Skok.

Skok.- Squadron 66th!!! Scramble, scramble!!!

Ryk syreny rozniósł się po całej okolicy. Trzeci raz tego upalnego, sierpniowego dnia. Wybiegł z baraku, po drodze szybko narzucając na siebie skórzaną kurtkę, i wraz z innymi pobiegł, ile sił w nogach, przez trawę lotniska, do rozmieszczonych w dispersalu maszyn. Mechanicy już grzali silniki, by przyspieszyć start dywizjonu. Liczyła się każda minuta.

Dopadł do oliwkowo-brązowego kadłuba Spitfire'a. Założył plecak spadochronu i po skrzydle wskoczył do kabiny. Mechanik zamknął małe, boczne drzwiczki, gdy pierwsza trójka kołowała już na betonowy pas startowy Royal Air Force Station Kenley.

Z rykiem blisko tysiącdwustukonnych silników, Spitfire'y, klucz za kluczem, wzbijały się w powietrze. Sformowały szyk i, ciągle nabierając wysokości, skierowały się na wschód, w stronę odległego o 62 mile Dover i brzegu Kanału.  

Na 10 tysiącach stóp dywizjon wleciał w mleczno-szare chmury i zaczął się przez nie przebijać, po to by wyskoczyć z nich kilka tysięcy stóp wyżej, gdzie słońce znów oświetliło je swym oślepiającym blaskiem. Lecąc nad dywanem chmur i mając kolejne, rozrzucone po całym niebie i oświetlone tak, że wyglądały jak wielkie porcje śmietankowych lodów, a nad sobą błękit nieba, krajobraz mógłby wydawać się człowiekowi jak z bajki. Wszystkie ziemskie sprawy, zostawione daleko w dole, zdawały się nieistotne. W górze można było zapomnieć o wszystkim...

Ale nikt dziś nie zwracał na to uwagi, bowiem dwie rzeczy skutecznie zakłócały tę sielankę. Pierwszą był ryk nieoszczędzanego silnika, rozpędzającego samolot do blisko 350 mil na godzinę. Drugą zaś, dźwięki rozmów wydobywające się ze słuchawek podłączonych do pokładowej radiostacji i przypominające o tym, że jest wojna, a hordy maszyn z czarnymi krzyżami na kadłubach, niosących, fala za falą, tysiące ton bomb, są już właśnie u samych bram Imperium. To ostatnie psuło wszystkim humor całkowicie.

Od ponad miesiąca, dzień w dzień, bez ustanku, samoloty Luftwaffe pojawiały się na brytyjskim niebie. Dzień w dzień przeciwstawiała im się zaledwie garstka maszyn ze znakami RAF na kadłubach. Straty rosły w zastraszającym tempie. W desperacji, do walki rzucano pilotów, mających za sobą nieraz zaledwie kilkugodzinne szkolenie. Byli szczęściarzami, jeśli przeżyli pierwsze pięć lotów, a wręcz wyjątkowymi farciarzami, jeśli doczekali dwudziestego startu. Co przy kilku startach dziennie nie dawało im wielkich nadziei na przyszłość. Podobnie jak samej Wielkiej Brytanii... Widmo rychłej inwazji było do bólu realne. Jedynym, co jeszcze stało Niemcom na przeszkodzie, był Kanał i myśliwcy Royal Air Force.

Samoloty nadal pracowicie wspinały się w górę. 15 tysięcy stóp, 20 tysięcy stóp. Jeszcze wyżej...  

Naprowadzanie z ziemi twierdziło, że spotkają wroga na wysokości 22 tysięcy stóp. Nim dywizjon nabrał tej wysokości, byli prawie nad Dover. Niedługo powinni spotkać wrogą wyprawę bombową. Czas oczekiwania dziwnie się dłużył.  

W końcu jest! 500 metrów poniżej widać, nadlatujące nad białe klify, dwusilnikowe bombowce Dornier 215 z charakterystycznym podwójnym statecznikiem pionowym na ogonie. A nad nimi, lecące w osłonie, Bf-109.

Spitfire'y rozluźniły szyk i zwalając się na skrzydło, zanurkowały w kierunku niemieckich maszyn. Korzystając z niewielkiej przewagi wysokości, z odległości 200 metrów otworzyły ogień prosto w bombowce. Kilka zapaliło się, i wypadło z szyku, reszta leciała jednak nadal. Messerschmitty osłony rozprysły się na wszystkie strony, próbując wziąć na cel brytyjskie samoloty. Rozpoczął się chaos.

Nie wszyscy jednak otworzyli ogień na tych dwustu metrach...  
Chciał mieć pewność trafienia. 150 metrów...  

130...  

100... Nacisnął guzik na drążku sterowym, odbezpieczone wcześniej karabiny maszynowe bluznęły ogniem, odrzut wyrzucanych przez nie pocisków przyhamował jego Spitfire'a, ale przy tych prędkościach, zanim Dornier wybuchł, brytyjski samolot już był kawał drogi pod nim.

Natychmiast zawrócił, ciągnąc Spitfire'a z powrotem w górę, w kierunku wrogiej formacji bombowców. Podchodził pod brzuch kolejnego Niemca. Z odległości 150 metrów jego osiem karabinów maszynowych ponownie otworzyło ogień.  

Nieskutecznie. Niemiecki pilot zauważył jednak smugi pocisków i nie wytrzymał nerwowo. Obniżając lot, gwałtownie zawrócił i na pełnym gazie swoich silników zmiatał w stronę Francji, po drodze pozbywając się ładunku bomb.

Nie odpuszczał. Spitfire nabrał nieco wysokości i od góry siadł Dornierowi na ogon. Międzyczasie przekroczyli linię brzegową i znaleźli się nad Kanałem. Niemiec próbował uników, starał się nie lecieć linią prostą przez więcej czasu niż tylko kilka sekund, a w miarę zbliżania się Brytyjczyka, tylny strzelec bombowca zaczął się ostrzeliwać.  

Bujający się lekko, czarny kadłub rósł w podświetlonym celowniku Spitfire'a. Na około 150 metrach jego pilot znów otworzył ogień. Smuga szarego dymu wydostała się z jednego z silników Dorniera. Bombowiec wyraźnie zwolnił. Teraz już nie miał szans uciec.  

Podciągnął drążek sterowy na siebie, zamierzając znów nabrać trochę wysokości i zaatakować Niemca z góry, gdy pociski wystrzelone przez tylnego strzelca Dorniera załomotały po dziobie myśliwca. W tym samym momencie w silniku Spitfire'a zagrzechotało a zaraz później śmigło przestało się obracać.  

Unosząca się z silnika smuga dymu przysłoniła widok z kabiny. Maszyna słuchała sterów, ale z rozwalonym silnikiem była skazana na zgubę. Pilot podjął decyzję natychmiast, zapominając o niedobitym Niemcu. Skakać. Skakać, zanim zapali się paliwo w ponad 400-litrowym zbiorniku znajdującym się dokładnie między silnikiem a kabiną...

Odpiął pasy przytwierdzające go do fotela, otwarł kabinę samolotu i podciągnął nieco drążek w swoją stronę. Teraz wystarczało puścić drążek, który, wracając do swojej wyjściowej pozycji, spowodowałby, że maszyna lekko "podskoczyłaby" w locie i siła bezwładności zrobiłaby resztę, wyrzucając pilota z kabiny na bezpieczną odległość, gdzie mógł od razu otworzyć spadochron, nie obawiając się zawadzenia o opuszczany samolot.

Zrobiłaby, gdyby nie jeden, wydawałoby się drobny, ale śmiertelnie istotny szczegół. Pilot otworzył kabinę, odruchowo odsuwając jej osłonę do tyłu. Tymczasem, przy wydostawaniu się w ten sposób z tego typu myśliwca, powinien nie otworzyć a odstrzelić osłonę kabiny. Jednak czerwona, gumowa gałka, umieszczona w przedniej górnej jej części tkwiła w niej nietknięta, a zanim pilot zdążył zrozumieć błąd, potężna siła wyrzuciła go z kabiny, zaś plecak jego spadochronu zaczepił o odsuniętą osłonę. Skierowany, ostatnim puszczeniem przez pilota drążka sterów, w dół, Spitfire obniżył dziób i zanurkował z wysuniętym z kabiny pilotem, który pod wpływem działających na niego sił, gwałtownie przewrócił się na plecy, opierając je o górną część kadłuba maszyny. Nogi zostały w kabinie.  

Otoczony dymem z palącego się silnika, rozpędzony do 400 mil na godzinę, Spitfire walił w dół, prosto w szare wody Kanału, na pewną zgubą swoją i pilota, który pomimo czynionych rozpaczliwych wysiłków, praktycznie nie mógł się ruszyć. Nie był w stanie podnieść się z pozycji półleżącej plecami na kadłubie, by wskoczyć z powrotem do kabiny myśliwca i wyrównać lot na tyle, żeby móc opuścić wreszcie palący się i grożący wybuchem samolot, a dym oraz pęd powietrza dodatkowo utrudniał mu oddychanie.  

W końcu poddał się. Półleżąc dłuższą chwilę na plecach, pomyślał z rezygnacją: "kolejna statystyka...". Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Mógł tylko czekać. Nie zdążył nawet zabrać ze sobą zdjęcia uśmiechniętej dziewczyny w mundurze WAAF, przyczepionego do prawej górnej części tablicy przyrządów, na które często patrzył w czasie lotu, nie mając nawet, w tym całym zamieszaniu walkami, czasu świadomie zarejestrować tego faktu.

Resztkami siły woli, zmusił się do jeszcze jednej próby. Tym razem nie próbował nawet podnosić się, było to bezcelowe. Zamiast tego, pomachał nadal tkwiącymi w kabinie nogami. I natrafił na drążek sterów...  To wystarczyło. Niezbędne dla każdego pilota myśliwca, refleks oraz błyskawiczna i trzeźwa ocena sytuacji, zrobiły swoje. Ostatnia szansa. Szybkim ruchem lewej nogi zaczepił o drążek stopą i podtrzymał go przez moment, po czym prawą stopą kopnął w niego.  

Samolot gwałtownie podskoczył, uwalniając zaczepiony o osłonę kabiny plecak spadochronu. W końcu był wolny, wypadł za burtę maszyny.

Przez długą chwilę po prostu "leżał" nieruchomo, twarzą w stronę morza, opadając w dół. I było to tak kojące... Nie myślał o niczym, nie zwracał na nic uwagi. Był wypompowany. Zarówno fizycznie, poprzez zmęczenie próbami wydostania się z samolotu, jak i przede wszystkim psychicznie, samą wcześniejszą walką z niemieckimi samolotami  oraz tym pechowym utknięciem w palącym się samolocie, gdy był święcie przekonany o swojej rychłej śmierci. W końcu przebłysk świadomości wyrwał go z błogostanu: "trzeba otworzyć spadochron". Poszukał dłonią uchwytu, złapał go i moment później czasza z dużym hukiem otwarła się w pełni.  

W samą porę. Niemal w tym samym momencie jego stopy dotknęły wód Kanału. Spadochron upadł za nim, dając mu swobodę ruchu. Odczepił go, wyciągnął swoją dinghy. Gdy tylko napełniła się powietrzem, wczołgał się do niej.  

Mógł teraz czekać na ratunek.

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii historia i inne, użyła 1682 słów i 9910 znaków. Tagi: #Spitfire #samolot #walka #spadochron #wojna

Dodaj komentarz