Avatar

Stał na dachu wieżowca w tę mżystą, październikową noc. 10 pięter. Powinno wystarczyć. Jedyne, czego bał się bardziej niż śmierci, to "cudownego ocalenia", po którym zmuszony by był wieść życie roślinki. Tylko tego by mu brakowało do kompletu porażek i nieszczęść, które tak skutecznie obrzydzając mu wszystko, metodycznie, krok po kroku, odbierając wszelakie chęci do życia, doprowadziły go aż tutaj. Na skraj... Na skraj dachu i kraniec tego wszystkiego. Myśli przelatywały mu jedna z drugą, mimowolnie podsuwając mu wspomnienia z różnych etapów jego życia, co tym bardziej motywowało w podjętej decyzji, osłabiając, i tak nikłą już, resztkę woli przetrwania, jaka się gdzieś tam w nim tliła – pieprzony instynkt samozachowawczy, niepodlegający rozumowi. Skoczy. Miał dość.

A tak dobrze się zaczęło... Był rezolutnym, inteligentnym, wesołym i grzecznym dzieckiem. Niedługo to jednak trwało, zanim, już w przedszkolu, los rzucił mu pierwsze kłody pod nogi, rozpoczynając swój powolny marsz w tej krucjacie systematycznego niszczenia mu życia. Oto naiwne, dobre dziecko zostało rzucone w hordę rówieśników, z których większość, jak się okazało, znacznie lepiej była zaznajomiona z panującymi na świecie regułami gry, co czyniło z nich bardziej wytrawnych graczy i z czego z wyrachowaniem korzystali kosztem takich jak on, gdy wytykali mu odstające uszy czy zbyt dużą ich zdaniem głowę, albo gdy bawili się tylko we własnym gronie, odrzucając go i tę pozostałą, drobną garstkę takich jak on. Było więc czasami niefajnie, ale suma summarum, to rozpoczynające się życie dopiero pokazywało swoje barwy i tych kolorowych miało przytłaczającą większość. Kto by więc się przejmował Olkiem czy Magdą wodzącymi rej w całej przedszkolnej grupie. Życie dopiero się rozkręcało...

Wraz z nim jednak, rozkręcała się również i wspomniana krucjata.

Pierwszy dzień szkoły zapamiętał tak dobrze jak niemal żaden inny. Najpierw z samego rana szkolny apel, pierwszy w życiu, potem przejście dzieci do klas. Gdy wszedł do klasy, jako jeden z ostatnich, praktycznie nie było już wolnego miejsca – dzieci wyżu demograficznego lat 80-tych było naprawdę dużo. Usiadł na pierwszym wolnym krzesełku, zaraz obok drobnego, czarnowłosego chłopca w białej koszuli i ciemnych spodniach. Spojrzeli przy tym na siebie, i od tej pory długi czas trzymali się razem.  

Niestety, nie wyszło mu to na dobre. Nowy kolega okazał się jedną z największych "ciap i mazgaj" w szkole. A dodawszy do tego dziecięcą naiwność u obydwu, przy nim szybko wylądował na klasowym dnie. Cóż... z kim przestajesz... Jakby tego było nie dość, zetknął się ze skrajnie wredną, wręcz sadystyczną, nauczycielką nauczania klas I-III, która – żeby było śmieszniej – miała praktycznie monopol na niemal wszystkie przedmioty. Wtedy po raz pierwszy na własnej skórze dobrze poznał skutki podziału na "lepszy i gorszy sort". Szkoła stała się koszmarem, który z tego rezolutnego i wesołego dziecka zrobił zahukanego milczka i wyśmiewaną klasową ofermę.

Ale cóż... Krucjata nie mogła się zbyt szybko zakończyć, bo co to za sztuka od razu dowalić komuś tak, żeby się już nie poniósł. Zmiana ustroju w kraju, jaka nastąpiła kilka lat później, przyniosła pewne zmiany w szkolnictwie. Jednak szkody, które szkoła wyrządziła w dziecięcej psychice, nie dały się już tak łatwo zmienić jak system. Zajęło mu to drugą połowę podstawówki i całe liceum, by wyjść z większości kompleksów, jako tako wrócić do równowagi, i choć trochę przypominać kogoś, kim mógłby być, gdyby nie te przeżycia. I tak miał szczęście, że pomimo nabytej niechęci do szkoły i uczenia się, skutkującej u niego, jak to wszyscy określali, lenistwem, był na tyle inteligentny, że zdołał skończyć szkołę podstawową, dostać się i skończyć średnią, i wylądować na studiach, po drodze odkrywając w sobie jakieś zainteresowania, które ciągnęły go w górę. A przecież niewiele brakowało, by skończył jakiś byle "espedezet", po którym zapieprz fizyczny przy najgorszych pracach, żeby jakoś związać koniec z końcem, byłby dla niego szczytem możliwości.

Studiów jednak nie skończył, choć przez dłuższy czas szło mu naprawdę dobrze. W dodatku coraz bardziej otwierał się na świat i ludzi. U szczytu zakrętu, gdy wydawało się, że widać już długą prostą, na której pójdzie wszystko zgodnie z planem, los upomniał się o swoje. "Ta dziwka z kosą"... Nagła śmierć ojca postawiła rodzinny porządek na głowie. Od tej pory czas i świat dzielił się na tamten sprzed tego dnia i na to, co było później.

A "później" było coraz gorzej. Zawalone studia, marnowanie zdrowia, czasu i nerwów na użeranie się z resztą rodziny, szukanie sposobu na wyjście z tego powiększającego się bagna i na ułożenie sobie życia z powrotem... Przeskakiwanie po drodze dziesiątek kłód rzucanych mu pod nogi, zarówno jeśli chodziło o drobiazgi, jak i naprawdę ważne sprawy.

Założył firmę. W kraju z gigantycznym bezrobociem miał do wyboru albo to, albo jakiś etat z łaski za parę groszy, który powodowałby, że i tak nie dałby rady wynieść się z rodzinnego domu, nadal tocząc wykańczające kłótnie z domownikami, od lat coraz bardziej traktującymi go wrogo i jak "zło konieczne", choć, pomimo wszystko, starał się z nimi jakoś dogadać, bo w końcu przecież rodzina. Założył więc tę firmę i przez parę miesięcy wydawało się, że wszystko zmierza ku dobremu. A kiedy myślał już, że cel jest dosłownie w zasięgu ręki, czyhający jak drapieżnik, los dał znów o sobie znać. Kryzys zmiótł firmę, oszczędności, stałe źródło dochodu, a przysłowiową wisienką na torcie była utrata nadziei na realizację życiowych planów. Wszystkich. Począwszy od tych dotyczących wyprowadzki z rodzinnego piekiełka, które z każdym dniem, przez lata, coraz bardziej zamieniało się w piekło, aż do stanu, w którym rodzinne awantury uspokajała wizyta policji.

Tuż po tym, gdy nastąpiła ta plajta, spotkał dziewczynę. Pierwszą od lat, która go zainteresowała. Pierwszą od lat, która mu się spodobała zarówno fizycznie jak i przede wszystkim z charakteru. I czym bardziej ją poznawał, tym bardziej okazywało się, że jest ona wręcz jak jego wymarzony ideał. Był jednak w sytuacji, w której nie zawsze było go nawet stać, by ją byle gdzie zaprosić, nie mówiąc już o czymkolwiek więcej. Tym niemniej utrzymywali ze sobą kontakt i choć kulawo, ale znajomość się rozwijała, z jego nadzieją na to, że gdy stanie na nogi, sprawy przyspieszą, z finałem gdy będzie już dysponował odpowiednią stabilizacją w postaci choćby dachu nad głową dla nich. Zawsze był odpowiedzialny. Nie pozwalał sobie na lekkomyślne relacje. Zresztą przez całe lata, od jeszcze szkolnych począwszy, nie miał przysłowiowego wzięcia. Niegrzeszący urodą, znacznie dojrzalszy od rówieśników, stroniący od nich, i na dodatek wygrzebujący się z tego syfu, w który początkowe lata szkoły i późniejszy niefart go wepchnęły, nie był kimś, kim jakakolwiek dziewczyna na poziomie by się zainteresowała. Owszem, miał koleżanki, owszem, zdarzało mu się, raz czy dwa, zakochać w jakiejś, ale w jego sytuacji i tak nic z tego nie wychodziło. Długi czas zresztą uważał, że jeszcze ma czas i zdąży. Priorytetem była stabilizacja, tak by były warunki do utrzymania siebie i rodziny. Rodziny, której chciał właściwie od zawsze – od czasów, gdy jako kilkuletnie dziecko przed snem wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy będzie już duży i będzie miał żonę i dzieci.

Odbicie się od dna i droga do wydostania się na powierzchnię zajęły mu całe lata. W końcu jednak dopiął swego i spróbował znów. Z nowymi pomysłami, nową nadzieją na poprawę losu i wygrzebanie się z tego wszystkiego. Wkrótce jednak okazało się, że co prawda od dna się odbił, ale dno się oberwało...    

Pierwszy cios zadała ona. "Jego" Karolina. Dziewczyna, bez której – jak się okazało – zupełnie nie wyobrażał sobie życia. Absolutnie nie zamierzała zostawać jego kobietą, miała inne życiowe priorytety a on, tak naprawdę, zupełnie nie liczył się w jej życiu. I dała mu to bardzo dobitnie, i nie przebierając w słowach, do zrozumienia, zakończywszy "rozmowę" wywaleniem go za drzwi mieszkania jej rodziców.

Ledwie jakoś zdążył to odchorować (choć nadal nie mógł jej zapomnieć i nie dawał rady zainteresować się kimś innym; szybko przestał zresztą nawet próbować) a dostał drugi cios – na swój produkt nie znalazł żadnego nabywcy. I to pomimo tego, że wiele takich, a często nawet gorszych, mniej atrakcyjnych wizualnie, jakościowo i cenowo, produktów widział codziennie na półkach sklepów. Zrobił wszystko, co mógł, by się tak nie stało, ale świat w jakiś niezrozumiały sposób jakby zmówił się, by nic od niego nie kupić. Z trampoliny, którą miał być produkowany przez jego firmę towar, a która miała wyrzucić go z dna na powierzchnię i właściwe tory, stał się on kamieniem, który skutecznie pociągnął go w dół. I to głęboko poza to oberwane dno.

I oto stał nad krawędzią dachu, z podjętą decyzją. W końcu co mu zostało. Bieda, całkowita samotność, starość i, być może, choroby – taka, i to dość niedaleka, przyszłość rysowała się przed nim. Jakiś czas temu przekroczył granicę wieku średniego, był, po raz kolejny, bankrutem, nie miał żadnej nadziei na poprawę w kwestiach "zawodowo-finansowych", nie miał formalnego zawodu, a jedyna osoba, z którą wiązał przyszłość, nie chciała mieć z nim nic wspólnego, może nawet zdążyła o nim zapomnieć. Zaś życie w kątem w rodzinnym domu, z którego nie miał gdzie się wynieść, stało się gorszym piekłem niż to rzeczywiste piekło, o ile w ogóle ono istnieje. Nie miał przy tym nikogo - zresztą, sparzył się na ludziach tyle razy (a już na najbliższej rodzinie szczególnie), że przestał widzieć jakikolwiek sens w dowolnych relacjach międzyludzkich, widząc w nich jedynie wyrachowanie – a samotność coraz bardziej dobijała, odbierając resztki chęci do życia i robienia czegokolwiek poza mechanicznie wykonywanymi rzeczami, niezbędnymi do utrzymania się w tej wegetacji, przeplatanymi wgapianiem w ścianę lub sufit. No i oczywiście poza snem... Ale ile można spać? Coraz częściej dochodził do wniosku, że może faktycznie lepiej się już nie obudzić. Przypomniały mu się słowa starej piosenki z dzieciństwa, jeszcze wtedy niezrozumiałe: "Jakie życie, taka śmierć (...) Noc wiruje wokół nas, spójrz uśpiłam już trwogę.". ""Uśpiłam"... Kto wie? Może w następnym wcieleniu – jeśli reinkarnacja w ogóle istnieje - będę kobietą? Będzie pewnie łatwiej. Łatwiej o możliwość znalezienia kogoś. A przynajmniej łatwiej o nie bycie samotnym, choćby przez możliwość posiadania dziecka, nawet jeśli nikogo właściwego się nie spotka, bo, w ostateczności, co to za co to za problem rozłożyć nogi... Generalnie łatwiejsze jest życie w społeczeństwie, w którym wystarczy zachowywać się zgodnie z, utwierdzoną przez miliony lat ewolucji i setki tysięcy lat norm społecznych, rolą kobiety, biorącej udział w całym tym wyścigu szczurów tylko wtedy, kiedy sama zechce. Może..."  

"No cóż... "Dziesięć pięter i ciemność""...

                                             ***

Gdzieś tam, "gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek"...

–  Poziom gry był naprawdę trudny... – telepatyczny przekaz pojawił się w jego umyśle po zakończeniu rozgrywki.  
– Na niższych gra jest zbyt nudna. No i nie sprawia tyle satysfakcji... –  odpowiedział w ten sam sposób.
–  Zakończona gra. A gra skończona przed czasem oznacza, że tym razem przegrałeś.
–  Żadna strata. Jak zawsze. Stworzy się nową postać i zagra się znów. W końcu to tylko naszym avatarom wydaje się, że ich życie jest prawdziwe, ma jakiekolwiek znaczenie, a jego utrata jest tragedią. Hmmm... Ten mój "myślał" na końcu, że życie kobiety jest łatwiejsze i miał na nie nadzieję w kolejnym wcieleniu...
–  No więc może trzeba dać mu na to szansę. Stwórz postać z jego parametrami i niech będzie kobietą... W XIX-wiecznej Arabii Saudyjskiej...

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii inne, użyła 2232 słów i 12718 znaków. Tagi: #życie #los #cel

2 komentarze

 
  • AuRoRa

    Pasmo życiowych porażek, klęska za klęską, skok, a tu zaskoczenie, to tylko gra. Ustalanie poziomu trudności, to ważna sprawa. Opowiadanie porusza wiele kwestii, o których nie każdy chciałby mówić, ale się zdarzają. Życia niestety nie da się zrestartować i zacząć od nowa. Ciekawe podejście, a szkoła to temat rzeka, każdy ma inne odczucia, zależy jaką rolę pełnił. ;)

    30 sie 2018

  • MEM

    @AuRoRa Bo być może to – nasze życie – to rzeczywiście jest tylko gra. Coś jak słynna komputerowa gra "The Sims", tylko bardziej zaawansowana. Naukowcy już w latach 90-tych XX wieku snuli hipotezę o tym, że wszechświat jest gigantycznym hologramem (np. tylkonauka. pl/wiadomosc/fizycy-zdobyli-nastepne-mocne-dowody-na-ze-wszechswiat-jest-hologramem). Na tym bazuje pomysł. I swoją drogą, jeśli kiedyś okazałoby się, że faktycznie żyjemy w takim "matrixie" – bo teoria w sumie dobra jak każda inna – to kto wie, czy życia się nie da się jednak zrestartować... Albo przynajmniej zacząć grę od nowa, nową postacią, czy choćby wpisać sobie "kodów na nieśmiertelność". ;) A szkoła? Nie na darmo jedna z "mądrości ludowych" wypisywanych na murach brzmi: "szkoła – ludzie ludziom zgotowali ten los". ;)

    31 sie 2018

  • AnonimS

    Bardzo ciekawe opowiadanie. Żeby nie tytuł , zakończenie bylo by totalnym zaskoczeniem. Zestaw na tak. Pozdrawiam

    29 sie 2018

  • MEM

    @AnonimS Tytuł jakiś zgodny z tematem musiał być. ;) Fakt, że kosztem ewentualnego zaskoczenia, o czym nie pomyślałam wcześniej.

    31 sie 2018