam usta czy nawet perfumowałam się tu i ówdzie, jakbym szła na co najmniej proszony raut do ministra. Przede wszystkim jednak przygotowywałam się na coraz to nowe doznania. Raz wolałam być klasycznie pod ukochanym, innym razem nad, czasami też obracałam się tyłem i prężyłam niczym kocica w rui. A przede wszystkim pytałam, czego by chciał. Zwierzałam się, czego sama bym pragnęła. Lub, co także się przecież zdarzało, czego nie.
   Uwielbiałam na przykład, kiedy Ludwik wycałowywał mą kobiecość, lecz gdy posuwał się ledwie kilka centymetrów dalej, nieustępliwie odmawiałam. Podobnie sama odwdzięczałam się intymnymi pocałunkami, jednak nieustępliwie nie pozwalałam, by dochodził do finału w ten sposób. W dłoniach, na biuście, brzuchu, pośladkach czy gdziekolwiek indziej – owszem, ale w ustach przenigdy! No i nie chciałam nawet słyszeć o zbytnim wystrzyżeniu kasztanowych loczków, z których iście satynowej miękkości byłam taka dumna! Nie stanowiło to jednak na tyle istotnych kwestii, by wywoływały rozdźwięk między nami. Przeciwnie: uczyły wzajemnej tolerancji i zrozumienia, a także dopingowały do poszukiwania innych, nieodkrytych dotąd sposobów sprawiania rozkoszy.

*

   Co niemniej istotne, nie marnowaliśmy czasu jedynie na łóżkowe igraszki, lecz także – a może przede wszystkim – w pocie czoła pracowaliśmy na wspólną przyszłość. A skoro potrafiłam szyć zgodnie z wykrojem, w razie potrzeby zdjąć miarę, a i projektowanie nowych wzorów też szło mi całkiem nieźle, postanowiłam nie wyważać otwartych drzwi, tylko podążyć po wydeptanych śladach rodziców. Tyle że o co najmniej kilka kroków dalej i na własny rachunek. Zostałam więc najpierw pomocnicą w niedalekiej pracowni gorseciarsko-bieliźniarskiej, a niedługo później, gdy właścicielka na własnej skórze – i to dosłownie – przekonała się o mym wrodzonym talencie, de facto jej główną krojczynią. Na dodatek mogłam dowolnie korzystać z resztek materiałów, dzięki czemu wypróbowywałam w praktyce zarówno te bardziej tradycyjne, jak i zdecydowanie mniej przyzwoite pomysły. Zazwyczaj najpierw na sobie, a gdy efekt okazywał się satysfakcjonujący, wówczas dzieliłam się nimi z szerszą publicznością.
   Oczywiście miałam cichą nadzieję, iż moje (nie)skromne propozycje modowe spotkają się z akceptacją klientek, jednak nie spodziewałam się aż takiego odzewu! Owszem, konserwatywne matrony zerkały na prezentowane przede mnie coraz odważniej zwiewne koszulki nocne, wydekoltowane gorsety czy koronkowe pasy do pończoch z nieukrywanym zgorszeniem, jednakże te bardziej otwarte na nowinki damy były nimi wprost zachwycone! Co istotniejsze, nie ograniczały się jedynie do słów uznania, a sięgały do portmonetek. I to głęboko. A skoro tak, postanowiłam iść za ciosem i konsekwentnie poszerzać asortyment, w czym wydatnie zaczął pomagać mi… Ludwik.
   Nie minęło wiele czasu, a zauważyliśmy, iż pełen eleganckiego uroku mężczyzna w średnim wieku ma znacznie większy posłuch wśród socjety niż towarzysząca mu młoda kobieta. Mało tego, potrafił przekuć ową rosnącą pozycję towarzyską na bardzo konkretne pieniądze. Tam, gdzie ja traciłam całe godziny na (daremnych zwykle) próbach wynegocjowania lepszych cen nawet na odrzuty drugiego gatunku, on wchodził jak do siebie, pożartował, popił i podjadł na koszt gospodarza, po czym wychodził z rękoma pełnymi najprzedniejszych koronek, jedwabi, szyfonów, batystów i sama nie wiedziałam, czego jeszcze. I to niejednokrotnie za półdarmo. Zamiast jednak chwycić w ręce sztandar rewolucji i wraz z innymi zajadłymi sufrażystkami u boku wojować z ową jawną niesprawiedliwością, postanowiłam pragmatycznie zostawić mężowi kwestie zaopatrzeniowo-sprzedażowe, zaś samemu zająć tym, co umiałam najlepiej. Czyli nie mniej i nie więcej, a przemienianiem pozbawionych jakichkolwiek emocji beli materiału we wzbudzającą pożądanie bieliznę. Z odpowiednim zyskiem, ma się rozumieć.
   Interes szedł nadspodziewanie dobrze i nie minął kolejny rok, a byliśmy z Ludwikiem w stanie wykupić cały interes na własność, co zresztą uczyniliśmy. Połączyliśmy go od razu ze sklepem moich rodziców, dzięki czemu mogliśmy oferować pełen katalog produktów dla nowoczesnych pań oraz panien: od modnych parasolek, przez eleganckie rękawiczki, po szyte na każde, najbardziej nawet nietypowe kształty oraz potrzeby elementy garderoby. W ciągu ledwie jednego sezonu wyrobiliśmy sobie taką reputację, że już to nie my jeździliśmy na przeszpiegi do Warszawy, by podglądać najnowsze trendy, ale klientki stamtąd odwiedzały nas, nie szczędząc ani pochwał, ani zwłaszcza grosza.
   Dzięki temu stać nas wreszcie było na przeprowadzkę do nowego mieszkania. Nie tylko znacznie bardziej licującego wielkością i wyposażeniem z bieżącym statusem materialnym, lecz także dającym znacznie lepsze perspektywy na odpowiednie wychowanie dzieci, o które coraz intensywniej się staraliśmy. Tutaj jednak pojawił się z pozoru banalny, a jednak zupełnie niezauważony zawczasu problem – okazało się, że jesteśmy oboje na tyle pochłonięci interesami, iż mimo najlepszych chęci nie damy rady sami odpowiednio zająć się takim lokum. Podjęliśmy więc decyzję, która zaważyła na pojawieniu się drugiej aktorki wspomnianego we wstępie dramatu: postanowiliśmy mianowicie zatrudnić służącą.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 05.03.2025. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz