Maria cz.2

Maria cz.2Jej słowa wciąż odbijały się nieznośnym echem w mojej głowie. "Nie chcę tu być" powtarzała w koło. I znów obudziłem się zlany potem i dysząc ciężko, usiadłem na łóżku, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w ciemność za oknem. Zatrząsłem się z zimna, gdy dotarło do mnie, że była przerażona. Ale dlaczego? Przecież już nic jej nie groziło... Potarłem zimny od potu kark i sięgnąłem po szklankę z wodą stojącą na stoliczku przy łóżku, ale ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nie potrafiłem utrzymać w nich szklanki i niemal rozbiłem ją, odstawiając ponownie na stolik. Co się ze mną, do cholery, działo? Przecież nawet mając w przeszłości koszmary, nigdy nie byłem tak zdenerwowany, jak do tej pory. Czy to chodziło o nią? O ton jej głosu? A może o to, że właściwie prosiła o pomoc? I znów dlaczego? Podszedłem do okna, otwierając je szeroko i odetchnąłem pełną piersią. Jutro obrona, będzie dobrze, to akurat wiedziałem, bo ryłem materiał nawet taki, którego nie było na studiach, by mieć pewność, że z niczego mnie nie zagną. A mimo to wciąż trząsłem się ze strachu. Dlaczego dopiero ten sen wywołał we mnie takie emocje? Przecież już nie raz rozmawiałem z nią we śnie. Już nie raz słyszałem jej krzyk, śmiech, nawet szloch. Więc co się działo? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi. Nie mogłem znać. Nie wtedy, nie w tej chwili. Kochałem ją na zabój, a stanowiła dla mnie zagadkę nie do odgadnięcia. Zdenerwowany zasnąłem dopiero nad ranem.
- Wyglądasz jak kupa gówna – poinformował mnie Marcin uprzejmie, gdy dotarłem przed czasem na uczelnię.
- Zamknij łaskawie jadaczkę – odciąłem się i klapnąłem ciężko na krzesło przed gabinetem rektora.
- Co jest, stary? – przyjaciel popatrzył na mnie uważnie, siadając obok mnie.
- Koszmary – odparłem zwięźle, nie chcąc zagłębiać się w bolesny temat.
- Zdenerwowany obroną? Nie martw się, to wkrótce minie – poklepał mnie po ramieniu, ale pokręciłem tylko głową.
- Nie chodzi o obronę, stary…
- Więc o co?
- Nie chcę o tym mówić, ok?
- Sam zacząłeś…
- Wiem! – warknąłem poirytowany. - Wybacz… To te cholerne nerwy.
- W porządku. Gdybyś chciał się wygadać, już po obronie oczywiście, wiesz, gdzie mnie szukać.
- Dzięki – burknąłem.

Kilka godzin później, gdy zabrnąłem już w najodleglejsze czeluści Internetu i przysnąłem ze dwa razy, gdy Marcin wreszcie wyszedł z gabinetu rektora i ostatni z naszej grupy, blady jak ściana Paweł Mokrzycki również do nas dołączył, znakomite grono profesorskie w końcu postanowiło wydać sprawiedliwy werdykt. Zdaliśmy. Wszyscy. Oczywiście nie na samych piątkach, ale i tak w naszej grupie była tylko jedna trója z plusem, więc można powiedzieć, że nie było źle. Mój opiekun był z nas wyjątkowo zadowolony, więc gratulował nam długo i entuzjastycznie. A sukcesami swoich piątkowiczów, w tym moim, cieszył się tak solennie, jakby to on sam właśnie obronił pracę swego życia. Bo ja właśnie się tak czułem. Że to najważniejsza obrona. Przynajmniej na razie, choć chwilowo nie miałem w planach dalszej kariery uniwersyteckiej. W każdym razie czułem się tak, jakbym wygrał los na loterii, zwłaszcza że otrzymałem również wyróżnienie, a moja praca miała znaleźć się wśród najlepszych, opublikowana na stronie naszego uniwersytetu. A to oznaczało, że, choć to mało prawdopodobne, ktoś mógłby pokusić się na zrealizowanie mojej wizji na ekskluzywny prywatny jacht. Ach, marzenia…
Dwa dni później zorganizowaliśmy z Marcinem taką bibę, że szczerze mówiąc, nic z niej nie pamiętam. Było grubo, głośno i było sporo panienek. Miałem w czym wybierać. I owszem, dobrze po południu następnego dnia obudziłem się w wyrku z dziewczyną. Spała w najlepsze, a ja właśnie zastanawiałem się, czemu tak niespodziewanie zostałem wyrwany ze snu. Spojrzałem na szafkę nocną, gdzie wesoło brzęczał mój telefon komórkowy, ustawiony na wibracje. Nie znając numeru, miałem początkowo zamiar zignorować połączenie, ale coś mnie podkusiło, by odebrać.
- Tak? Słucham? – zapytałem, szukając wzrokiem najbliższej pełnej butelki z wodą mineralną. Głos miałem mocno schrypnięty, a w ustach taką Saharę, że wręcz widziałem pełen politowania uśmiech mojej rozmówczyni, którą okazała się sekretarka mojego byłego już rektora.
- Witam, panie Tomku. Czyżbym w czymś przeszkodziła? – zapytała łagodnie, a ja mógłbym przysiąc, że w jej głosie wychwyciłem nutkę kpiny.
- Ależ oczywiście, że nie – odparłem natychmiast. – Czy coś się stało?
- Właściwie to tak – przyznała, a mnie serce nieomal nie wyskoczyło z piersi. Rany boskie! Przecież ja tylko żartowałem! – Chodzi o pana pracę magisterską. Rektor proponuje spotkanie dzisiaj o dwudziestej w jego gabinecie na uczelni. Czy ten termin panu odpowiada, czy raczej wyznaczyć inny, nieco bardziej odległy termin? – zapytała, a ja znów usłyszałem nutę kpiny.
- Ależ oczywiście, będę na czas – powiedziałem, zaczynając się niezdarnie wygrzebywać z łóżka. Muszę spławić tę blondynkę jak najszybciej, a potem wytłumaczyć wszystko rodzicom.
- Wspaniale. W takim razie czekamy o dwudziestej. Do zobaczenia, panie Tomaszu.
- Do zobaczenia – wymamrotałem i rozłączyłem się natychmiast. Znalazłem bokserki pod łóżkiem i podszedłem do wciąż śpiącej dziewczyny. Sen miała twardy, jeśli nie obudziła jej moja rozmowa. Pochyliłem się nad nią i delikatnie potrząsnąłem ją za ramię.
- Hej, wstawaj. Jest już piętnasta, a ja muszę się szykować – mruknąłem. – Wstawaj, mówię…
- Jeszcze pięć minut… - jęknęła, zagrzebując się znów w mojej pościeli, ale bezczelnie ją z niej ściągnąłem.
- Wstawaj! Ja nie żartuję…
- Jesteś wredny – poinformowała mnie niczym obrażona dziewczynka. Zresztą, o ile mi pamięć nie szwankowała, to była młodsza ode mnie. Chyba ledwo skończyła liceum. Skąd Marcin załatwiał takie małolaty na imprezy, nie miałem pojęcia i w gruncie rzeczy mało mnie to obchodziło. Grunt, żeby uważać. Ukradkiem zajrzałem do kosza przy biurku i widząc kilka zużytych gumek, poczułem ulgę. Tymczasem rozespana i naburmuszona dziewczyna, patrzyła na mnie spod byka, gdy miotałem się po pokoju, likwidując co wyraźniejsze oznaki libacji, które i u mnie były obecne, choć główna impreza miała miejsce w klubie.
- Ubierzesz się wreszcie? – zapytałem, rzucając w nią jej mini sukienką. – Ja naprawdę nie mam czasu.
- Wczoraj nic nie mówiłeś, byś się gdziekolwiek spieszył… - powiedziała, podnosząc się i prezentując przede mną swoje wdzięki. Na jej nieszczęście, nawet na nią nie spojrzałem.
- Sytuacja się zmieniła, sam właśnie się o tym dowiedziałem… Dziewczyno, błagam, muszę się ogarnąć…
Finalnie udało mi się ją spławić dopiero godzinę później. Odprowadzając ją do wyjścia, gdzie czekała już na nią wezwana przeze mnie, oczywiście na mój koszt, taksówka, zauważyłem notkę od rodziców, co pozwoliło mi pozbyć się większości wyrzutów sumienia – wyjechali z młodą do domku nad wodę, więc miałem wolną chatę i coraz mniej czasu na wyszykowanie się. Dostałem więc kręćka w dupie i sprintem pobiegłem pod prysznic, modląc się jednocześnie w duchu, by do tej ósmej wieczorem zniknęły z mojej facjaty wszelakie ślady nocnej libacji. Małe szanse, ale być może jeśli się naprawdę sprężę, czytaj – użyję tych znakomitych kosmetyków młodej do twarzy, nie będę na spotkaniu wyglądać jak ostatnia łajza. Swoją drogą byłem poważnie zaskoczony propozycją tak późnego spotkania, ale nie mnie w sumie o tym decydować. Rektor, człek zapracowany, najwyraźniej dopiero wtedy będzie mieć czas, by się ze mną spotkać. Pod prysznicem puściłem zimną wodę, zduszając w sobie głośny okrzyk, gdy lodowaty strumień spotkał się z moją skórą.
Punktualnie o dwudziestej, odstrzelony w swój drugi najlepszy garniak, zapukałem do drzwi gabinetu rektora. Usłyszałem zaproszenie i na drżących nogach, z duszą na ramieniu wszedłem dość dziarskim krokiem do środka. Mogłem mieć tylko nadzieję, że zdołałem ukryć ślady imprezy i że nie wyglądałem na wystraszonego, a bardziej na zaintrygowanego. Oprócz rektora i mojego promotora, przy długim stole siedziało jeszcze trzech mężczyzn, w tym jeden o ciemnej, dość egzotycznej karnacji i urodzie. Zacząłem się więc zastanawiać, co właściwie się dzieje, ale wtedy rektor Pałubski przedstawił zgromadzonych. Doznałem szoku, gdy jednym z mężczyzn okazał się dyrektor gdańskiego biura projektów, a tym ciemnoskórym — szejk Mohamad al Abin, potentat jednego z największych złóż ropy naftowej. Wtedy zgłupiałem jeszcze bardziej i tylko w niemej ciszy, zdaje się, że z nieelegancko otwartymi ustami, słuchałem rektora oraz dyrektora biura projektów, którzy informowali mnie, że pan al Abin jest poważnie zainteresowany moim projektem, który stworzyłem w ramach obrony magisterki.
- Jak to możliwe? – zapytałem ogłupiały. – Tak szybko?
- Faktycznie, pańskiego projektu nie ma jeszcze na naszej stronie internetowej – zgodził się mój promotor – ale tak się złożyło, że czcigodny pan al Abin odrzucił wszystkie pomysły, jakie dotychczas mu przedstawiliśmy. Poprosił o coś najnowszego. Pokazaliśmy cztery projekty, które w tym roku akademickim otrzymały od nas najwyższe oceny wraz z wyróżnieniami. Pan al Abin waha się obecnie pomiędzy pana a jeszcze jednym projektem.
- Rozumiem. Co wobec tego mam zrobić, by szejka przekonać do swojego pomysłu?
- Mojego klienta interesuje przepych i elegancja, a jednocześnie prostota. Zauważył on, że w pana projekcie znajdują się ciekawe rozwiązania – powiedział milczący dotąd człowiek, który okazał się zarówno tłumaczem, jak i czymś w rodzaju architekta połączonego z adwokatem. Przedziwna kombinacja.
- O jakie konkretnie rozwiązania chodzi? – zapytałem, czując, że zaczyna mi zasychać w gardle, a kolana drżą mi pod stołem. Mężczyzna zadał to pytanie po angielsku, szejk odpowiedział identycznie, a ja uśmiechnąłem się durnowato. – Przede wszystkim swoje pomysły czerpałem ze znakomitych wzorców, inspiracją dla mnie były dawne jednostki pływające głów państwa. Skupiłem się na Rosji, Anglii i Niemczech – odpowiedziałem, również przechodząc na angielski. – Jestem zdania, że znakomity jacht bynajmniej nie musi mieć kosmicznego wyglądu, być napakowany super bajerami, by uchodzić za luksusowy. Oczywiście w dziewiętnastym, czy na początku dwudziestego wieku, za szczyt elegancji uznawano zupełnie coś innego, niż obecnie, ale przecież nie zawsze musimy iść z aktualnymi trendami. Trochę ekstrawagancji w postaci starych rozwiązań, przynajmniej moim zdaniem, również jest polecana.
Szejk w odpowiedzi uśmiechnął się nieznacznie i zaczął kiwać głową, wyraźnie nad czymś rozmyślając. W gabinecie zaległa cisza, wszyscy wpatrywali się w niego w napięciu. Najwyraźniej widać to było po dyrektorze biura projektów, który w oczach miał dwie złotówki i niemą prośbę wymieszaną z nadzieją. Najwyraźniej zwęszył już dobry interes i teraz po prostu zastanawiał się, który projekt wygra, by zgarnąć największą kasę.
- Czy przewiduje pan w swoim projekcie zmiany, o które by mi chodziło?
- Jeśli tylko zatrzymamy większość pierwotnej bryły jachtu, to oczywiście – skinąłem głową, czując, że zaczynam się coraz wyraźniej pocić.
- I nalega pan stanowczo na jacht zakończony żaglami?
- Coś tak czuję, że szanowny pan zainteresował się moim projektem właśnie z powodu żagli, które obecnie nie są tak popularne, jak chociażby jeszcze sto lat temu. Sądzę jednak, że to właśnie one nadają jednostce pływającej odpowiedniego wyglądu i sprawiają, że staje się ona dużo bardziej majestatyczna, niż wyglądałaby bez nich. Oczywiście nie mówię o jachtach przeznaczonych do przewozu tysięcy pasażerów, one są majestatyczne ze względu na swoją kubaturę. Ale jacht, nawet duży, ale przeznaczony głównie dla jednej rodziny… - nie dokończyłem, bo nagle poczułem się wyjątkowo głupio. Rany Boskie, co ja robię? Przecież powinienem rozmawiać przez tłumacza, a nie bezpośrednio…
Szejk uśmiechnął się do mnie i machnął ręką, bym kontynuował. Przełknąłem ślinę, napiłem się nieco wody i poleciałem jak przeciąg. Spotkanie, które, jak sądziłem, potrwa co najwyżej dwie, trzy godziny, zakończyło się około trzeciej w nocy w drogim klubie w centrum miasta, gdzie zostałem zabrany przez szejka i jego tłumacza. Reszta towarzyszyła nam jeszcze tylko godzinę w czasie rozmów na uczelni. Dyrektor biura został błyskawicznie spławiony. Zachciało mi się śmiać, gdy obrażony opuszczał gabinet. Cóż, z jego strony mądrzej byłoby tak bardzo nie naciskać, zwłaszcza że żaden z przedstawionych przez jego ludzi wcześniej projektów, nie zyskał uznania. Tak więc wróciłem do domu lekko podchmielony, oszołomiony i radosny niczym prosię w deszcz i ściągnąwszy marynarkę i buty, kopsnąłem się do łóżka. Twarzą w dół, w ubraniu. Była trzecia trzydzieści rano. Na siódmą nastawiłem zawczasu budzik. Jakże ja się nienawidziłem w chwili, gdy ten bezlitosny alarm wdarł się w moje jestestwo, wyrywając mnie z błogostanu, jakim był sen. Nie mogąc jednak pozbyć się telefonu, wyrzucając go przez okno, postanowiłem wstać i zrobić sobie kawę. Nim jednak dotarłem na dół, potknąłem się dosłownie o każdy róg i niemal spadłem ze schodów, w połowie łapiąc się wreszcie balustrady, która wyhamowała mój lot koszący. Z bolącą ręką usiadłem przy stole, rozkoszując się tą ciszą, którą miałem tylko dla siebie. Rodzice czasami potrafili się zachować naprawdę w porządku. W przeciwieństwie do tej małej zmory. Jakże się cieszyłem, że nie ma jej tu teraz.

- Przyniosłem niestety nieliczne zachowane zdjęcia jachtów carskich i rysunki, których nie wykorzystałem przy projektowaniu Milady – powiedziałem, siadając przy stoliku zajmowanym przez szejka Mohamada.
- Milady… Dlaczego nazwał pan łódź akurat żeńskim określeniem? – zainteresował się, dając znać kelnerowi, by ten na razie nie podchodził.
- Łódź jest smukła, a mimo żagli dość lekka w wyglądzie, dlatego właśnie taka nazwa pasowała mi do niej najbardziej – wyjaśniłem, odpalając laptopa, na którym przechowywałem najwcześniejsze koncepcje łodzi. Zapomniałem tylko, kogo twarz mam na tapecie, więc gdy tylko urządzenie ożyło, ja spaliłem buraka. Siedzący obok mnie mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie.
- Pańska towarzyszka? – zapytał niby od niechcenia, choć wychwyciłem w jego głosie pewien podziw.
- Niestety nie – odparłem zgodnie z prawdą i włączyłem odpowiednie pliki.
- Czyżby nie była panem zainteresowana?
- Nie żyje.
- Proszę przyjąć…
- Chciałbym przejść do interesów – przerwałem mu, nie bacząc na to, że to dość niegrzeczne. Mój rozmówca jednak najwyraźniej nie poczuł się tym dotknięty, bowiem skinął szybko głową i skupił się na propozycjach, jakie byłem w stanie mu zaproponować. Dwa, czy trzy rozwiązania zaakceptował bez mrugnięcia okiem, co bardzo mnie ucieszyło, bo były to rozwiązania, które po bardzo długich rozważaniach nie weszły do finalnego projektu, więc były naprawdę dobre. Nad innymi jego pomysłami musiałem się sporo natrudzić, by zmieścić je na jachcie, jednocześnie nie zmieniając zanadto jego kubatury, a przede wszystkim, by nie wyszedł z tego jeden wielki kicz. Niestety, jak się szybko okazało, bogaci mieszkańcy wschodu mają zbyt duże zamiłowanie do złota, które w ilościach, które zostały tutaj zaproponowane, po prostu zatopiłyby statek. Jednakże Mohamad był również człowiekiem nie tylko bogatym, ale i przede wszystkim wykształconym oraz inteligentnym, więc zrozumiał, że nie wszystko, co się chce, jest możliwe do zrealizowania i poszedł na kompromis, zgadzając się zastosować drogie drewno, złotem pokrywając wykończenia głównego salonu i sypialni pana i pani al Abin.
Do domu wróciłem ledwo żywy. Nie pamiętam nawet, jak dostałem się do swojej sypialni, bowiem spałem chyba w locie. W każdym razie obudziłem dobrze po południu, cały wymiętoszony i obolały, chyba przespałem te kilkanaście godzin w jednej pozycji. Gdy zszedłem na dół, by zjeść cokolwiek, zastałem moich rodziców w kuchni – mama gotowała obiad, a ojciec, jak zawsze, czytał gazetę. Nie wiedziałem, że już wrócili, ale prawdę mówiąc, byłem tak wykończony, ale można było strzelać mi przy uchu z armaty, a nie obudziłbym się. Musiałem również nie wyglądać za najlepiej, bo mama popatrzyła na mnie z litością, a ojciec uśmiechnął się krzywo pod nosem.
- Kiedy nie ma się zbyt mocnej głowy do picia, nie należy w ogóle zaczynać – zauważył niby przypadkiem, nie odrywając wzroku od gazety, gdy buszowałem w lodówce w poszukiwaniu czegoś nieskomplikowanego do jedzenia.
- Nie piłem – mruknąłem. – Przynajmniej nie wczoraj.
- Nie wytrzeźwiałeś od dwóch dni? Synu…
- Wytrzeźwiałem – przerwałem mu zniecierpliwiony i usiadłem naprzeciwko. – Po prostu miałem długie spotkanie biznesowe.
- Jakie spotkanie biznesowe? – ojciec natychmiast się uaktywnił, porzucając fascynującą lekturę i skupiając na mnie spojrzenie. – Mów, o co chodzi. Przecież ty dopiero co skończyłeś studia. Tak szybko gdzieś cię przyjęli?
- Nie jest to praca stricte w biurze – powiedziałem, powoli popijając zimny sok pomarańczowy. – Ale dostanę wynagrodzenie.
- A co robisz? – zapytała ta mała jędza, nazywana moją siostrą, wchodząc z salonu i trzepocząc rękami, dla szybszego efektu suchego lakieru do paznokci. – Obciągasz komuś, by zdobyć hajs?
- Zważaj na słowa, młoda damo – powiedział ojciec. – Odrobiłaś lekcje?
- Stefan… - wtrąciła się moja mama, a ja mimochodem parsknąłem w swój kubek. – Są wakacje, nie chodzi do szkoły.
- Z jej ocenami powinni zakazać jej mieć jakiekolwiek wolne… Żeby powtarzać pierwszą liceum… wstyd!
- Powtarzasz rok? – zaciekawiłem się natychmiast, bo zajęty obroną i nauką do niej jakoś nie miałem dostępu do wszystkich bieżących historii rodzinnych. – A to feler – zaśmiałem się. – Więc może ty zaczniesz obciągać, by mieć lepsze oceny, co? A ja na spokojnie wyjadę sobie do Emiratów Arabskich, by tam w pięknej scenerii nadzorować budowę jachtu mojego projektu, dla księcia szejka al Abina…
- Coś ty powiedział?!
- Projektujesz dla szejka? – ojciec natychmiast zaczął być podejrzliwy. – Jesteś pewny, że wszystko odbywa się legalnie?
- Podpisał umowę z moim rektorem, więc owszem – odparłem.
- Zabierz mnie ze sobą! – jędza najwyraźniej nie przejęła się reprymendą głowy rodziny i teraz chciała tylko ugrać coś dla siebie.
- Nie! – odpowiedzieliśmy chóralnie całą trójką. – Nawet gdybyś była ostatnią kobietą na ziemi, nigdzie bym cię ze sobą nie zabrał – powiedziałem, z satysfakcją obserwując jej coraz bardziej purpurową twarz. – Mamo, co na obiad?
- Spaghetti carbonara – odparła natychmiast rodzicielka, wciąż patrząc na mnie nieco, jak na cielę z dwoma głowami. – I ty naprawdę masz zamiar lecieć do tych Emiratów? Czy ty nie słyszysz, co się tam wyprawia? Przecież ja tu dostanę zawału!
- Nie dostaniesz, bo tam jest bezpiecznie, nie ma żadnej wojny, jeśli o to ci chodzi…
- Ale mogą cię tam porwać – jęknęła, nakładając nam porcje na talerze.
- Z jego facjatą? W życiu, chyba że do eksperymentów nad obcymi, ale to raczej w Stanach, a nie Emiratach – zauważyła siostrzyczka jadowicie. Nie skomentowałem tego, nie mając zamiaru się już dłużej z nią kłócić. Ona i tak niczego by nie zrozumiała.
- Milcz! – nakazał ojciec, huknąwszy dłonią w stół. Boże, czy on akurat w tej chwili musiał robić taki hałas? Miałem ochotę umrzeć… - Podpisałeś umowę z tym człowiekiem?
- Tak… Bo co?
- Pokaż mi ją – zażądał. – Teraz.
- Ale obiad, Stefan…
- Już – powtórzył twardo. Nie mając innego wyjścia, powlokłem się na górę.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii historia i miłosne, użyła 3645 słów i 20720 znaków, zaktualizowała 16 sie o 21:37.

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.

  • Użytkownik Gazda

    Jest coraz ciekawiej.
    Cierpliwość się opłaciła  
    👏

    17 sierpnia

  • Użytkownik elenawest

    @Gazda cieszę się ❤️

    17 sierpnia