Niby geniusz-/Spiralny umysł\-Rozdział VI

Niby geniusz-/Spiralny umysł\-Rozdział VIWeekend jak wszystko inne musiał dobiec końca. Znów był poniedziałek, a ja znów musiałem iść do „pracy” w „laboratorium”. Jedyną miłą rzeczą pozwalającą mi przetrwać ten dzień była myśl, że wkrótce znów będzie piątek.  
-Dzień dobry.-powiedziałem do mojego szefa jak tylko przekroczyłem próg sali dwadzieścia siedem.  
-Spóźniłeś się.-stwierdził od niechcenia mój szef nie przestając wyliczać stężenia procentowego każdego pierwiastka w badanym przez siebie roztworze.  
Spojrzałem na zegarek. Była ósma dwie.
-Przepraszam.-powiedziałem, mimo to nie czując się winny.  
„Gdyby był bardziej zaabsorbowany pracą pewnie by nie zauważył-pomyślałem.-Po co ja się odzywałem?”  
Zdjąłem swój płaszcz i powiesiłem na wieszaku, po czym podszedłem do mojego szefa stojącego przy kredowej tablicy w prawej ręce trzymając kredę, a w lewej kalkulator. Na biurku normalnie służącemu nauczycielowi stał przezroczysty, plastikowy stojak z miejscami na trzy probówki. Mimo tego znajdował się w nim tylko jedna, wypełniona ciemnoniebieską cieczą z równie ciemnym osadem próbówka. -To sól?-zapytał podchodząc do biurka, gdzie stała probówka.  
-Sól organiczna.-rzucił mój „mentor” nie odrywając się od pracy.
-Słucham?-zapytałem spoglądając ze z dziwieniem na naukowca.  
Ten przerwał na chwilę pracę kończąc na znaku „≈”.
-Widzisz ten czarny osad na dnie probówki?-mówiąc to podszedł do biurka, odłożył kalkulator i kredę, po czym wziął do ręki i wyciągną probówkę.
Uniósł ją na wysokość głowy, tak bym wszystko dokładnie widział.
-Tak, widzę.-odpowiedziałem czując narastające zaciekawienie.  
-A widzisz tą niebieską ciecz, znajdującą się nad osadem?
-Widzę.  
Mój szef zmienił ustawienie ręki w taki sposób, że probówka znajdowała się teraz na wysokości jego ramienia.  
-O tusz-zaczął.-ten czarny osad ma pochodzenie organiczne, składa się w dużej mierze ze związków węgla, siarki oraz tlenu. Natomiast ciecz w której jest zanurzony-kontynuował.-ma skład charakterystyczny dla związków nieorganicznych, składa się w dużej mierze ze związków metali z pierwiastkami dwuwartościowymi, takimi jak na przykład tlen.-zrobił krótką pauzę.  
Już chciałem coś powiedzieć, ale nie zdążyłem.  
-Najniezwyklej jest w tym to, że zarówno osad, jak i ciecz nad nim to ten sam związek chemiczny.-powiedział z fascynacją.
-Jeden związek chemiczny?-powtórzyłem ze zdziwieniem jak papuga.  
-Tak, jeden i ten sam związek.-powtórzył mój szef.-Aby je połączyć należy wstrząsnąć.-powiedziawszy to zaczął mocno potrząsać ręką.
Zawartość probówki zmętniała. Mój szef przestał trząść po jakiś piętnastu sekundach. Kiedy probówka się zatrzymała nie było w niej już dwóch oddzielnych substancji, tylko jedna, o trudnym dla mnie opisania, mętnym zabarwieniu przypominającym ciemnoszary. Rzeczą, która mnie najbardziej zdziwiła było jednak to, że z nowo powstałej substancji nie wydzielał się osad.  
-Teraz pokażę ci jeszcze coś.-powiedział mój szef, po czym wręczył mi probówkę, a sam podszedł do pobliskiej lampy ustawiając jej soczewkę na wprost.  
W tym czasie miałem okazję, by dokładniej przyjrzeć się związkowi chemicznemu. Rzeczywiście, ciecz mimo swego mętnego zabarwienia była płynem jednorodnym. Dostrzegłem, a raczej poczułem też jeszcze jedną rzecz, probówka była ciepła. Nie było to ciepło pochodzące z rąk profesora,  co to to nie. Probówka była za ciepła. Wniosek nasuwał się sam, ta substancja podczas, gdy była mieszana zaczęła oddawać nagromadzoną energię w postaci ciepła. W czasie, kiedy bacznie przyglądałem się substancji w probówce, mój szef w tym czasie podszedł do mnie i można rzec, że wyrwał mi ją z ręki, po czym bez słowa podszedł do lampy. Ustawił probówkę (na moje oko) tuż przy ogniskowej, po czym zaczął nią delikatnie mieszać. Z początku mętna ciecz, o szarawym zabarwieniu, na przekór tego, czego można było się spodziewać, stawała się coraz mniej mętna, a także dostrzegłem jak ciecz w próbówce zaczyna bulgotać. Płyn zaczął zmieniać barwę z mętnej szarości na jasnozieloną. Dosłownie po sekundzie w objętości całej cieczy zaczęły pojawiać się czarne i niebieskie plamki, z czego te pierwsze spływały do dołu, a te drugie lgnęły ku górze. Nie minęła kolejna sekunda, a z jednego związku chemicznego powstał czarny osad i niebieski roztwór.
-Acha.-powiedziałem jedynie mimo swojego podziwu, którego jak zwykle nie umiałem okazać.
-Wstępne badania pokazały, że czarny osad jest związkiem organicznym, a niebieski roztwór, w którym jest zanurzony nieorganiczny.-powiedział podchodząc jednocześnie do stojaka i kładąc do niego probówkę.
-Już wiadomo jak to się dzieje, że jedna substancja ma cechy dwóch różnych rodzajów związków?-zapytałem podchodząc do tablicy i mimowolnie czując, że jestem w swoim żywiole.  
Właśnie to chciałem robić przez całe życie. W przedszkolu dostałem swoją pierwszą książkę o astronomii, to właśnie wtedy wręcz „zakochałem” się najpierw w samej astronomii, a potem w fizyce. Kiedy byłem…chyba w czwartej kasie podstawówki natknąłem się na podręcznik od chemii mojej starszej siostry, która wtedy zaczynała gimnazjum. Kiedy przeglądał kolejne strony przedstawiające „te śmieszne, kolorowe piłeczki” jak wtedy nazywałem atomy czułem miłe ciepło w żołądku, dokładnie takie same, jakie czułem, kiedy pierwszy raz spotkałem Monikę, dokładnie takie same, jakie czuję teraz…
-Jeszcze nie,-powiedział z ekscytacja profesor.-dlatego to nam przysłali te próbkę. Badania zacząłem od powtórzenia wyliczeń zawartości procentowych.-powiedział biorąc kredę do ręki i podchodząc pod tablicę.  
-To wszystkie pierwiastki?-spytałem stając koło niego i przyglądając się skrótom każdego pierwiastka i znajdującym się z myślnikami po ich prawej stronie liczbom z znakiem procenta na końcu.  
-Nie.-powiedział z westchnięciem szef.-Ci idioci nie dokończyli badać, bo stwierdzili, że lepiej jak my to zrobimy.  
Nic nie odpowiedziałem. Przeniosłem jedynie wzrok z mojego szefa z powrotem na tablicę i zacząłem powracać pamięcią do obejrzanego przed chwilą pokazu.
-Są inne pierwiastki.-powiedziałem po chwili.
-Jakie to pierwiastki?
-Grupa pierwsza, litowce.-odpowiedziałem zamyślony wpatrując się odrętwiałe w symbolizujące siarkę „S”.
-Litowce?-powtórzył po mnie jak papuga profesor.-Dlaczego tak sądzisz?  
-Chodzi mi konkretnie o wodór.-powiedziałem odwracając wzrok w stronę lampy.-Aby doprowadzić do wydzielania się osad potrzebne było światło, podczas naświetlania energia nie była tylko pochłaniana, ale także oddawania, czego dowodem jest bulgotanie. Podczas napromieniowania elektronom dostarcza się energię, której potrzebują oby wydostać się ze swojej orbity wokół jądra atomu. Tutaj doszło do tego samego, tyle tylko, że dawka światła była za duża i zbyt wiele elektronów opuściło swoje orbity. Pozostałe atomy zaczęły wypromieniowywać swoją energię w postaci energii cieplnej, która doprowadziła do zagotowania się związku chemicznego.  
-A skąd w tym związku dualizm?-zapytał się szef nawet na chwilę nie przestając mnie słuchać.  
-Tego jeszcze nie wiem.-odpowiedziałem speszony w charakterystyczny sposób obejmując prawą ręką swój kark.
Mój szef nic nie odpowiedział. Stanął jedynie sztywno wgapiony w stojącą na stojaku próbówkę.  
-Wodór powiadasz?-odezwał się w końcu.
Widziałem, że miał zamiar powiedzieć coś jeszcze, już otworzył usta, by wydobyć z siebie dźwięk, gdy nagle rozległ się zgrzytliwy dźwięk dzwonka w komórce mojego szefa. Ten niezadowolony sięgnął do kieszeni swojej beżowej marynarki i wyciągnął z niej służący mu od lat, jeszcze klawiszowy, telefon komórkowy.  
-Halo?-zapytał przedtem klikając zieloną słuchawkę.-Tak, mam. Nie nic nie robię.-powiedział odchodząc ode mnie na drugi koniec sali.
Jedyne zdanie, które udało mi się zrozumieć to: „A ile z tego będę miał?”. Potem już tylko docierały do mnie zniekształcone szepty. Mój szef skończył rozmowę kilka, może pięć, minut później. Schował komórkę do kieszeni, po czym szybkim krokiem skierował się w stronę drzwi od sali, tylko przelotnie mnie zaczepiając mówiąc: „Zbieraj się, mamy robotę.”. Nie byłem zaskoczony. To nie pierwszy, z resztą pewnie i nie ostatni raz, kiedy… No właśnie, jak mam to nazwać? Czy to praca dorywcza? Nie. Ciężko jest nazwać pracą dorywczą coś, co robi się raz na miesiąc, albo i rzadziej… To czym to jest? Właściwie, to ciężko mi to opisać. Po prostu, wraz z szefem od jakiegoś czasu pomagamy takiemu jednemu detektywowi w rozwiązywaniu niektórych, bardziej porąbanych spraw. W zamian za to, nasz „pracodawca” daje nam trochę pieniędzy. Mój szef dopiero od niedawna zaczął mnie zabierać na te „misje” tłumacząc się tym, że na początku musiał nabrać do mnie zaufania. Chodziło mu rzecz jasna o to, czy przypadkiem nie jestem kapusiem, który tylko czeka na taką okazję jak ta, czyli opuszczanie miejsca pracy i zarabianie dość sporych pieniędzy bez uprzedniego odprowadzenia podatku, bo tak, te pieniądze były nieopodatkowane. Kiedy zorientował się, że nie jestem konfidentem nauczył mi się ufać, przynajmniej na tyle na ile potrafił zaufać drugiemu człowiekowi.  
                                                                           ***
-To powie mi pan, o co chodzi?-zapytałem w końcu siedząc obok mojego szefa w samochodzie mijającym właśnie neogotycki kościół stojący nieopodal mojego mieszkanka.  
Mężczyzna przełkną ślinę, jak to miał w zwyczaju robić  przed dłuższymi wywodami.  
-Kiedy byliśmy w laboratorium-powiedział całkowicie poważnie mimo niedorzeczności słowa „laboratorium” w kontekście w kontekście szkolnej sali.-zadzwonił do mnie znajomy.
-I co powiedział?-ponagliłem go odczuwając silny dyskomfort rozmawiając z nim.
-Jest sprawa.-powiedział jedynie, po czym zamilkł.  
Samochód minął galerię handlową i połączony z nią dworzec, po czym przyspieszył i pomkną w stronę widniejącego w oddali wiaduktu kolejowego.  
-A czego dotyczy?-próbowałem wyciągnąć jakieś szczegóły.
Samochód przejechał koło przystanku dla autobusów z napisem „Szwedzka”. Mężczyzna wciągnął nosem powietrze, po czym je wypuścił z charakterystycznym temu świstem.  
-Na terenie działek na wysokości tej drogi, po której właśnie jedziemy, znaleziono dwa, zmasakrowane ciała.  
-I co my mamy z tym zrobić?-zapytałem ironizując.-Posprzątać je?
-Nie.-odpowiedział spokojnie mój szef.-Mamy odnaleźć zabójcę.
-A to nie jest sprawa policji?-przeniosłem wzrok z przedniej szyby auta na tego wariata obok mnie.-Niech oni się tym zajmą, to w końcu ich praca!
-Dobrze, przekażę im jak ich spotkam.-odpowiedział mi kpiącą nie spuszczając wzroku z drogi.
Nic już nie powiedziałem. Patrzyłem jedynie przez okno na sąsiadujące się z ulicą tory kolejowe. Im samochód był bliżej wiaduktu, tym mój szef coraz lżej naciskał na pedał gazu, aż samochód zwolnił z wcześniejszych siedemdziesięciu, do zaledwie trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Jakieś dwieście, trzysta metrów za wiaduktem znajdował się pomost wzniesiony z myślą o przechodniach, a pod nim, szlaban oddzielający przejazd kolejowy od drogi. Naprzeciwko niego znajdowało się jedyne od skrzyżowania na wysokości „Szwedzkiej” połączenie obu pasów ruchu stworzone dla pojazdów poruszających się w stronę Pragi Północ w celu umożliwienia im przejazdu przez torowisko. Mój szef, korzystając z tego, że po godzinach szczytu jest tu zazwyczaj pusto, jak gdyby niby nic skręcił w stronę połączenia obu pasów, przejechał przez niego i z piskiem opon przyśpieszył kierując się z powrotem w stronę wiaduktu kolejowego. Nie przejeżdżał jednak pod nim, tylko skręcił w piaszczystą drogę zaczynającą się tuż za łączką ciemnozielonej trawy. Samochód trzęsąc się na kamykach wjechał na piaszczystą drogę, wciśniętą pomiędzy wał kolejowy, a lasek zdziczałych drzew owocowych. Przejechaliśmy jeszcze kilkanaście metrów, po czym czerwony nissan zatrzymał się z metr przed policjantem unoszącym czerwony lizak. Szef wysiadł z samochodu po czym podszedł do funkcjonariusza. Po wymianie kilku zdań zobaczyłem, jak policjant odwraca się i pośpiesznie przechodzi pod taśmą policyjną, by po chwili podejść do stojącego nieopodal czarnego worka mężczyzny.  
„Czarny worek? Zwłoki.”-utkwiłem wzrok na desce rozdzielczej pojazdu zastanawiając się nad poziomem spartolenia mojego życia.  
Co ja zrobiłem nie tak? Marzyłem o zostaniu naukowcem, nie prywatnym detektywem, a raczej mięsem armatnim! Wierzyłem, że zmienię świat, że będę sławny i (rzecz jasna) bogaty. Była to typowa dla każdego dziecka marzycielska naiwność, która z biegiem lat stawała się coraz mniejsza, aż w końcu ustępowała realizmowi. U mnie ta naiwność pozostawała aż do końca studiów, wtedy, gdy zrozumiałem z kim i gdzie przyjdzie mi pracować, ta marzycielska naiwność, która była zemną od wczesnego dzieciństwa prysła. Oczywiście, nie cała. Jej resztki pozostają na dnie mojej duszy, czuję to. Jest to, chyba, jedyna rzecz, która zmusza mnie do codziennego wstawania rano, rzecz która jest jak narkotyk, który można zażyć jedynie spełniając się, jedynie…czując szczęście, które w moim wypadku staje się coraz rzadsze. Nie umiem powiedzieć, kiedy jestem szczęśliwy, na pewno nie teraz.  
Z zamyślenia wyrwało mnie stukanie w szybę od strony miejsca kierowcy. Był to mój szef dający powiadamiający mnie w ten sposób o tym, że mam wysiąść z auta. Jak tylko to zrobiłem skinieniem głowy w lewo dał mi znak, bym poszedł za nim. Posłusznie zrobiłem co mi kazał i chwilę później stałem obok cuchnącego zapachem tanich szlugów mężczyzny w średnim wieku, na oko rówieśnika mojego szefa. Zawzięcie o czymś dyskutowali. Ja, mimo, że stałem obok puszczałem w przestrzeń każde docierające do swojego ucha słowo. Myślałem tylko o jednym, kiedy to się skończy? Z typowego (przynajmniej dla mnie) podczas rozmyślania odrętwienia wyrwało mnie klepnięcie prawy bark. Zamrugałem parę razy powiekami, by na nowo nawilżyć gałki oczne i spojrzałem w stronę skąd „cios”.
-Cześć, Iwan.-powiedział do mnie stojący tuż obok brunet.  
Na jego widok wypuściłem jedynie ostentacyjnie powietrze nosem.
-Cześć, Andrzej.-powiedziałem sztywnym, jeżeli da się tak o nim powiedzieć, głosem.
-Widzę, że skoro tu jesteś-zaczął z typowym dla niego głupkowatym tonem głosu mężczyzna.-znaczy to, że to grubsza sprawa.  
Składnia jego zdań (jak z resztą zwykle) obnażała diametralne braki w wykształceniu.  
-A co ty tutaj robisz?-zapytałem z kontrastującą jego rozbawienie ponurą powagą.
-No wiesz-zaczął spoglądając ukradkiem na czarny worek ze zwłokami leżący na ziemi, po środku zabezpieczonego taśmą policyjną obszaru.-jestem policjantem, a to jest policjantowa sprawa, więc jestem.
-Obawiam się,-zacząłem pierwszy raz o dłuższego czasu rozbawionym tonem.-że nie ma takiego słowa jak „policjantowa”. Jeśli już „policyjna”.  
-Dobra, dobra. Nie mądrz się.-powiedział policjant przewracając oczami.-Zobacz, detektyw z twoim szefem oglądają zwłoki.-Andrzej wskazał na dwóch mężczyzn idących w stronę worka.  
„Nie „oglądają”, ale "będą oglądać".-pomyślałem z irytacją.-Boże, czy on kiedykolwiek nauczy się poprawnie mówić?!”

pawelmarek

opublikował opowiadanie w kategorii thriller i kryminalne, użył 2742 słów i 15885 znaków, zaktualizował 16 lut 2020.

Dodaj komentarz