Fin de siècle, czyli miało być tak pięknie… (część 2)

Fin de siècle, czyli miało być tak pięknie… (część 2)Zapraszam na epizod drugi!

***

ROZDZIAŁ 2/6

*

   Udaliśmy się w tym celu do pobliskiej pensji dla guwernantek, której dyrektorka stwierdziła co prawda, że na daną chwilę nie jest w stanie polecić nam nikogo od ręki, jednak ma inną propozycję. Konkretnie taką, by zamiast płacić osobie już wykwalifikowanej, może przyjęlibyśmy mniej doświadczoną dziewczynę w zamian za wikt i opierunek? Bo jest taka jedna sierota, pilnie potrzebująca odpowiedniej opieki… i gdybyśmy byli tak uprzejmi i pomogli… jak się sprawdzi, to przyjmiemy ją na stałe, a jak nie, to wtedy powrócimy do poszukiwań… a w ogóle, to najlepiej od razu nam ją przedstawi!
   Co prawda Ludwik zerkał raczej krzywym okiem na perspektywę pilnowania kogoś, kto przecież sam powinien pilnować i siebie, i całego naszego dobytku, niemniej ja zobaczyłam w tej zestrachanej, wyraźnie niepewnej własnego losu istotce coś, co kazało mi się za nią wstawić. I od razu zadeklarować buńczucznie, że wezmę całkowitą odpowiedzialność za jej edukację, wychowanie i co tam jeszcze było konieczne. No i niech mnie piorun publicznie strzeli, jeśli nie zrobię z Afrodyty – bo takie dostojne imię biedaczka nosiła, co było swoją drogą jawnym prztyczkiem od złośliwego losu – najlepszej służącej w całej Kongresówce! A co!
   Owszem, była ona mocno nieokrzesaną dziewczyną z gminu, której okiełznanie przypominało zakładanie krowie chomąta, równocześnie jednak tryskała entuzjazmem, nie bała się ciężkiej pracy i przede wszystkim zachowywała nad wyraz uczciwie, czym szybko zaskarbiła sobie nie tylko uznanie Ludwika, lecz i mą szczerą przyjaźń. I choć zdawałam sobie sprawę, że zbyt dalekie spoufalanie nie wszystkim musiało się podobać, nie mówiąc już o napytaniu nam obu niemałej biedy, z pełnym przekonaniem zaufałam Afrodycie. Znaczy Ditce, bo tak zaczęłam ją zdrobniale wołać.
   Niestety nie wszystkie sprawy układały się tak pomyślnie, jakbym sobie tego życzyła. Zwłaszcza te małżeńskie. Już niedługo po ślubie zauważyłam zmianę w zachowaniu Ludwika – coraz częściej traktował mnie protekcjonalnie, by nie rzec instrumentalnie, zwłaszcza gdy w grę wchodziły interesy. Wybaczałam mu jednak, gdyż przecież sam robił tak wiele dla naszego wspólnego dobra, a i mnie czasami ponosiły niezdrowe emocje. Zupełnie czym innym była sfera intymna – choć nie byłam żadną niedotykalską cnotką, lubiłam odważne, momentami wręcz obrazoburcze praktyki łóżkowe i starałam się całym tak sercem, jak i ciałem, w obliczu coraz odważniejszych propozycji Ludwika coraz częściej tchórzyłam. Zwłaszcza gdy zachęcał mnie do szukania inspiracji w wichrzycielskich dziełach jego libertyńskich rodaków – na czele z ich niekoronowanym władcą, niesławnym markizem de Sade – których nijak nie akceptowałam. Zupełnie nie rozumiałam i tym bardziej nie czułam potrzeby podobnych pragnień i żadną miarą nie potrafiłam się przemóc, by otworzyć swą intymność szerzej. Tak w przenośni, jak i dosłownie. Z każdym więc mijającym tygodniem i miesiącem owe różnice narastały i narastały, aż wreszcie stało się, co stać prędzej czy później musiało.
   Nie mogłam dłużej udawać, że nasze problemy rozwiążą się same, a skoro tak, postanowiłam przynajmniej spróbować stać się na powrót żoną idealną i przekonać się, co z tego wyniknie. Pewnej niedzieli przygotowałam (oczywiście z wydatną pomocą Ditki) wystawny obiad, po którym wybraliśmy się na romantyczny spacer jedynie we dwoje, zakończony w pobliskiej cukierence. Wieczorem natomiast znów zasiedliśmy w trójkę przy jednym stole, zaśmiewając się z opowiadanych dykteryjek, które wraz z kolejnymi kieliszkami domowej nalewki stawały się coraz sprośniejsze. Gdy wreszcie butelka pokazała dno, odprawiłam cokolwiek wstawioną służkę do siebie, natomiast mężowi zapowiedziałam, iż widzimy się za kwadrans w sypialni.  

   Nie planowałam od razu przekraczać wszelkich norm przyzwoitości, niemniej szumiący w głowie alkohol wyraźnie dodał mi animuszu. Odświeżyłam się więc bardzo dokładnie – by nie rzec: dogłębnie – założyłam ledwie-ledwie przysłaniający biust gorsecik z czarnego atłasu oraz pończochy na haftowanym pasie, a twarz przysłoniłam karnawałową maseczką. I w takim właśnie, wybitnie nieprzyzwoitym anturażu, powitałam Ludwika, który bez dalszych zachęt zabrał się do dzieła.
   Musiałam przyznać, iż do pewnego momentu zachowywaliśmy się owszem, jednoznacznie niegrzecznie, lecz wciąż wszystko odbywało się w dobrze nam znanych ramach. Wówczas jednak zobaczyłam w oczach męża… czyżby oczekiwanie na coś więcej? Nadzieję na spełnienie fantazji, których dotychczas mu odmawiałam? A może zwyczajny zawód, że przecież tak bardzo się dla mnie stara, słysząc w zamian jedynie: „nie, nie tak, nie chcę, nie dzisiaj, nie jutro”. Dlatego tym razem postanowiłam choć trochę się odwdzięczyć, nawet gdyby wiązało się to z naruszeniem wydawałoby się absolutnie nienaruszalnych granic. Najpierw pozwoliłam wycałować się aż do finału, po czym, nie zwlekając ani chwili, zadarłam wysoko pośladki i rozchyliłam je dłońmi. Ludwik aż wytrzeszczył oczy na ten widok, jednak wciąż nie był pewien, co czynić. I dopiero wyszeptane „wyliż mnie… tam” przełamało opór. Nas obojga.
   Nie mogłam powiedzieć, by było mi nie wiadomo jak przyjemne, lecz nadto wyraźnie widziałam, słyszałam i czułam zachwyt Ludwika, którego satysfakcji tak przecież bardzo pragnęłam. Kochałam jak nikogo innego na calutkim świecie. Rozkoszował się on nowym doznaniem, podskubując wargami niesforne loczki i mrucząc kolejne pochwały, z których każda była odważniejsza od poprzedniej. Aż w końcu zapytał, czy byłabym gotowa na więcej.
   Zanim zorientowałam się, dokąd to wszystko zmierza, klęczałam z rękoma przywiązanymi jedwabnymi szarfami do ramy łóżka i opuszczoną nisko głową, za to tyłkiem wypiętym jak u dyplomowanej córy Koryntu w co najmniej trzecim pokoleniu. I – choć nijak nie chciałam się przyznać ani przed mężem, ani tym bardziej samą sobą – samo poczucie znajdowania się w tak bezwstydnej pozie sprawiało, że policzki płonęły mi żywym ogniem. Mniej lub bardziej intencjonalnie otwierałam się przed już nie powściągliwym, starającym się postępować jak najczulej mężem, a buchającym rozgrzaną do czerwoności chucią samcem, który pragnął mnie posiąść. Zdobyć i podporządkować. Tutaj i teraz. Ja zaś miałam mu się taka oddać. Całkowicie bezwolna. Zdana na jego łaskę i niełaskę.
   Mimo że bolały mnie kolana, plecy sztywniały a skręcona niewygodnie szyja przyprawiała o zawroty głowy, pozwalałam na wszystko. Na bezwstydne wylizywanie absolutnie każdego fragmentu ciała. Na wpychanie dalekich od delikatności palców nie tylko w uwrażliwioną niedawną rozkoszą kobiecość. Na… choć bardzo chciałam, nie potrafiłam już użyć delikatnych słów i nazwać tej sytuacji inaczej niż ordynarnym, kurewskim wręcz rżnięciem. Ostatkiem sił tłumiłam wzbierające w gardle wycie, gdy żylasty chuj rozpychał obolałą cipę, zaś ociekająca śliną dupa zaciskała się boleśnie na wciśniętym w nią bezczelnie kciuku.
   To bym jednak jeszcze wytrzymała, gdyby w pewnym momencie jego miejsca nie spróbował zająć wspomniany kutas. I na nic zdało się szamotanie, prośby czy w końcu błagania o litość – Ludwik brał mnie, jak chciał. Jak mnie wydawało się, że chciałam. I tylko i wyłącznie wydawało, niestety. Popchnięta rozdzierającym bólem do ostateczności, wreszcie przełamałam wstyd i wydarłam się na całe gardło. Na całą kamienicę, podwórze i co najmniej pół Rynku. Z takim skutkiem, że Ludwik jedną ręką szarpnął mnie za włosy, a drugą ścisnął odsłonięte gardło. Nie byłam w stanie krzyczeć, uwolnić się, nic. Coraz bardziej zamroczona brakiem oddechu, poddawałam się iście zwierzęcemu pierdoleniu do chwili, aż straciłam świadomość.

   Niby powróciłam do rzeczywistości, lecz wciąż nie potrafiłam do końca wytłumaczyć, co się właściwie ze mną działo. Leżałam otulona kojąco chłodną pościelą na kolanach Ludwika, który z rozanielonym uśmiechem głaskał mnie po policzku, szepcząc najczulsze z czułych słówka. Dziękował za to, jaka byłam cudowna, jak niesamowitą przyjemność mu sprawiłam i wciąż powtarzał, jak bardzo mnie kocha. Jednocześnie głowa mi huczała, ciało drżało a miejsca intymne paliły żywym ogniem. Najgorsze były jednak myśli, których nijak nie potrafiłam doprowadzić do ładu. Nie miałam bladego pojęcia, czy powinnam się cieszyć, płakać, złorzeczyć, paść przed mężem na kolana, czy może raczej wyrzucić go z domu. Najlepiej wprost pod załadowany po brzegi wóz z węglem. I ani wizyta w łazience, z której musiałam czym prędzej skorzystać, ani przepełniona cierpieniem noc, ani wcale nie bardziej radosny poranek nie przyniosły ukojenia.
   Wprost przeciwnie. Co prawda nie byłam wykwalifikowaną pielęgniarką, starałam się też ze wszystkich sił nie wyobrażać sobie od razu nie wiadomo czego, lecz ślady, jakie pozostawiłam po sobie w toalecie, napełniały mnie obrzydzeniem i przerażeniem zarazem. Miałam już nawet zamiar wołać Ditkę, by czym prędzej biegła po doktora, lecz nie potrafiłam się przemóc. Zresztą spodziewałam się, że jego słowa zamiast pomóc, popchną mnie w jeszcze większą rozpacz. Wrzuciłam więc tylko ukradkiem zakrwawioną bieliznę do pieca, założyłam świeżą, na wszelki wypadek wzięłam jeszcze czyste ręczniki i na powrót powlokłam się do łóżka, starając się ze wszystkich sił nie zacząć wyć.
   Z początku Ludwik wyglądał na szczerze przejętego mym stanem, lecz z każdym kolejnym dniem jego momentami przesadna wręcz troska ustępowała coraz wyraźniejszej irytacji. Aż wreszcie podczas jednego ze śniadań, zamiast wreszcie przeprosić mnie na kolanach i z co najmniej bukietem kwiatów, przynajmniej spróbować wytłumaczyć się z wybitnie niegodnego zachowania i przede wszystkim porozmawiać o tym, co właściwie i dlaczego się wydarzyło, niespodziewanie odprawił służącą i spojrzał na mnie ni to ze złością, ni z jawną pogardą. Po czym wycedził lodowatym głosem, że nasze stosunki ulegną znaczącym zmianom. I żebym nie udawała zdziwionej, bo przecież sama do tego doprowadziłam! Tyle czasu kusiłam go, prowokowałam i obiecywałam nie wiadomo co, po czym wycofywałam się w ostatnim momencie, aż stracił cierpliwość i siłą weźmie, co mu się od dawna należy.
   Oczywiście nie za darmo, co to, to nie! W zamian za łóżkową uległość będę doceniana jak żadna inna, hołubiona, wielbiona, wynoszona pod same niebiosa. Dostanę wszystko, czego tylko zapragnę i co sobie wymarzę w najśmielszych snach: od takiej ilości pieniędzy, jakiej nie będę w stanie wydać, po gromadkę pociech, którym także nie braknie nawet ptasiego mleka. Jeśli natomiast choć spróbuję się sprzeciwić, nie mam co liczyć na litość. A gdybym wciąż wątpiła w jego słowa, ma też inne argumenty.
   Zamiast dokończyć, wstał znad stołu, podszedł do mnie i chwycił za włosy, zmuszając do pochylenia głowy. Bez cienia subtelności rozchylił palcami usta, po czym wepchnął w nie wyciągniętego ze spodni sztywnego już kutasa. Pieprzył tak długo – nie szczędząc po drodze nie tylko słów uwłaczających mej godności, ale też dalszego niszczenia fryzury czy nawet policzkowania, gdy nie byłam dość posłuszna – aż doszedł, nie pozwalając uronić ani kropli. Następnie, jak gdyby nigdy nic, zapiął się, pocałował w czoło i… zawołał z powrotem służącą. Oznajmił, że słabo dziś wyglądam, więc koniecznie powinnam spędzić ten dzień w łóżku i wypocząć, a ona koniecznie ma mi towarzyszyć. I wyszedł.
   Musiałam wyglądać naprawdę tragicznie, skoro Ditka bez pytania znów zaprowadziła mnie do łóżka. Dopiero wówczas zrozumiałam, co naprawdę znaczyło polecenie Ludwika – mianowicie, gdy tylko skończyła sprzątać jadalnię, zjawiła się w sypialni w samej halce i z nieukrywanym entuzjazmem wskoczyła pod pościel. Nie mogłam powiedzieć, by jakoś specjalnie mi się to podobało, byłam jednak tak fizycznie oraz zwłaszcza psychicznie zniszczona, że nie protestowałam. Poza tym doceniałam może naiwną, lecz jakże szczerą troskę prostej dziewczyny, która zapewne nie do końca pojmowała dwuznaczność swego postępowania. No i było mi najzwyczajniej przyjemnie przytulić się do ciepłego, apetycznie krągłego, pachnącego kwiatowym mydłem ciała. Objęłam je więc i ani się obejrzałam, a wreszcie zasnęłam.  

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja: playgroundai

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 05.03.2025. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz