Kolekcjoner

KolekcjonerDobrze, że była sobota, bo taki listopadowy dzień, w którym panująca w powietrzu wilgoć jeszcze bardziej wzmaga odczuwalne zimno, nie sprzyja wychylaniu choćby czubka nosa z domu. Nieporównywalnie lepiej jest zamknąć się w przytulnym, ciepłym pokoju i zajmować czymś sprawiającym przyjemność.

I dokładnie to robił w pokoju o wyłożonych brązową boazerią ścianach, pod którymi, dookoła biurka, nie licząc miejsca w którym było sporej wielkości akwarium, stały regały pełne książek – siedział w wygodnym fotelu, popijając ulubioną herbatę miętowo-melisową i surfując w internecie, a stojący obok monitora boombox ustawiony był na ulubioną stację radiową. Była sobota, było zimno, i nie musiał nigdzie iść... – niech żyje błogie lenistwo po dobrym śniadaniu.

Dochodziła jedenasta rano, stacja radiowa przerwała więc muzykę, aby jak zwykle co pełną godzinę podać wiadomości. Słuchając ich jednym uchem, przeskakiwał z jednej strony internetowej na drugą.  

"Ze zbiorów Muzeum Poczty i Telekomunikacji we Wrocławiu skradziono 100 drogocennych znaczków o wartości 1 mln złotych. Wczoraj dolnośląska policja, podczas zorganizowanej akcji, odzyskała większość z nich. Zatrzymano również cztery podejrzane o kradzież osoby.  

Są to eksponaty pochodzące z przełomu XIX i XX wieku. Obecnie funkcjonariusze prowadzą w tej sprawie dalsze czynności, mające na celu wyjaśnienie wszystkich okoliczności związanych z przedmiotową kradzieżą, jak i czynności ukierunkowane na odzyskanie pozostałej części kolekcji. Zatrzymani, to trzech mężczyzn i kobieta. Są to osoby wywodzące się z kręgów kolekcjonerskich."


Jak większość newsów, informacja ta miała dla niego znaczenie mniejsze niż zeszłoroczny śnieg. A jednak mimo to, gdzieś tam z tyłu głowy jakaś nostalgiczna myśl wokół tego, co było tematem kradzieży, zaczęła natrętnie krążyć, nie dając o sobie zapomnieć. Wyłączył więc komputer. Radio też, zaraz po tym jak skończyło nadawać puszczoną po wiadomościach "Solitude Standing" w czasie gdy podszedł do jednej z książkowych półek, wyciągając z niej trzy różnej wielkości woluminy. Przez chwilę wpatrywał się w nie, trzymając je w obu dłoniach, poukładane w piramidkę od największego na samym dole, po mały, oprawiony w czarną okładkę z czerwono-metalicznymi literami w prawym dolnym rogu ułożonymi w słowo: KLASER.  

Tak... Zbierał kiedyś znaczki, choć tak naprawdę, sam nie wiedział, po co. Nigdy nie był specjalnie zafascynowany filatelistyką. W sumie tylko próbował wtedy jakoś wzniecić to zainteresowanie, ale nic z tego więcej nie wychodziło ponad to, że mógł powiedzieć, że zbiera znaczki i że czasem dokładał kolejne do swojej kolekcji. Owszem, były ładne. Jako esteta, zawsze zresztą cenił grafikę. W tym i tą na tych małych dziełach sztuki, jakimi są znaczki pocztowe. Cieszyła oczy. Ale to hobby nie budziło niemal w ogóle ekscytacji. Więcej frajdy miał ze zbierania obrazków samochodów z popularnej w czasach jego dzieciństwa gumy "Turbo", bo cała szkoła i całe podwórko też zbierały, więc było z kim się tym zajmować, wymieniać, oglądać. Znaczków praktycznie nie zbierał nikt z jego znajomych poza jednym kolegą, ale po obejrzeniu swoich kolekcji ze dwa razy, stracili zapał do wspólnej zabawy tego rodzaju, a o wymianie nie było mowy, bo jak przyszło co do czego, to obydwu było szkoda cokolwiek uszczknąć z tego, co w swych zbiorach mieli, i poświęcić na wymianę.

I tak hobby powoli wygasało. Coraz rzadziej kupował cokolwiek nowego do swoich zbiorów, z upływem czasu zainteresował się też innymi rzeczami, no i szkoda mu też było na filatelistykę pieniędzy, skoro i tak nie bardzo było co z tym robić poza włożeniem kolejnej serii do klasera. Klasery wylądowały na półce regału, nikomu niepotrzebne. Nie pozbył ich się jednak. Niewiele były warte, a jakoś sentyment nie pozwalał. A że w końcu "jeść nie wołały", to co mu szkodziło je zostawić. Może gdyby w odpowiednim czasie napotkał na swej drodze zapalonych filatelistów, potoczyłoby się to inaczej i w efekcie nie dziwiłoby go teraz choćby to, że ktoś o zdrowych zmysłach jest w stanie wyłożyć za skrawek zadrukowanego papierka nawet i kilkaset tysięcy, co, jak pewnie większość ludzi, uważał za obłęd.  

Przez całe lata nawet do nich nie zaglądał. Potem, gdy był już dorosły, raz przez chwilę naszła go chęć wznowienia zainteresowania. Nawet kupił parę jakichś serii, ale beznamiętnie dorzucił je do pozostałych, bo inaczej musiałby je chyba po prostu wyrzucić – żałował, że w ogóle wydał na nie pieniądze, utwierdzając się tylko w tym, że filatelistyka nie miała dla niego sensu. Klasery ze zbiorami powędrowały ponownie na półkę tym razem na dobre dwie dekady. Aż do dziś, kiedy ni stąd ni zowąd naszło go, żeby do nich znów zajrzeć.  

–  Kawał czasu... – usiadł ponownie w fotelu, kładąc piramidkę wolumenów na kawałku wolnego miejsca na biurku. Od ostatniego czasu, kiedy jako młody człowiek miał je w rękach, zdążył nieźle posiwieć. One oczywiście się nie zmieniły ani trochę. Podobnie jak ich zawartość.

Wyciągnął rękę w ich stronę i sięgnął po ten na samej górze piramidki. Ten najmniejszy, mający format szkolnego zeszytu, w czarnej okładce. Ale zanim go otworzył, przyszło mu do głowy, że nie... Nie zaczyna się historii od środka. Odłożył więc klaser na bok, a zamiast niego wziął ten nieco większy, z niebieską obwolutą i złotymi literami: "KLASER FILATELISTYCZNY", otaczającymi kołem rysunek znaczka pocztowego z widniejącą na nim trąbką pocztową, w takim samym złotym kolorze. Od niego się to zaczęło.

Miał osiem lat, gdy dostał go na urodziny wraz z pudełkiem pełnym znaczków, które przez lata wycinali z kopert, wraz z fragmentem papieru na którym były naklejone, jego dziadek i babcia. Diabli wiedzą po co. Nie pamiętał ani żeby byli filatelistami, ani by w ogóle cokolwiek w życiu kolekcjonowali. Po prostu przychodził list, znaczki z koperty były wycinane i wrzucane do pudełka, jak leciało, bez ładu i składu. Może w szarym PRL-u spędzanym na zadupiu na wsi odczuwali akurat taką potrzebę oderwania się od codzienności i obejrzenia ich od czasu do czasu? A może po prostu szkoda im było ich wyrzucić, tak jak tych wszystkich żelaznych zardzewiałych gratów z szopy stojącej na ich podwórku, które leżały tam dekadami bo "a nuż coś się z tego przyda"? Nie wiedział. Nigdy nawet nie zapytał, choć jako kilkuletnie dziecko, czasem oglądał ten zbiorek, gdy ich odwiedzał.  

Pamięta też dobrze wieczór, kiedy siedział z rodzicami nad naczyniami z gorącą wodą i przy pomocy wydobywającej się z nich pary oddzielali znaczki od fragmentów kopert, na których były one naklejone. Straty przy tym były nieuniknione, ale większość przetrwała w dość dobrym stanie tę operację. Zresztą, wiele z nich i tak się powtarzało, więc nie było powodów do żalu za tymi, które uległy uszkodzeniu. Trzydzieści lat... A gdzie tam! Ponad trzydzieści lat minęło od tamtego dnia, choć tak dobrze go zapamiętał, jakby tam znów był.  

Otworzył na pierwszej stronie i powoli przewracał kolejne prześlizgując się nieco nieobecnym wzrokiem po kolorowych obrazkach wypełniających wnętrze klasera. Zimowy pejzaż z żółtymi skrzynkami pocztowymi na pierwszym planie i napisem "dzień znaczka 1980" na prawym boku, ręka trzymająca bukiet czerwonych tulipanów na znaczku z 1975 roku wydanym z okazji Dnia Zwycięstwa nad faszyzmem, huta szkła z Jamestown – pierwsza huta szkła na kontynencie amerykańskim, i jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy, zakład przemysłowy, jaki tam powstał, która została zbudowana przez Polaków, wyprawa wysokogórska do Nepalu w siedemdziesiątym ósmym, dziewiętnastowieczny omnibus warszawski na znaczku za 2,5 złotego...

Głowy wawelskie... tak popularne, pospolite w latach 80-tych ubiegłego stulecia, że było ich na pęczki i tylko kilka z nich zostawił, po jednym z każdego rodzaju. Podobnie jak tych z wizerunkami szesnastowiecznych drzeworytów oraz tych przedstawiających rzeźbę "Pokój"z Zamku Królewskiego. Tuż obok nich kanadyjski znaczek z pasażerskim odrzutowcem... Pamięta, że gdzieś go znalazł, ale nie może sobie przypomnieć, gdzie? Czy w jakiejś bibliotecznej książce, czy może gdzieś na podwórku? W każdym razie był to w tamtych szaroburych czasach rarytas, z którego przez chwilę cieszył się jak z najlepszego prezentu i nie przeszkadzało mu w tym drobne uszkodzenie ząbkowania w lewym dolnym rogu.  

Republik Österreich. Kilka skromnych ale ładnie wykonanych znaczków z wczesnych lat osiemdziesiątych, które były nalepione na listach przysyłanych przez wujka, któremu wraz z żoną i dzieckiem udało się wydostać z Polski i dzięki wycieczce do Jugosławii trafić do obozu dla uchodźców w Austrii. Przedstawiały jakieś austriackie gmachy, zamki i schroniska w Alpach. Podobnie zresztą gmachy przedstawiały znaczki z Republiki Południowej Afryki, które ten sam wujek przesyłał na listach z Kapsztadu, gdzie udało mu się osiąść po tym, jak jego podanie do władz południowoafrykańskich o udzielenie azylu zostało pozytywnie rozpatrzone i oznaczało, że nie musi z rodziną wracać do komunistycznej Polski, gdzie groziła im kara za ucieczkę z tego PRL-owskiego "raju". Albo przypadek, że akurat podobna tematyka widniała ówcześnie na najbardziej powszechnych znaczkach pocztowych obu krajów, albo wujek miał akurat taki gust. Jaka była prawda, tego nie wiedział do dziś. Nie miał nawet okazji nigdy z nim rozmawiać. Ale te rarytasowe południowoafrykańskie znaczki podobały mu się bardzo od samego początku. Zwłaszcza grafika przedstawiająca budynek parlamentu w Kapsztadzie na tle Góry Stołowej, wydana na znaczku z 1982 roku. I po tych trzech dekadach musiał przyznać, że podoba mu się ona do dziś. Duża w tym zresztą zasługa także architektów budynku. Dobra sztuka, nieważne do jakiej dziedziny przynależąca, jest ponadczasowa nigdy się nie zestarzeje. Starzeje się i odchodzi w zapomnienie tylko chłam.

Narciarski skoczek na znaczku z XII Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Innsbrucku w 1976 roku, o żywych kolorach. Z nim też się wiąże wspomnienie. Pewnego poranka otworzył drzwi, wychodząc do szkoły, i znalazł go przylepionego na samym ich środku. Podejrzewał kolegę z klatki, którego wtedy cała okolica znała z różnych mniej lub bardziej głupich wyskoków, ale nigdy się nie dowiedział, czy to był rzeczywiście jeden z tych, jakie kumpel wtedy wyrabiał. W każdym razie udało się znaczek delikatnie odlepić i zasilił kolekcję. Lądując obok faceta trzymającego w rękach model samolotu, zaraz pomiędzy sztangistą a szermierzem z olimpiady w Montrealu – misz masz, ale przynajmniej sportowa tematyka zachowana.

I tak strona za stroną, pełna wspomnień przy okazji poszczególnych elementów zbioru, kończącego się serią znaczków z dołączonym do niej dużym bloczkiem, której tematem były chrześcijańskie święta Bożego Narodzenia 1971 roku, o dziwo wydanej w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

Zamknął najstarszy ze swoich klaserów i odłożył go na biurko. Teraz mógł sięgnąć po ten drugi, najmniejszy, od którego pierwotnie o mało nie zaczął tej, dość niespodziewanej dziś, wycieczki w swoją przeszłość.

Nie znał całej historii związanej z tym klaserem i zbiorkiem jaki zawierał, poza tą rozpoczynającą się pewnego czwartkowego listopadowego poranka spędzonego na miejskim targowisku, na którym wśród rozmaitych drobiazgów, ktoś miał do sprzedania właśnie ten klaser wypełniony po brzegi znaczkami. Pamięta zielony banknot z Chopinem, który musiał wręczyć jego dotychczasowemu (Czy pierwotnemu? Tego oczywiście także nie wiedział.) właścicielowi, zanim stał się szczęśliwym posiadaczem dzieł filatelistyki radzieckiej. Na szczęście nie skupiającej się jedynie na Leninie i Rewolucji Październikowej. Choć nie... – obrócił kolejną stronę – było wśród nich, jak rodzynków w cieście, kilka walorów z innych miejsc świata. Znaczki DDR-u z rysunkiem kobiety w stroju ludowym podpierającej się pod boki i sześć niewielkich, skromnych ząbkowanych kwadracików prosto z Australii. Ostemplowanych. Najwyraźniej kogoś z tego "robotniczego raju" wyniosło aż na antypody. Albo może trafił tam przez wojnę.

A wśród tych radzieckich, piękne trzy sztuki ozdobione bajkowymi ilustracjami z rosyjskich baśni na czarnym tle, "zielony" znaczek z okazji Dnia Kobiet wydany w 1949 roku – chyba najstarszy ze znaczków z jego kolekcji, znaczki przedstawiające malarstwo ze zbiorów radzieckich muzeów, znaczek z okazji 1500 lat od założenia Kijowa... Nawet znalazł się wśród nich znaczek z jakimś facetem w turbanie... "Al-Farabi" – brzmiał podpis cyrylicą umieszczony nad nim – jeden z pierwszych filozofów świata Islamu. Ktokolwiek pozbierał tę kolekcję, rozrzut tematyczny także miał dość spory. A może po prostu zbierał, co mu w rękę wpadło.

Został mu do obejrzenia ostatni, największy z klaserów, mający format A4 i znacznie lepiej wydany niż te dwa poprzednie, kartonowe z czasów PRL-u, oprawiony w ciemnozieloną okładkę, miękko uginającą się pod palcami. Tę część kolekcji otwierała duża, zajmująca całą stronę, seria z Fujeiry w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Życie morskie. Kupił tę serię w dawno już nieistniejącym sklepiku filatelistycznym w swojej mieścinie. Nie interesowała go wtedy ich filatelistyczna wartość, nigdy nie został przecież znawcą tego tematu. Kupił, bo po prostu była duża, ładna, a nazwa kraju pochodzenia pachniała egzotyką. A teraz otwierała ona album, którego następne strony w większości wypełnione były okazami przedstawiającymi florę i faunę świata.  

I znów najwięcej było radzieckich. I ponownie przypadkiem. Wracając z delegacji z dużego miasta, matka wpadła na pomysł, by zrobić mu prezent. A że akurat filatelistyczny przybytek, który w tym celu odwiedziła, na fali zmian akurat zachodzących w kraju robił wyprzedaż radzieckich znaczków, wychodząc chyba z założenia, że nikt w Polsce nie będzie chciał kupować towaru ze świeżo nieistniejącego tworu, z którym kiedyś zmuszeni byliśmy zawrzeć "wieczystą bratnią przyjaźń"... A może faktycznie nikt ich nie chciał kupować i właścicielowi sklepu nie schodziły. W końcu tamten kraj i ludzie stamtąd nie byli tu zbyt popularni. A już zwłaszcza wtedy, gdy w końcu można było im to uzmysławiać bez przykrych konsekwencji. Jak to Cezary Pazura wspominał, gdy kręcili drugą część "Psów"?

Zatrudniono do roli głównego czarnego charakteru sławnego rosyjskiego aktora Siergieja Szakurowa. I gdy ekipa jechała na plan, wszystkich Polaków powsadzano w autokary i dobre samochody, a Szakurowowi podstawiono ściągniętą ze szrotu Wołgę ledwo trzymającą się kupy i do tego pozbawioną w środku praktycznie wszystkiego, bo samochód i tak miał zostać na planie zniszczony. Ktoś po prostu był tak cięty na Ruskich, że w swym zacietrzewieniu nie mógł sobie odpuścić tej złośliwości wobec Rosjanina zatrudnionego do pracy nad tym filmem. No i podobno wyszła z tego tam wtedy duża awantura.  

W każdym razie. Mama skorzystała z okazji i za grosze kupiła tych znaczków ze setkę. Pięknie wydanych. Państwo nie istnieje, odeszło tak, jak odeszli z tego świata jego wodzowie – odeszli "na szczęście". Dawne urazy przytłumił trochę czas. A pocztowyje marki zostały. Przeplatane pomiędzy zbiorkiem z całego świata... Psami z Gwinei-Bissau, fauną Paragwaju, polskimi rybami i motylem z Kamerunu.

Nie ma pojęcia, skąd się w domu wziął ten kameruński znaczek z wizerunkiem czarnego motyla z białymi i czerwonymi plamami na skrzydłach. Pamięta, że go znalazł, gdy pod nieobecność rodziców grzebał w starych papierach i dokumentach poskładanych w szufladach meblościanki. Tylko że rzecz w tym, że nikt z rodziny nigdy nie miał nikogo, ani też nigdy nie był, w tamtym kraju. A przynajmniej nigdy nie słyszał o tym żadnej wzmianki, a zapytani rodzice też mu to potwierdzili, nie dając jednak przy okazji żadnej wskazówki, skąd u nich się wzięła spora część koperty z tym znaczkiem naklejonym na niej. Kto wie, może kryje się pod nim jakaś rodzinna tajemnica, której nigdy już nie rozwiąże.

A na bułgarskie znaczki z kwiatami natrafił na poczcie na swoim osiedlu. Przypadkiem. I chyba cudem, bo z reguły mieli oni jeden standard typu: głowy wawelskie, czy inna rzeźba "Pokój", w kilku odmianach kolorystycznych. No... trafiło się kiedyś, że mieli serię dotyczącą rozbudowy przemysłu w II RP – święto lasu... A tu raz przyszedł po coś innego na pocztę, a seria prostokątnych żółtych znaczków z wizerunkami roślin umieszczonymi na wpisanych w prostokąt sześciokątach widniała za szybą okienka w taki sposób, że nawet ślepy by zauważył. Skąd nagle Poczcie Polskiej zachciało się sprzedaży bułgarskich znaczków na zadupiu – nie ma pojęcia. Ale z okazji się przecież korzysta.

Rwandyjską niewielką serię o bojkotowanej olimpiadzie w Los Angeles też zdobył przypadkiem. W środku lata zawadził o jakiś kiosk w drodze powrotnej z wrocławskiego ZOO. Sprzedawali wtedy w nich takie mini zestawy – kilka losowych znaczków z całego świata umieszczonych na zafoliowanym kawałku kartonika wielkości zeszytu szkolnego. Całą drogę spędzoną w autobusie spędził na gapieniu się w nie jak, nomen omen, w obraz.

A propos bojkotowanej olimpiady... Jest i północnokoreańska seria dotycząca eliminacji do olimpiady w Moskwie (w dyscyplinie jeździectwa), tej w osiemdziesiątym, bojkotowanej z kolei przez Zachód za ruską inwazję na Afganistan. Wtedy cieszył się z nich, jako z kolejnego rarytasu z odległego zakątka świata. Dziś od dawna wie, czym jest Korea Północna, a odkąd wie, już nigdy nie kupi żadnych, jakie tam powstały. Choć kuszą tak pięknymi grafikami.

I tak strona po stronie. Podbój wenus na znaczkach Gwinei Równikowej, serbski znaczek z Amelią Earhart, nikaraguańska seria z rybkami akwariowymi... Nazbierało się tego. Podobnie jak, jak się okazuje, wspomnień.

A może by tak jednak wrócić do tego hobby? Dziś, z pomocą internetu, można by się bardziej wgryźć w temat niż wtedy, gdy nie miało się nawet bladego pojęcia, gdzie szukać jakiejkolwiek informacji. Do tego bezproblemowy obecnie dostęp do obłędnie szerokiej oferty z całego świata. Można kupić tych znaczków na tony, byleby się miało na to pieniądze...

...Ale nie... Hobby prowadzone w ten sposób, pozbawione jest sensu. Brakuje mu bowiem tego ludzkiego czynnika, przejawiającego się w tym przypadku w dwóch rzeczach: pasji oraz w okolicznościach zdobycia kolejnych okazów do kolekcji, które zostawiały po sobie wspomnienia daleko wykraczające poza elektroniczny przelew i otwarcie drzwi kurierowi/listonoszowi.  

Bo chyba o to w tym wszystkim chodzi. O wspomnienia.
Przynajmniej takim zbieraczom, jak on.

– Cóż... – pomyślał, zamykając klaser, podnosząc się z fotela i odkładając wszystkie trzy na ich miejsce na półce. – Pewnie faktycznie hurtowe zakupy nie mają sensu, ale może jeszcze od czasu do czasu kupi sobie parę sztuk. Najlepiej w formie zakupów dokonywanych osobiście przy jakichś okazjach. Dla wspomnień, nie z jakiejś pasji filatelistycznej.

Choć z drugiej strony... Może jest w tym coś z pasji... Nie do filatelistyki jako takiej, ale do cieszenia oczu sztuką i do samego zbieractwa. Odkąd pamiętał, lubił oglądać wszelakie wytwory sztuki plastycznej. Od etykiet i opakowań produktów w sklepach, przez fotografie i obrazy, a skończywszy na rękodziełach. Nie był żadnym znawcą sztuki, na ogół nie rozróżniał jednego stylu od drugiego – ot, po prostu oglądane rzeczy dzielił na te, które mu się podobały, i na te, które się nie podobały, i najzwyczajniej cieszył tym wszystkim oczy i sprawiało mu to przyjemność.  

Od dłuższego czasu przyłapywał się też na tym, że gdy natrafił w internecie na zdjęcie, które mu się spodobało, musiał je mieć. Wśród nich nawet sporo było też i tych, które przedstawiały znaczki pocztowe. I tak z zapisywanych na dysku komputera przez lata fotek urosła sterta, w zasadzie można by powiedzieć, że zajmujących tylko pamięć komputera śmieci, bo niekoniecznie miały one jakąkolwiek wartość artystyczną. A może miały? Były one dla niego ważne, a przecież "beauty is in the eye of the beholder", czyli "piękno jest w oku patrzącego", jak mawiało angielskie przysłowie.

Tak więc wygląda na to, że wraz z dostępną technologią, zmieniła się do pewnego stopnia – bo jednak nadal pozostawała też ta fizyczna, namacalna a nie wirtualna, jej część w postaci prawdziwych znaczków – forma kolekcji, lecz wynikająca z tych samych potrzeb: pasja zbieractwa została w nim nadal.  

Ponownie usiadł przed komputerem. Włączył go, a po uruchomianiu systemu operacyjnego, odnalazł foldery, w których zapisane były zdjęcia. Zapisane, jak leciało, bez ładu i składu. Liczone w tysiącach, jakie zebrały się przez te dwie dekady jego korzystania z internetu, walających się po całym twardym dysku. Przenoszone z komputera na komputer, w miarę rozwoju techniki i zmiany modelu na nowszy. Do tej pory myślał, że jedynie z sentymentu. Teraz wiedział już, że nie tylko z tego powodu.

Puścił jakąś muzykę. Odetchnął głęboko, patrząc w ekran monitora przedstawiający ten cały wirtualny bajzel. A potem zaczął je segregować.

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii inne, użyła 3811 słów i 22260 znaków. Tagi: #znaczki #kolekcja #kolekcjoner

1 komentarz

 
  • merlin

    Powrót do przeszłości. ;) i łezka w kąciku.

    1 gru 2020

  • MEM

    @merlin "Powrót do przeszłości. ;) i łezka w kąciku."

    No tak trochę sentymentalnie to wyszło. ;)

    2 gru 2020