Pani w czerni, czyli opowieść Agnessowo-JoAnnowo-majówkowa (część 2)

Pani w czerni, czyli opowieść Agnessowo-JoAnnowo-majówkowa (część 2)Co prawda ze sporym opóźnieniem, niemniej wciąż zapraszam do lektury drugiej części historii o Pani w czerni.

***
  
ROZDZIAŁ 3/7 – „Pani w czerni, czyli teatr jednej aktorki”
  
*
  
     Mogę się jedynie domyślać, co działo się z Panią od naszego ostatniego spotkania, lecz podejrzewam, że nic dobrego. Najpierw równie długo, co bez silenia się na choćby pozory grzeczności mnie ignorowała, by później kazać przybyć dosłownie z godziny na godzinę. Co gorsza, nie tylko w oczywistym stanie pełnej gotowości – zarówno psychicznej, jak fizycznej – ale także do nowego, nieznanego mi zupełnie miejsca.
     Trzeci raz porównuję adres podany w wiadomości z tabliczką na wyglądającej na opuszczoną, modernistycznej willi, gęsto obrośniętej przywiędłym bluszczem. Popycham pordzewiałą furtkę, przechodzę wzdłuż szpaleru zdziczałego ligustru i ostrożnie naciskam klamkę ciężkich, podwójnych drzwi. Niezamkniętych.
     – Jesteś po czasie! – Ostry ton, dobiegający z bliżej nieokreślonego kierunku, zatrzymuje mnie na środku przedsionka. – Odłóż rzeczy na wieszak po prawej i wejdź do pokoju! Tylko tym razem się pospiesz!
     Nie śmiem zaprzeczać, ani tym bardziej się sprzeciwiać. Nerwowo rozbieram się praktycznie do naga. Ostatni raz poprawiam skórzane kajdanki opinające nadgarstki i kostki, oraz obrożę na szyi. Może jeśli będą równo założone, Pani nie będzie aż tak zła…
  
     Ledwie krok po przekroczeniu progu przestronnego pomieszczenia, pierwotnie pełniącego zapewne rolę salonu, pojmuję, jak bardzo się mylę. Nagłe smagnięcie przecina mi plecy palącą pręgą. Odruchowo zginam się wpół.
     – Stój prosto! – Głos jest dziwnie stłumiony. A może tylko mi się zdaje?
     Drugi cios spada na pośladki. Trzeci ponownie na plecy. Po mniej więcej dziesiątym przestaję liczyć, skupiając się jedynie na zaciśniętych pięściach, zębach i powiekach. Mając nadzieję, że wrażenie spływającej po skórze krwi jest jedynie pozorne.
     Wtem wszystko ustaje równie niespodziewanie, jak się zaczęło.
     – Dwa kroki do przodu! Ręce w górę! Już!
     Gwałtowne szarpnięcie unieruchamia mnie z wysoko uniesionymi ramionami. Bezwiednie podnoszę głowę, szukając grzechoczącego gdzieś powyżej łańcuszka, lecz zatrzymuję się już w połowie drogi.
  
     Naprzeciwko, we władczej pozie z szeroko rozstawionymi nogami, staje Pani. Skupiam wzrok na zwieszającej się aż do samej podłogi końcówce długiego, zaplecionego z grubych rzemieni pejcza. Butach na wysokim koturnie. Siateczkowych pończochach, sięgających połowy ud. Prześwitującym body ze wzorzystej koronki.
     Gdy docieram do twarzy, oblewa mnie zimny pot. Tym razem niebędący jedynie złudzeniem.
     Dzięki białej, kontrastującej z czernią wszystkich pozostałych elementów stroju masce arlekina, Pani wygląda niczym laleczka. Dla zdecydowanie dorosłych i jeszcze mniej grzecznych dzieci. Wpatruję się w nią nierozumiejącym spojrzeniem, oczekując odpowiedzi na pytania, których nie śmiem zadać.
     W zamian dzierżąca narzędzie zbrodni ręka unosi się powoli i zamiera na sekundę, by błyskawicznie wystrzelić w moją stronę. Kolejne uderzenia spadają na piersi, brzuch, uda, kolana, ramiona, znów brzuch… Po każdym następnym początkowe podejrzenie zamienia się w pewność – Pani nie wymaga ode mnie niczego poza samą obecnością. Równie dobrze mogłaby okładać worek bokserski, sklepowego manekina lub choćby świńską półtuszę, wiszącą bez życia na rzeźnickim haku.
     Nawet nie próbuje celować, w pewnym momencie zahaczając o bok twarzy. Wówczas po raz pierwszy nie wytrzymuję, zanosząc się urywanym krzykiem. Kątem załzawionego oka zauważam, że schizofreniczna kukiełka o wybitnie sadystycznych skłonnościach przechyla głowę. Jakby zastanawiała się, czy powinna kontynuować zwyrodniałe przedstawienie, czy może jednak…
  
     Widząc, jak odkłada pejcz na stół, oddycham z pełną nadziei ulgą. Do momentu, w którym podnosi nie tylko cieniutką szpicrutę, skórzaną maskę na oczy oraz knebel, lecz także obwiązany pękiem sznura wibrator. Wówczas uświadamiam sobie nadto wyraźnie, że najgorsze dopiero przede mną.
  
*
  
ROZDZIAŁ 4/7 – „Pani w czerni, czyli komu bije dzwon(ek)”
  
*
  
     Z nieukrywanym przerażeniem przypatruję się podążającej ku mnie władczym krokiem Pani. Pierwszy raz od naprawdę dawna poważnie rozważam użycie hasła bezpieczeństwa. Tutaj i teraz, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Nie będzie to może powód do wielkiej dumy… tylko czy na pewno?
     Wbrew utartym wyobrażeniom uległość nie tylko nie powinna, lecz wręcz nie ma prawa być bezwarunkowa. Podobnie zresztą jak dominacja. Obie strony układu muszą bezwzględnie znać oraz akceptować nienaruszalne granice, których absolutnie i pod żadnym pozorem nie wolno im przekraczać. Oraz, co może nawet ważniejsze, nie mogą bać przyznać się do własnych słabości. W końcu są nie bezmyślnymi seks-maszynkami, a – tylko i aż – obdarzonymi emocjami ludźmi, którzy powinni budować relację na prawdziwych, płynących zarówno z głowy, jak i serca uczuciach. Na obopólnej szczerości oraz wzajemnym zaufaniu. Także wobec samych siebie.
  
     No właśnie, siebie… Z jednej strony całe moje ciało przeraźliwie wrzeszczy, że mam przestać! Już! Natychmiast! Wycofać się, póki jeszcze czas. Z drugiej umysł każe mi pozostać. Przekonać się na własnej skórze, jak daleko mogę się posunąć nie tylko ja, lecz i Pani. A może przede wszystkim ona? Dlatego też pokornie znoszę zasłonięcie oczu. Wciśnięcie knebla w usta i dociągnięcie paska na oblanym zimnym potem karku. Oplecenie nasady ud sznurem, przytrzymującym wibrator we właściwym dla niego miejscu. Oraz finalnie zawieszenie na dłoni niewielkiego, mosiężnego dzwoneczka na tasiemce.
     – Zrób próbę! – Nakazuje rozemocjonowany głos.
     Lekko poruszam palcem. Bez efektu. Dopiero mocniejsze szarpnięcie wywołuje metaliczny brzęk.
     – Wiem, że nie jest ci łatwo – w momencie ton staje się niemal przepraszający – a będzie jeszcze trudniej. O wiele. Dlatego nie będę miała pretensji, jeśli w dowolnej chwili zadzwonisz. Lecz jeżeli wytrzymasz…
     Zamiast dokończenia obietnicy czuję wpierw wibrowanie, a sekundę później pierwszy cios. Lekki, wykonany jedynie dla przymiarki, a i tak doprowadzający do mimowolnego skurczu mięśni. Drugi jest już wyraźnie celowany, podobnie jak każdy kolejny. Następne smagnięcia spadają na podbrzusze. Boki żeber. Tył ud. Palce u stóp. Sutki. Raz po razie wierzgam wściekle, wypluwając z gardła nieartykułowane wrzaski. Spod zasłony oczu słonym strumieniem spływają mi łzy, z kącików ust wykręconych kneblem tryskają strugi spienionej śliny, a uda ociekają…
  
     Pierwszy orgazm zdaje się istnym wybawieniem, niby orzeźwiającym potokiem anielskiej rozkoszy pośród ognia piekielnych czeluści. Przeżywam go do samiutkiego końca, próbując nie zważać na oszałamiający ból.
     Drugi zamiast przyjemności przynosi już jedynie zmęczenie. Nie jestem w stanie powstrzymywać drżenia wyczerpanego ciała, skręcającego się w rozkoszy niezależnie od mojej woli.
     Trzeci stanowi dla mnie granicę ostateczną, przy której się poddaję. Nie mogę. Nie chcę. Nie potrafię! Postrząsam palcem, oczekując zbawiennego dźwięku dzwonka. Bez skutku. Czyżby wypadł? Nie, niemożliwe! Przecież Pani na pewno by to zauważyła… A może jakimś cudem – czy raczej najstraszniejszym pechem – zaplątał się w tasiemkę? Kajdanki? Łańcuszek? Szarpię całymi ramionami, lecz wciąż niczego nie słyszę! W panice próbuję podskoczyć, jednak bezwładne mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
     Zdaję sobie sprawę, że zaraz zemdleję. Tym bardziej że kolejne, wymuszone siłą szczytowanie, już nadchodzi. Nieubłaganie. Jeszcze tylko parę sekund i będzie po wszystkim. W tym po mnie.
  
     Nic nie widzę. Niczego nie słyszę. Jedynie czuję. Zniszczone deski podłogi pod stopami. Wrzynające się w nadgarstki kajdanki. Płyny fizjologiczne, wypływające z bardziej lub mniej oczywistych miejsc. Oraz coś jeszcze – cudownie chłodną miękkość, która ślizga się delikatnie po skórze, przynosząc jakże wyczekiwane ukojenie.
     Wprawne palce rozpinają mi knebel, zsuwają osłonę oczu i przecierają twarz czyściutką ściereczką. Podnoszę załzawione powieki, skupiając wzrok na stojącej na wyciągnięcie ręki Pani. Już bez maski. Lekko uśmiechniętej, o wyraźnie przekrwionych, zawilgoconych oczach.
     Rozpoczyna przemowę pozornie spokojnie, lecz z każdym słowem podnosi ton.
     – Jestem z ciebie dumna. Jak nigdy i z nikogo. W pewnej chwili byłam już całkowicie pewna, że dasz sygnał, ale nie… Dziękuję ci za wszystko. Twoją odwagę, oddanie, wolę walki. Jestem ci wdzięczna z całego serca. Bo ja… musiałam to zrobić! Musiałam, rozumiesz?! Musiałam!!! – Krzyk nagle cichnie. – Wybacz mi. Proszę.
  
     Próbuję powiedzieć prawdę, lecz głos więźnie mi w zdartym do cna gardle. Dlatego jedynie podnoszę głowę, chcąc wskazać na dzwonek, którego nie ma.
     A może jednak jest? Wciąż wisi uwiązany do palca, hałasując przy byle ruchu? Dlaczego więc nie odezwał się, gdy był tak potrzebny?
     Nie mógł? Czy może raczej nie chciał?

***

Tekst (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na okładce (c) JoAnna

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 01.05.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

2 komentarze

 
  • agnes1709

    I Ty chcesz do Tomiku? Z czym? Łapa ;)

    12 maj 2022

  • AgnessaNovvak

    @agnes1709 z całokształtem pornografomańskim! 😅

    12 maj 2022

  • agnes1709

    @AgnessaNovvak Słabo ;)

    12 maj 2022

  • Milenka

    :redface:

    11 maj 2022