Terapeutyczna Miłość cz. 8

Terapeutyczna Miłość cz. 8PONIEDZIAŁEK
Dzień Świstaka. Kolejny poranek kiedy budzę się na kacu, kolejny kiedy przyrzekam sobie, że nigdy więcej tak się nie załatwię. Oczywiście zachowuję na tyle trzeźwy umysł, że zdaję sobie sprawę, że są to obietnice bez pokrycia.
Po omacku sięgam dłonią po butelkę, którą stawiam na wszelki wypadek na stoliku nocnym. Wciąż nie otwierając oczu, pociągam kilka łyków wody i zrzucając nogi z łóżka, poszukuje stopami mięciutkich kapci. Zamiast obuwia natrafiam na równie miękką sierść Cypisa. Siedzę tak przez chwilę na brzegu małżeńskiego łoża i tępo wpatruję się w wyjątkowo zachmurzone niebo, natarczywie smyrając nogą kota po grzbiecie. Mimo, że z całych sił pragnę ponownie zakopać się w pościeli, postanawiam obudzić w sobie chodź krztę profesjonalizmu, którego ostatnio tak bardzo mi brak i nie spóźnić się na poranne zajęcia.  
Z ciężkim sercem i jeszcze cięższą głową, ruszam na bosaka do łazienki, a potem wprost do kuchni, gdzie po raz drugi dzisiejszego dnia dopada mnie melancholia. Wpychając w siebie kolejną łyżkę jogurtu, zatrzymuje swój wzrok na oknie i jak zahipnotyzowana wpatruję się w martwy punkt.  
W tym nietypowym stanie wyruszam swoim bardzo typowym środkiem transportu do pracy. O wejścia idzie zauważyć, że nie jestem sama ze swoim parszywym nastrojem. W zasadzie chyba nie ma dzisiaj w robocie osoby, która pałałaby optymizmem. Daję swoją rękę, że w procesie przygnębienia ludzkości udział brała wyjątkowo kapryśna pogoda. Personel snuje się po korytarzach w żółwim tempie, nadgorliwi przełożeni zamykają w swoich gabinetach, wywieszając na drzwiach kartki z wymownym tekstem : "Nie przeszkadzać. Trwa spotkanie”. Też bym tak chciała, zamknąć się, odciąć od wszystkiego. Na szczęście początek tygodnia zaczynam stosunkowo luźnym poniedziałkiem.  
Przemierzając korytarz ze zwieszoną głową, docieram pod własną "trzynastkę”. Bez zbędnego namysłu, zupełnie mechanicznymi ruchami przekręcam zamek i wchodzę do środka, zostawiając otwarte drzwi na oścież. Trzeba przyznać, że widok mojego biura nigdy mnie nie zachwycał, jednak dzisiaj gabinet wygląda jeszcze bardziej ponuro niż zwykle. Szare ściany, szarość za oknem. Nie ma co się dziwić, że przygnębienie rośnie z minuty na minutę.
Zakopuje się w papierach i dziękuję bogu, że nie muszę od rana użerać się z egoistycznymi postaciami, które wy macie za wielkie gwiazdy sportu. Zdradzę wam sekret, ot taki bonusik od cioci Laury, że przez cały okres mojej przygody w Klinice poznałam mnóstwo sportowców. Wielu z nich to świetni goście. Normalni, życzliwi ludzie, nie tylko na boisku, ale i w życiu prywatnym. Jednak znaczna część tych przykładowych obywateli i fantastycznych sportowców to typowe niziny społeczne. Możecie mi wierzyć, ale w rzeczywistości nie odzwierciedlają nawet części ich wypromowanej prezencji za którymi stoi cały sztab menagerów. To typowi gracze. W mediach budują wizerunek fajnych ziomków, a tak naprawdę są zwykłymi gburami, z którymi wcale nie miałbyś ochoty wyskoczyć na piwo. Niestety, ale część moich pacjentów to wielkie gwiazdki, dla których główną wartością jest sława i laseczki. Tak, tak, karierowicze dla których nie jest ważny orzełek na piersi, a to by zaliczyć więcej panienek i wypić kilka kolorowych drinków na vipowskich imprezach.  
Tak naprawdę nie wiem po co to mówię, może żebyście wiedzieli, że w życiu nie wszystko jest takie jak może wydawać się na pierwszy rzut oka. Zresztą, nie ważne… W końcu sama sobie zgotowałam ten los.  
     Pogrążona w ciszy własnych myśli przerzucam tony papierologii stosowanej, do której zawsze brakowało mi cierpliwości. O dziwo dziś idzie mi to wyjątkowo sprawnie, bez większego wysiłku. Właściwie to nawet zaczyna sprawiać mi to niewytłumaczalną przyjemność. Postanawiam zatem wykorzystać nagły przypływ natchnienia i zrobić długo odwlekaną archiwizację teczek. Jestem tym tak zaaferowana, że nawet nie wiem kiedy do moich drzwi zaczyna dobijać się pierwsza "gwiazda”.  
Nietęgi nastrój mnie najwidoczniej nie opuszcza, bo na widok młodego sprintera muszę hamować się by nie westchnąć z niezadowolenia. Powstrzymuję się od tego nietaktu dosłownie w ostatniej chwili, szybko rozpoczynając blok zajęć. Standardowo na rozgrzewkę zadaję kilka niespecjalnie trudnych pytań, a potem przechodzę do ulubionej części spotkania czyli monologu pacjęta, podczas którego mogę zająć się dosłownie wszystkim tym co zechcę, byle tylko nie słuchać tego niezbyt inteligentnego bełkotu. Zepsułam się, wiem. Nie musicie mi o tym przypominać. Zdaję sobie z tego sprawę, nawet nie próbuję was przekonać, że jest inaczej. Musiałabym być ślepa by nie zauważyć, że od pewnego czasu przestało mi zależeć na swoich podopiecznych. Po ludzku nie chce mi się najzwyczajniej w świecie starać. Nie chce mi się wysilać, bo moje zaangażowanie i tak przynosi mi niewymierne korzyści. W zasadzie jakby się nad tym głębiej zastanowić to w ogóle nic mi się nie chce, na nic nie mam ochoty. Chociaż… Jest coś, a raczej ktoś kogo chcę, kogo pragnę każdym centymetrem swojego wyposzczonego ciała. Ironią losu jest fakt, że właśnie przez tego kogoś stałam się gorszym terapeutą, słabym człowieczkiem. To naprawdę straszne, że tak niestabilna emocjonalnie osoba jak ja ma układać innym ludziom w głowie.  
     Boże, już to kiedyś mówiłam, ale to istny dar z niebios, że ludzie nie mają mocy czytania w cudzych myślach. Gdyby było to możliwe już dawno byłabym skończona. Po raz kolejny olewam starania pacjęta i pozostawiam go samego sobie, udając się swoimi myślami w urojony świat marzeń.  
Kontrolnie od czasu do czasu wtrącam swoje trzy grosze, pytając np. o to jak się z tym czuje, czy wyzwala w nim to niepokojące pokłady negatywnych emocji itp.  
Radek jest tak uroczo nieogarnięty, że nawet przez sekundę nie przyjdzie mu na myśl, że mogę go nie słuchać. Najzabawniejsze jest jednak to, że dla niego te rozmowy tak naprawdę są bezcelowe, nic nie wnoszące do jego życia, ot zwykłe marnotrawienie czasu. Na oko można stwierdzić, że temu dzieciakowi jeśli już to potrzebna jest szkoła, której nie ukończył ze względu na mordercze treningi i wielki bum na jego osobę. Jeśli chodzi zaś o pewność siebie, tej mu na pewno nie brakuje. Od początku naszego spotkania bez zażenowania wpatruje się jak zaczarowany w mój mało atrakcyjny dekolt. Podejrzewam, że jeśli na jego miejscu znalazłby się ktokolwiek inny, nie omieszkałabym tego odpowiednio skomentować. Na niego jakoś przymykam oko. Nie wiem, może mi go żal? Cholera wie. Uśmiechnięta jak klaun odprowadzam pacjenta pod same drzwi, jednocześnie żegnając się z nim i witając z kolejnym.  
     Sytuacja powtarza się jeszcze trzykrotnie. W tym czasie ciągle myślami jestem poza pracą. Lawiruję pomiędzy swoją niezdrową fascynacją własnym pacjentem, poprzez artykuł na plotkarskim portalu, kończąc na nieuniknionej rozmowie z dyrektorem. Wbrew pozorom to na tym ostatnim skupiam się najdłużej, zastanawiając się przy tym jak wybrnąć z tej idiotycznej sytuacji. Po kilkugodzinnym główkowaniu zauważam, że nie jestem w stanie racjonalnie myśleć, chodź naprawdę staram się wymyślić coś mądrego. Niestety, nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Przygnębia mnie to jeszcze bardziej niż obraz nadciągającej burzy, który obserwuję przez okno.  
      Z zamyślenia wyrywa mnie dopiero telefon od Janickiego. A jednak tak jak się spodziewałam dywanik stał się faktem.  
Rozmowa nie należy do najprzyjemniejszych, mimo to po wyjściu od szefa czuję jakąś namiastkę satysfakcji. Satysfakcję, że mój autorytet mimo wszytko potrafił się sam obronić. Oczywiście czuję niedosyt, bo jednak usłyszałam o kilka słów za dużo. Nikt o zdrowych zmysłach nie ma ochoty na wysłuchiwanie reprymend od przełożonego. To także tyczy się jakby mnie, osoby która przez większość swojego życia była krytykowana i już dawno powinna do tego stanu rzeczy przywyknąć. Jestem wściekła. Po przeprawie z Jankiem nie mogę długo dojść do siebie. Chodź teoretycznie mój szef od początku wierzył w moje czyste intencje to w praktyce pozwolił sobie na drobne uszczypliwości. Nie jestem głupia, nie trzeba mi tłumaczyć jak małemu dziecku jakie konsekwencje niósł za sobą spacer z podopiecznym. Powtarzam, nie jestem głupia i wiem, że taka sytuacja nie powinna się była zdarzyć, ale… No właśnie to "ale” jest i nie jestem w stanie o nim zapomnieć. Michał. Nic nie poradzę, że ciągnie mnie do tego faceta. I chociaż staram się go unikać na wszelkie sposoby, ten za każdym razem pojawia się w moim życiu niczym nieproszony gość. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że podświadomie cieszę się na te spotkania. To trochę zajeżdża dwubiegunowością. Chcę, ale nie chcę. Sama nie wiem co o tym sądzić. Skołowana zamykam gabinet i opuszczam mury ultra nowoczesnej bryły kliniki.  
     Schodząc po schodach wyjściowych, na moim policzku ląduje pierwsza kropla deszczu. Mechanicznie ocieram dłonią twarz, zauważając nie tylko na niej kolejne mokre ślady deszczu. Przez moje ciało przechodzi chłodny dreszcz. Spoglądam w niebezpiecznie granatowe niebo i przyśpieszam kroku w stronę parkingu z pozostawionym rowerem.  
Wiem, że to nie najmądrzejszy pomysł, ale postanawiam jak najprędzej wrócić do domu, zdając sobie przy tym sprawę, że za moment lunie jak z cebra. Mimo, że najrozsądniej byłoby gdybym jak najszybciej znalazła schronienie przed ulewą, ja wykazuję się upartością muła i za wszelką cenę chcę dotrzeć do wspólnie zajmowanego mieszkania z Adrianą, nie zważając na konsekwencję porywu mojego serca.  
Siłuję się z kłódką, ręce drżą mi jak staruszce z Parkinsonem, a czas płynie. Jak to mówią jak się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy. Zdecydowanie coś w tym jest. Z każdą kolejną sekundą moje ubranie staje się coraz cięższe, coraz bardziej przylegające. Kiedy po trudach udaje mi się rozbroić ustrojstwo przy kole, wyglądam jak zmokła kura. Nie chcę nawet myśleć o skutkach deszczowej przejażdżki po mieście, po prostu wskakuje na siodełko i ruszam przed siebie.  
Gdzieś w oddali słyszę ogromny trzask, a potem moim oczom ukazuje się rozgałęziona błyskawica. Na widok tego jakże inspirującego zjawiska wzdrygam się jak dziecko. Najchętniej uciekłabym gdzie pieprz rośnie, a jeszcze lepiej zapadłabym się pod ziemię, bo to drugie nie wymaga tyle czasu co to pierwsze. Tak, boję się burzy. I to panicznie. Na szczęście zbyt długo nie muszę się skupiać na niecodziennym zjawisku przyrody. Moja przemoknięta do suchej nitki sukienka, postanawia wybawić mnie z opresji, wkręcając się poetycko w szprychy od roweru.
- Cholera jasna!- niemal wykrzykuję, szarpiąc za płócienną kieckę.  
Że też ja zawszę muszę wybrać najmniej odpowiedni moment na rekreacyjną jazdę moją Viką. Jestem wściekła jak nigdy. Połowa mojej kreacji zostaje wyciągnięta z koła, jednak druga jej część majestatycznie majda się na metalowych pręcikach mojego składaczka.  
Wkurw przybiera na sile. Przyśpieszam niebezpiecznie, coraz szybciej kręcąc pedałami. Czuję, że staję się coraz bardziej i bardziej mokra, o ile można być jeszcze bardziej przemokniętym, natomiast mój makijaż spływa po moich ramionach niczym farbka plakatowa. Nie jest dobrze.
Gdy wjeżdżam w zakręt mało nie wpadam na maskę rozpędzonego auta. Dodaję gazu ile sił w nogach, a za sobą słyszę kilkukrotny sygnał klaksonu.  
- Głupi czy co?- wściekam się w duchu, zerkając na wyprzedzający mnie samochód, nie zwalniając przy tym tempa nawet na sekundę.
W tym samym czasie facet postanawia nie wiedzieć czemu "dogonić” mnie na wstecznym.  
- No pięknie. Kolejna taka akcja w ciągu tygodnia. - jęczę pod nosem, zatrzymując się na moment.
Szyba eleganckiego Infinity opuszcza się powoli w dół. Jestem przygotowana na solidny opieprz, w końcu jakżem śmiała sprowokować tak niebezpieczną sytuację? Mogłam przecież zabić siebie, zabić jego lub co gorsza zadrapać to cacko. Jestem gotowa, a mimo to zdenerwowana. Zamiast kolejnej reprymendy słyszę jednak ciepły ton głosu pytający czy mnie podrzucić do domu.
Za ciemną szybą dostrzegam uroczego okularnika.  
- A co Ty tu robisz?- dziwię się spotkaniem z moim ulubionym sportowcem.
- Jak to co? Ratuję ci po raz setny tyłek. Wsiadasz?
Spoglądam na Michała i zastanawiam się czy to aby na pewno dobry pomysł. Bądź co bądź to mój pacjent, a ja nie potrzebuję kłopotów. Ledwo odbyłam rozmowę z swoim pracodawcą, a już miałabym przygotowywać grunt pod kolejną? Nigdy. Tylko czekać, aż za drzewa wyskoczy jakiś przemoknięty paparazzi spragniony jakiejś sensacji.  
Mimo niesprzyjającej aury jestem w stanie odmówić, chodź wierzcie mi nie chce mi to przejść przez gardło. Już mam odpalać ponownie pedała gdy tuż za mną rozlega się potężny huk. Kulę się w sobie i porzucając rower na poboczu, ładuję się do środka ekstrawanckiego samochodu.  
- Już myślałem, że się nigdy nie zdecydujesz. – mówi, rzucając mi rozbawione spojrzenie i wychodząc na zewnątrz, dodaje: - Chyba Pani doktor nie boi się burzy?
- Ja? Skądże… - prycham, oglądając się za siebie w poszukiwaniu kierowcy.  
Z zaskoczeniem odkrywam, że ten niewychowany, krnąbrny frustrata zbiera z chodnika mojego grata i upycha w bagażnika, nie zwracając przy tym uwagi na białą tapicerkę auta. Drugi raz od początku naszej znajomości robi mi się głupio. Po raz kolejny wydaję opinię na podstawie zwykłych medialnych przesłanek. Powinnam być zdecydowanie bardziej ostrożna w swoich sądach.  
Skruszona, w pełnym skupieniu, czekam na powrót "frustraty”, który to bezinteresownie zajął się mną i moim sprzętem. Brzdęk drzwi sygnalizuje jego nadejście. Odruchowo podskakuje na fotelu i zmieszana do granic możliwości zaczynam rytuał odciskania wody ze strąków włosów, tępo patrząc przed siebie.  
- Nie musiałeś… - cicho bąkam, zerkając w stronę swojego stałego wybawcy z opresji, którego koszulka niebezpiecznie opina jego seksowny tors.  
Z obawy przed zdradą swojego zauroczenia, lokuje swój wzrok nieco wyżej. Szybko jednak orientuję się, że nie był to jednak najlepszy pomysł. Kolejny zresztą tego samego dnia, nie pamiętam który w tym tygodniu. Momentalnie zatapiam się bezmiarze błękitu jego oczu, a rytm mojego znerwicowanego serca przyśpiesza. Gwałtownie przełykam ślinę, odwracając głowę w drugą stronę. Ponownie wpatruję się z martwy punkt, nasłuchując przy tym ciszy jaka wywiązała się pomiędzy naszą dwójką, która zaburzana jest tylko przez regularnie dudnienie deszczu o szyby.
Zerkając na zapłakane miasto, zastanawiam się po jakiego grzyba wsiadłam do tego przeklętego samochodu, dlaczego za punkt honoru postanowiłam wracać do domu w trakcie burzy.  
- Owszem nie musiałem, ale chciałem. Poza tym strasznie się pani ubrudziła. – z zamyślenia wyrywa mnie ledwo słyszany ton głosu kierowcy.
W odpowiedzi, podnoszę tylko pytająco brwi, nie rozumiejąc sensu jego słów.
- Rozmazałaś się. – uśmiecha się, pociągając mnie za rękę, zmuszając tym samym do tego bym na niego spojrzała. – No w sensie tusz ci spływa po policzkach. – dodaje momentalnie gdy nadal nie zmieniam wyrazu twarzy.  
Michał wzdychając, otwiera boczny schowek i wyciąga paczkę chusteczek higienicznych, wymownie się uśmiechając. Kiedy wreszcie moje trybiki w mózgu ponownie zaczynają pracować, rzucam się jak kot na Michałową dłoń, wyrywając z niej opakowanie chusteczek. Po omacku, zupełnie tak jakby w wyposażeniu auta nie było lusterek, staram się pościerać resztki makijażu, głowiąc się jak uciec z fotela nie wyrywając sobie przy okazji ręki z barku, bo Pan siatkarz nie wiedzieć czemu postanowił trzymać ją w swoim uścisku. Sytuacja ta z całą pewnością nie pomaga, wręcz przeciwnie.  
- Daj to.- słyszę po chwili, gdy moje starania pełzną na niczym
Mam ochotę zaprotestować, a zwłaszcza wtedy gdy ten wyciąga z mojej ręki kawałek wymiętego papieru i zaczyna delikatnie pocierać nim miejsca na których pozostały ślady po maskarze. Chcę zaprotestować, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafię odmówić sobie tej przyjemności jaką sprawia mi tym nic nie znaczącym gestem.  
Gdyby nie to, że jestem tak cholernie powściągliwa to pewnie zaczęłabym mruczeć z zadowolenia jak mój Cypek kiedy głaszczę go pod mordką. Tymczasem skupiam się na grze ultra twardej suki. To trudne, nawet nie macie pojęcia ile wysiłku mnie to kosztuje. Mimo to zakładam maskę i brnę dalej ogrywając tą marną rolę. Nie wiedząc co zrobić z oczyma, zezuję to na jego rękę to na własne kolana. To głupie, ale bezpieczniejsze niż kontakt z jego spojrzeniem. Niestety na moje durne szczęście moje oczy odnajdują intensywne spojrzenie szafirowych oczu Michała. Mój podopieczny zawiesza się jak film on-line, a ja wpadam jak śliwka w kompot. Wstrzymuje oddech na dobrą minutę, by w końcu wypalić jak w najbanalniejszej komedii romantycznej, że powinniśmy jechać. Wiem, że to żałosna próba ucieczki od tak niezręcznej sytuacji, ale pod ciężarem jego hipnotyzującego wzroku nie mogłam wymyślić czegoś mądrzejszego.  
- Laura?- przytrzymuje mnie gdy próbuje odgiąć się w bok na bezpieczną odległość. – Czy ty się mnie boisz?
- Zwariowałeś? Dlaczego miałabym się ciebie bać? Przecież to niedorzeczne, chyba sam w to nie wierzysz?- wściekam się, zsuwając jego wielką dłoń z mojego policzka.  
- Odnoszę inne wrażenie, ale skoro tak twierdzisz to nie pozostaje mi nic innego jak uwierzyć ci na słowo.  
- Boże! – przewracam teatralnie oczami. – Czy moglibyśmy już jechać?- niemal wydzieram się, lecz widząc naglą zmianę w mimice twarzy Michała, szybko dodaję: - Możesz mi wierzyć, ale to nic osobistego. Po prostu wolałabym przebrać te mokre szmaty, ostatnim czego teraz pragnę jest przeziębienie.  
     Zza wachlarza rzęs dostrzegam, że mój rozmówca przekręca kluczyk w stacyjce i rusza bez słowa z piskiem opon, pachnącym nowością autkiem prosto z salonu.  
Jeszcze przez chwilę obserwuję z otwartymi ze zdziwienia ustami jego prawy profil i widzę, że jest wyraźnie wzburzony. Pewnie nie przywykł do tego by krzyczała na niego kobieta. Cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz. Nic dziwnego, że tą kobietą okazuję się właśnie ja. W końcu zawsze byłam wyjątkiem od normy.  
Pogłębiam swoją obserwację i zauważam jak zaciska szczęki, a jego dłonie kurczowo zaciskają się na skórzanej kierownicy. Mimowolnie spoglądam na deskę rozdzielczą i dostrzegam, że właśnie straciliśmy prawo jazdy. 110 km/h w terenie zabudowanym wprawia mnie w nerwowy stan, jednak nie ośmielam się wspomnieć Michałowi o tym jak bardzo przeraża mnie ta ekstremalna podwózka. Jest kierowcą, on tu rządzi. Jego gesty, jego wymowne milczenie uświadamia mi, że mój pacjent właśnie strzelił klasycznego focha. Nie powiem, trochę to zabawne. Na początku nawet się podśmiechuje w duchu, ale im dłużej jedziemy tym co raz mocniej zaczynam odczuwać dyskomfort sytuacji. Wstyd? Tak, wstyd za to, że zupełnie bezsensownie dałam się ponieść emocją, podnosząc głos na boguduchawinnego człowieka.  
Nie wiem jak się zachować. Uczucie to pogłębia się kiedy samochód zatrzymuje się pod moim blokiem. Wraz z gasnącym silnikiem, cichną moje myśli, pozostaje tylko pustka i śpiewający z głośników Phil Collins. Chyba oboje jesteśmy zmieszani… Zarówno ja jak i on mamy coś za uszami. Ja niewytłumaczalny atak agresji, on foch z przytupem. Jeden do jednego. Jesteśmy kwita.
Mój Champion spogląda na mnie w milczeniu zupełnie jakby miał ochotę przepraszać, jednak ostatecznie odwraca głowę i wychodzi na zewnątrz, by otworzyć mi drzwi.
W czasie gdy ja gramolę się jak ostatnia sierota, on sprawnie wyciąga i stawia przede mną mój eksponat. Patrzymy na siebie jak zawstydzone, zakompleksione dzieciaki. Istna żenada. Wiem to ja, wie to on. Mimo to nikt nic nie zmienia w swoim nienaturalnym zachowaniu. Ostatecznie chwytam za chłodną kierownicę roweru i odchrząkując, decyduję się na kilka płytkich słów.
- Pewnie powinnam teraz zaprosić się na dziękczynną herbatkę czy coś, ale już raz dostałam od ciebie kosza, więc sam rozumiesz.- wzdycham, wbijając wzrok w czubki swoich palców u nóg.  
Ze zdziwieniem odkrywam, że zamiast lekkiej gatki, powiedziałam coś czego nie było w planach. Czerwienię się, a proces ten przybiera na sile zwłaszcza wtedy gdy dostrzegam w Michała oczach wyraźne rozbawienie. Żeby bardziej się nie pogrążać podnoszę wzrok na rozmówcę i szepcę:
- Pletę jak idiotka, chyba sobie pójdę i tak zabrałam ci o wiele za dużo czasu. Dzięki za kolejne uratowanie mi tyłka, to takie… żałosne. Nie ważne, już nic nie mówię.- bąkam, wycofując się ku swojej bramie. – Miłego dnia i mam nadzieję do miłego zobaczenia.  
Do miłego? Co ja wygaduję?
Chcąc się nie pogrążać, pogrążam się tylko jeszcze bardziej. Wstyd, Shame, Scham, Pozor, Honte…
Patrząc na Michała pragnę wyciągnąć czarodziejską różdżkę i niczym czarodziejka z cyklu książek o Harrym Potterze wypowiedzieć zaklęcie czyszczące pamięć: Obliviate. Jeden ruch ręką i po sprawie. Szkoda, że życia nie można w tak prosty sposób modyfikować. Może wtedy moja egzystencja nie byłaby tak beznadziejnie przykra???

DanaScully

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 3781 słów i 21990 znaków, zaktualizowała 2 lip 2017.

2 komentarze

 
  • Użytkownik Milka

    Chcemy jeszcze !!!!!!!!! ????

    19 kwi 2017

  • Użytkownik xyzz

    Jest świetne!

    19 kwi 2017

  • Użytkownik DanaScully

    @xyzz dzieki :)

    19 kwi 2017

  • Użytkownik xyzz

    Kiedy będzie następna część?

    20 kwi 2017

  • Użytkownik DanaScully

    @xyzz się tworzy :)

    2 maj 2017