Zapraszam na epizod trzeci!
***
ROZDZIAŁ 3/6
*
Mimo że ze wszystkich sił próbowałam znaleźć wyjście z tej matni, tak naprawdę poszukiwałam czegoś, co z założenia nie istniało. Nie mogłam się przeciwstawić, nie mogłam odejść, nie mogłam zrobić właściwie niczego. Nie miałam nawet możliwości zwrócenia się o pomoc do kogokolwiek – rodziców, najbliższych przyjaciół, zaufanego doktora, sędziego na ewentualnej rozprawie, bez znaczenia. Pomijając już nawet upokorzenia, jakie musiałabym znosić w wyniku wywlekania jakże intymnych spraw na widok publiczny, ryzykowałam przecież utratą nie tylko honoru. Cały interes był tylko teoretycznie wspólną własnością moją oraz Ludwika, praktycznie bowiem na lwiej części dokumentów, potwierdzeń transakcji, weksli i czego tam jeszcze widniał jego podpis. Nawet umowy nowych pracownic, których zdążyliśmy zatrudnić już kilkanaście, sygnował on.
Dlatego ostatecznie po prostu się poddałam, gdyż co innego mi pozostało? Oddawałam się poczynającemu sobie coraz odważniej mężowi niemal każdej nocy, starając się znosić dzielnie każdą perwersję, jakiej się dopuszczał. A tych było aż nadto. Ludwik krępował mnie w najbardziej wyuzdanych – i równocześnie skrajnie niewygodnych – pozach. Bił gołą dłonią, zwiniętą rękawiczką, paskiem, cieniutką trzcinką, płaską deseczką wyciągniętą wprost z kuchennej szuflady, długo mogłabym wymieniać. Podduszał wszystkim, czym tylko dało się opasać szyję. Wbijał te same igły, których za dnia sama nieraz używałam, w co wrażliwsze miejsca. Bywało, że przypalał świecą. I przede wszystkim pieprzył bez litości w każdy otwór ciała, wyzywając przy tym od najgorszych. A gdy już skończył, tulił jak swój najcenniejszy skarb, obsypywał najbardziej wymyślnymi komplementami, wyznawał dozgonną miłość i powtarzał bezustannie, że to wszystko dla mojego dobra, wpędzając mnie tym w już nie rozstrój nerwowy, a regularną histerię.
Nie byłam w stanie normalnie spać, jeść, w ogóle funkcjonować. W strachu przed ujawnieniem kompromitującej prawdy unikałam jakichkolwiek wyjść, spędzając całe dnie w czterech ścianach w towarzystwie… no właśnie – Ditki. Już nie zwyczajnej służącej, a tak naprawdę jedynej osoby, w ramię której mogłam się wypłakać. Dyskretnej powierniczki sekretów, która to, mimo że musiała widzieć ślady coraz wymyślniejszego katowania, nie zadawała zbędnych pytań, zawsze czekając cierpliwie, aż sama się zwierzę. Troskliwej opiekunki, z największą czułością pielęgnującej krwawiące szramy na ciele i duszy. A może jeszcze kogoś więcej?
Zrozpaczona, skrzywdzona i poraniona do żywego, mniej lub bardziej świadomie poszukiwałam delikatności kobiecego dotyku. Co jeszcze istotniejsze, sama ów dotyk odwzajemniałam. Oczywiście zdawałam sobie doskonale sprawę, że pod żadnym pozorem nie powinnam posuwać się tak daleko, lecz im Ludwik bardziej brutalnie się ze mną obchodził, tym mnie coraz mniej obchodziło, powinnam robić, a co nie. Aż wreszcie któregoś razu coś we mnie pękło. Raz a dobrze. Uświadomiłam sobie jakże banalną prawdę, że Ditka jest ponad wszystko młodą, mimo plebejskiego pochodzenia całkiem zadbaną i naprawdę niebrzydką dziewczyną. Owszem, nawet gdyby ubrać ją w najprzedniejsze stroje i najdroższą biżuterię, nadal brakowałoby jej wdzięku, o czymś takim jak subtelność nawet wspominając, ale jakie to miało znaczenie? Przecież nie tego w niej poszukiwałam i nie tego potrzebowałam!
Nie miałam ani siły, ani ochoty dłużej się powstrzymywać i nim się zorientowałam, nasze usta się spotkały. Spijałam z jej urzekająco miękkich warg własne łzy, szlochając ni to z rozpaczy, ni z zupełnie nieoczekiwanej przyjemności, którą tyle czasu miałam na wyciągnięcie ręki. Lizałam zwieńczoną jakże słodkim sutkiem pierś. Obcałowywałam każdy fragment skóry, jaki tylko wyłonił się spod fartuszka. Wdzierałam się palcami coraz głębiej w otwarcie oczekującą na więcej kobiecość.
Tak czy inaczej – stało się. Mimo że wcale nie tak dawno byłam gotowa poświadczyć notarialnie, iż nigdy nie czułam, nie czuję i nie będę czuła absolutnie żadnego pociągu erotycznego do własnej płci, teraz nie byłam pewna już niczego. Przeciwnie: pragnęłam Ditki jak nikogo wcześniej. Z Ludwikiem włącznie. Chciałam, by jak najczęściej się do mnie przytulała. Pieściła, jak tylko ona potrafiła. Smakowała każdy fragment mego ciała niczym najpyszniejszy łakoć, delektując się nim z przesadną ostentacyjnością. Pozwalała się odwdzięczać dokładnie tym samym. Byśmy pozornie grzecznie kładły się spać, a tak naprawdę nakrywały kołdrą i ukradkiem sprawiały sobie nawzajem rozkosz za rozkoszą. Zatracały w grzesznej namiętności, nie zważając na nic ani nikogo. Poznawały najsekretniejsze z sekretów i to z tej najbardziej intymnej, by nie rzec naturalistycznej perspektywy.
Gdy tylko nadarzała się okazja, nie tyle nawet prosiłam, a wręcz błagałam Ditkę, by rozsiadała się na fotelu, rozchylała przede mną uda na całą szerokość i pozwalała podziwiać swą jakże inną od mej własnej intymność – pulchną jak i reszta ciała, o niemalże bordowym wnętrzu, otoczonym równie ciemnym jak ten na głowie, zapewne nigdy nie przycinanym gąszczem. Chwytała w dłonie nieprawdopodobnej wręcz wielkości jak na jej wiek oraz wzrost biust i ugniatała, aż brodawki zaczynały sterczeć, po czym podstawiała mi je pod same usta. Wypinała się jak ostatnia bezwstydnica i kołysała… tak, dupą. Wielkim, trzęsącym się przy każdym klepnięciu zadkiem, który mogłam bez końca obejmować. Miętosić. Wylizywać tak głęboko, jak tylko pozwalała mi na to długość języka.
W tej właśnie na wskroś zakazanej, lesbijskiej relacji ze służącą szukałam odskoczni od tego, co robił ze mną Ludwik. I znajdywałam. Teraz już nie jedyny i ukochany ponad wszystko, a przeklinany całą duszą mąż mógł mnie do woli upokarzać, bić czy mówiąc najbardziej wprost: gwałcić, podczas gdy ja w marzeniach przeżywałam pełne przecudownej czułości chwile z prawdziwą ukochaną. I choćby nie wiadomo, jak się starał, jak mnie poniżał i jak krzywdził, nie mógł mi tego zabrać.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Niezależnie od faktu, że to przede wszystkim Ludwik dbał o prowadzenie firmy, odwiedzając w tym celu Łódź, Warszawę, Choroszcz czy parokrotnie także i sam Petersburg, od czasu do czasu to na mnie spadał obowiązek spotkań z kontrahentami, niejednokrotnie również wymagających dalszego wyjazdu. Mimo związanych z tym obaw, starałam się korzystać z każdej takiej okazji, by choć na te kilka dni wyrwać się z katowskich szponów męża. I jednocześnie za każdym razem namawiałam Ditkę, by mi towarzyszyła – oficjalnie jako pomoc w przynieś-zanieś-podźwigaj walizę wypełnioną po brzegi galanterią, a nieoficjalnie także w innych, wiadomych jedynie nam obu celach – jednak Ludwik zawsze znajdował dla niej jakieś bardzo pilne zajęcie. Mnie z kolei zwykł rugać nie tylko za najmniejsze nawet niepowodzenie, ale i dłuższą niż przewidziana nieobecność.
Mimo jak najstaranniejszego planowania, nie zawsze mi się to udawało. Dlatego gdy tym razem wyjątkowo nadarzyła się możliwość, bym dla odmiany wróciła nieco wcześniej i w ten sposób zaskarbiła sobie uznanie w oczach męża – a może po prostu uniknęła kolejnego wybuchu gniewu? – bez wahania wskoczyłam w pociąg i zamiast pojawić się około południa, wróciłam późnym wieczorem jeszcze poprzedniego dnia. Widząc zaciemnione okna, założyłam, że Ludwik śpi, więc ostrożnie otworzyłam mieszkanie własnym kluczem. Już zaczęłam się rozbierać, gdy zauważyłam coś naprawdę dziwnego – konkretnie uchylone drzwi sypialni, zza których sączyła się nie tylko migotliwa poświata, ale także… muzyka? O tej porze?
Podeszłam cichutko do szczeliny i zerknęłam przez nią ukradkiem. I zamarłam. Faktycznie, stojący na komodzie patefon odtwarzał jakąś francuską operetkę, natomiast pojedyncza naftówka dawała płomień tak słaby, że nie przenikał przez ciężkie kotary. Za to na tyle jasny, by oświetlić… Ditkę. Przywiązaną do łóżka podobnie do mnie, lecz z rękoma i nogami spiętymi dodatkowo sztywnym kijkiem. Ubraną w coś, co przypominało uzdę, tyle że skrojoną pod wymiary człowieka. Z zasłoniętymi przepaską oczami. Wetkniętym w usta wędzidłem. Końskim ogonem, sterczącym wysoko wprost z tyłka. Za unieruchomioną w ten sposób Ditką stał zaś nie kto inny jak Ludwik. Półnagi, w wysokich jeździeckich butach i zsuniętych do połowy uda bryczesach. Trzymający w jednej ręce książeczkę, która na pierwszy rzut oka wyglądała na jedną z tych jego zboczonych nowelek, w drugiej zaś szpicrutę zakończoną chwościkiem.
To jednak wcale nie był koniec, a raczej dopiero początek. Ludwik do kilka słów smagał bacikiem wypięte pośladki Ditki, na co ona rżała donośnie przez zaciśnięte na kawałku metalu zęby. Trwało to dłuższą chwilę, aż w pewnym momencie uznał, że najwyraźniej wystarczy tej lekcji literatury i odłożył książkę. Poślinił rękę, parokrotnie potarł nią stojącego na baczność kutasa, po czym zbliżył się do wypiętego tyłka. Bez słowa wyszarpnął z niej ogon, splunął do rozwartej dziury i, nie zważając na bełkotliwe protesty, wbił się w nią jednym pchnięciem. Stęknięcia, piski, charczenie, świst szpicruty i najgorsze z najgorszych bezeceństw dopełniały owego przesyconego ohydnym absurdem teatrzyku, który obserwowałam zszokowana do głębi własnego jestestwa. I pewnie stałabym jak słup soli do rana, gdyby w końcu Ludwik nie wyciągnął chuja z dupy Ditki, nie obszedł łóżka i nie uwolnił jej ust. Po czym wbił się w nie równie gwałtownie, chwycił za gardło i przycisnął do siebie, powodując najpierw dławienie, a po chwili regularne torsje.
Tego już nie byłam w stanie wytrzymać. Próbując ostatkiem sił walczyć z atakiem paniki, odeszłam od drzwi, odruchowo podniosłam bagaż i ledwie przekroczyłam próg mieszkania, zaczęłam biec na złamanie karku. Po schodach, chodniku, ulicy, nie miało to znaczenia. Pędziłam jak oszalała przez wyludnione o tej porze miasto, próbując nie tylko się nie przewrócić i sobie tej głupiej facjaty nie zdefasonować, ale przede wszystkim jakimś cudem zrozumieć, co właściwie widziałam i co powinnam w związku z tym zrobić. Z Ludwikiem, z Ditką, ze sobą. Miałabym zawrócić, nakryć kochanków na gorącym uczynku i urządzić awanturę, jakiej to miasto jeszcze nie widziało? Poddać się, tylko tym razem raz na zawsze, kończąc swój nędzny żywot skokiem z najbliższego mostu? Zaczekać do rana i jak gdyby nigdy nic udać, że nic nie widziałam i nic nie słyszałam? Ostatecznie zdecydowałam, że na razie postaram się jakoś przetrwać noc. O ile będę miała gdzie.
Pozbawiona już zupełnie tchu, z obtartymi najpewniej do krwi stopami i zalaną łzami twarzą, dotarłam bezwiednie do kolonii robotniczej Fabryki Motte i Co., po której wolałam nie kręcić się samotnie nawet za dnia, a co dopiero po ciemnicy. Rozejrzałam się więc niepewnie, szukając jakiegokolwiek drogowskazu dla dalszego postępowania, gdy nieoczekiwanie dostrzegłam światła niedalekiej gospody. Owszem, może nieszczególnie zachęcającej do odwiedzin dawno wyblakłym szyldem, niemniej dającej najpierw obietnicę łóżka pod dachem, a później… cóż, po prawdzie wciąż nie miałam pojęcia.
Niestety ani zimna woda w misce udającej toaletę, ani ledwie akceptowalne posłanie nie pomagały mi się uspokoić. Że o wypełnionej najgorszymi złorzeczeniami, rozpaczą oraz poczuciem beznadziei, niemal całkowicie bezsennej nocy nie wspomnę. Dlatego rano zeszłam do sali jadalnej tak umęczona, rozdrażniona i najzwyczajniej w świecie głodna, że z miejsca zwyzywałam Bogu ducha winną dziewczynę w kwiecistym fartuszku, proponującą śniadanie.
Miałam nieoparte wrażenie, graniczące z pewnością, jakby jakaś tajemnicza siła w tak samo niewytłumaczalny sposób przeniosła mnie na karty wyjątkowo podrzędnej powieści, której autorka nawet nie próbowała wyjść poza ograny do cna schemat pod tytułem: „żona przyłapuje męża na zdradzie ze służącą, w emocjach ucieka z domu, chowa się w jakiejś norze i rozpacza, ponieważ nikt jej nie kocha”. Tyle że nie znajdowałam się w żadnym tandetnym romansidle, a jakże realnej i bolesnej rzeczywistości, o czym nadto wyraźnie świadczył ślad po uszczypnięciu. Musiałam więc prędzej czy później wrócić do domu i jakimś cudem spróbować żyć dalej. Pytanie brzmiało: jak właściwie? Miałabym prosić? Błagać? Mimo wcześniejszych obaw szukać pomocy u rodziców, którzy przecież wciąż nie byli niczego świadomi? Kolejny raz przełknąć gorzkie cierpienie i uznać, że wszystko jest w porządku, choć wiedziałam doskonale, że nie było i nie będzie? Bo niestety – a może na szczęście? – na wspomniany skok wprost na tory czy do rzeki najzwyczajniej nie miałam odwagi.
A może, gdybym tak nie skończyła ze sobą, tylko raczej z… gdy pierwszy raz ta myśl przyszła mi do głowy, zlał mnie zimny pot. Owszem, byłam doprowadzoną pod sam skraj ostateczności, perfidnie wykorzystywaną i zdradzaną kobietą, jednak przenigdy nie podejrzewałabym siebie o coś takiego! Natrętna idea jednak bezustannie powracała, nie pozwalając na choćby chwilę wytchnienia, ja zaś przyjmowałam ją coraz spokojniej. Coraz bardziej naturalnie. W pewnym momencie zorientowałam się, że rozważam już nie czy w ogóle, ale przede wszystkim w jaki sposób miałabym wcielić owo jedynie słuszne rozwiązanie w życie.
Co najgorsze, perspektywa zarówno samego czynu, jak i jego konsekwencji wcale mnie nie przerażała! Wręcz odwrotnie – stała się swoistym wyzwaniem, zaprzątającym całą mą uwagę. Do tego stopnia, że dopiero klepnięcie po ramieniu i zadane z nieśmiałym uśmiechem pytanie, czy na pewno wszystko dobrze, bo jakaś taka blada jestem, przywróciło mnie do rzeczywistości.
W pierwszym odruchu zmarszczyłam brwi i już miałam odpowiedzieć, że zamiast wtykania nosa w nie swoje sprawy oczekiwałabym raczej świeżego obrusu, gdy nieoczekiwanie pojęłam jakże banalną prawdę. Skoro ubrana w byle jakie łachy, harująca zapewne za równie nędzną pensję i po prawdzie nieszczególnie ładna ni to kelnerka, ni to pomywaczka miała dość powodów, by być dla mnie zwyczajnie miła, dlaczego ja miałabym poddać się desperacji? Byłam przecież młoda, atrakcyjna, prowadziłam własny interes, miałam tyle planów, marzeń, pragnień…
Zrozumiałam wówczas, że tak naprawdę już podjęłam decyzję. Nie po latach walki z sumieniem, roztrząsaniu istoty człowieczeństwa czy podobnie pretensjonalnych rozmyślaniach nad grzechem, zbawieniem i jedna Matka Boska raczyła wiedzieć, czym jeszcze, lecz tutaj i teraz, w podrzędnej karczmie i nad wystygłymi resztkami czegoś, co jedynie z nazwy przypominało kawę. Skoro bowiem na moich własnych oczach mój własny mąż na moim własnym łóżku zerżnął moją własną służącą, mogło to oznaczać tylko jedno: zemstę. Bez litości. Żalu. Poczucia winy. Bez odwrotu.
Zamówiłam najlepsze, co tylko kuchnia miała do zaoferowania, najdroższą wódkę i dorzuciłam jeszcze parę kopiejek na wyszorowanie stolika, bo do tego można się było przykleić. I kazałam sobie pod żadnym pozorem nie przeszkadzać. Po kolei odrzucałam wszystkie najbardziej oczywiste opcje w rodzaju nasłania lokalnej bandyterki, mającej upozorować rabunek, który wymknął się spod kontroli, lecz szybko dotarło do mnie, że muszę zrobić to sama. Od samiutkiego początku do jedynego możliwego i ostatecznego końca. I to jak najszybciej, nim wreszcie urodzę Ludwikowi wyczekiwane przecież nie od dziś i nie od wczoraj dziecko. Zapewne więcej niż jedno. A wówczas nie będę miała już ani siły, ani możliwości, by przerwać ten zaklęty krąg nieszczęścia.
Rozpisałam naprędce w głowie dramat na niewiernego męża, zdradziecką służącą oraz skrzywdzoną żonę, który, jeśli tylko odpowiednio go wyreżyseruję, doprowadzi do intymnego spotkania we troje. I wówczas podstępnie przejmę całkowitą kontrolę nad winowajcami mego nieszczęścia.
Po czym z pełną premedytacją – i równie niemałą satysfakcją – ich zamorduję.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 05.03.2025. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz