2177. Opowieść o Nowej Europie

Opowiadanie konkursowe z zeszłego roku. Wyniki już są, więc mogę wrzucić :D



Reichstag. Berlin. 1955 r.
Czując, że serce najpewniej za chwilę wyskoczy mu z piersi, skręcił za róg. Starał się iść swobodnym, lekkim krokiem, ale podniecenie i adrenalina niemal rozsadzały mu żyły, sprawiając, że samoistnie przyspieszał, a odgłos jego kroków odbijał się echem w wysokich korytarzach. Nerwowym ruchem poprawił krawat i przystanął, by uspokoić oddech. Przecież nie mógł wejść do gabinetu Furhera, sapiąc niczym miech kowalski. Rozluźnił napięte mięśnie karku, poruszając głową i ramionami, po czym dziarskim, acz już dużo spokojniejszym krokiem ruszył ku mahoniowym drzwiom znajdującym się na końcu korytarza. Strażnicy pilnujący wejścia, natychmiast zasalutowali mu, gdy się do nich zbliżył. Jeden z żołnierzy RSD, czyli Służby Bezpieczeństwa Rzeszy, zapukał delikatnie w drzwi, a po usłyszeniu pozwolenia, otworzył je, wpuszczając gościa do środka.
- Mein Furher — odezwał się, salutując Wodzowi.
- Spocznij, Hersengen. Co cię do mnie sprowadza o tej porze?
- Wodzu, Wunderwaffe gotowe — odparł naukowiec z dumą w głosie. - Możemy rozpoczynać operację "Nowa Germania". Wszystkie projekty w pełni gotowe do użycia.
Słysząc słowa swego człowieka Hitler, wyprostował się w skórzanym fotelu i uśmiechnął nieznacznie, sięgając stojącej po jego prawej stronie maszyny do pisania. Zaczął wystukiwać tekst. W połowie jednak przestał i spojrzał poważnie na stojącego przed biurkiem mężczyznę.
- Znakomicie, drogi Wulfryku, jestem z ciebie dumny. A teraz idź do Rady i przekaż im moją decyzję. Niech natychmiast wdrażają projekt w życie. Po wykonaniu tego zadania wracaj do siebie, przecież to nie koniec naszych badań — zwrócił się do naukowca. Tamten zasalutował ponownie i wyszedł.

Po pokonaniu dwóch kondygnacji wszedł do kolejnego gabinetu. Ten jednak różnił się od poprzedniego przede wszystkim rozmiarem i umeblowaniem, bowiem zamiast biurka, znajdował się pośrodku stół, przy którym siedziało kilkoro mężczyzn. Gdy wszedł, wszyscy rozmawiali, lecz teraz ucichli i wpatrywali się w niego w napięciu.
- Wszystko gotowe — powiedział, uśmiechając się triumfalnie. - Nasze projekty są w pełni gotowe do użycia. Właśnie poinformowałem o tym Furhera.
- Czy profesor Hitler wydał panu jakieś polecenie, doktorze Hersegen? - zapytał ten siedzący u szczytu stołu.
- Owszem. Możemy rozpoczynać "Nową Germanię", panowie. Wkrótce otrzymacie oficjalne pismo od naszego Wodza. Gdy wychodziłem, kończył pisać swoją decyzję.
W odpowiedzi na jego słowa mężczyźni chwycili za słuchawki swoich telefonów.

Hamburg. Stocznia Blohm & Voss. 1955 r.
Zaczął wiwatować wraz z tłumem żołnierzy i dostojników państwowych, gdy lotniskowiec Graf Zeppelin wraz z dwoma U-bootami typu XXI został zwodowany. Wkrótce okrzyki zadowolonej gawiedzi zostały zagłuszone przez basowy ryk syreny okrętowej. Ludzie zaczęli natychmiast jeszcze energiczniej wiwatować.
Spojrzał w górę i skinął głową. Hitler stojący na podwyższeniu dla dygnitarzy państwowych patrzył na niego z wyraźną aprobatą. Operacja "Nowa Germania" właśnie wchodziła w życie.
Gdy zawrócił w stronę czekającego na niego samochodu, nad ich głowami przeleciały dwie eskadry najnowszych bombowców Messerschmitt Me 264 i Junkers Ju 390 dalekiego zasięgu, łącznie dwadzieścia cztery samoloty wojskowe.
Hersegen uśmiechnął się szeroko. Te samoloty były w stanie przelecieć Atlantyk, zbombardować nieprzyjaciela i powrócić, nie odnosząc przy tym zbyt wielkich szkód. Wygranie tej wojny było już właściwie na wyciągnięcie ręki...

Bremerhaven. 2177 r.
Zacisnął mocniej opaski na nadgarstkach, aby na pewno żadna drobinka zanieczyszczonego powietrza nie przedostała się pod skafander i wyszedł z przydzielonej mu kajuty, po czym osłonił oczy przed rażącym światłem słońca, które pomimo przyciemnionej osłony na hełmie wciąż drażniło wzrok, po czym rozejrzał się uważnie. Niegdyś potężne państwo, jakim była Trzecia Rzesza, teraz przedstawiało sobą opłakany widok. Podobnie zresztą do reszty Europy.
Zachwiał się, gdy statek niespodziewanie wyhamował na mieliźnie, która powstała przez nieudrażnianie zatoki rzeki o dawnej nazwie Wezera, i złapał się krawędzi burty, smutnym wzrokiem wodząc po pozostałościach największego pirsu, do którego mieli zamiar zacumować.
- Nie sądziłem, że wygląda to aż tak strasznie — usłyszał w słuchawkach głos swego przyjaciela, który razem z nim wyruszył na tę nieco szaleńczą wyprawę.
- Masz rację, Andre — przytaknął skinieniem głowy, choć miał świadomość, że kumpel nawet go nie widzi. - Niemcy doprowadzili świat do upadku — westchnął, przyglądając się szaro-brunatnemu otoczeniu.
- Kapitan właśnie powiedział, że nie podpłynie bliżej, jeśli nie chce narazić statku na poważne uszkodzenia, wobec czego dalszą drogę do Bremy przepłyniemy osłoniętymi motorówkami.
- Mnie to bez różnicy — odparł, wzruszając ramionami i zawrócił w stronę dziobu, gdzie przechowywane były łódki motorowe.

Brema. Stocznia Aktien-Gesellschaft „Weser".
Ponad dwie godziny później zbliżyli się wreszcie do dawnej stoczni i za pomocą przenośnej drabinki jeden po drugim przedostali się na niszczejący, betonowy pirs, a nim na nabrzeże, na którym strasząc swymi powykręcanymi konstrukcjami, stały jeszcze dawne żurawie portowe.
- Jak wyniki? - zapytał Alvarez, zwracając się do zespołowych biologów, których zadaniem było oszacowanie stężenia promieniowania w powietrzu.
- Nie jest źle, możemy oddychać bez masek tlenowych, ale niech każdy sprawdza odczyty na licznikach, bo wciąż mogą znajdować się tutaj hotspoty. W szczególności uważałbym na wszelkie metalowe konstrukcje — powiedział da Silva, ich czołowy chemik, sprawdzając dane na przenośnym komputerku, wbudowanym w rękaw kombinezonu ochronnego.
- Zaczniemy od sprawdzenia stoczni. Należała niegdyś do miasta, więc mogą wciąż znajdować się tutaj ciekawe artefakty, które pozwolą odkryć nam tragiczną przeszłość tego miejsca.
- Ty tu dowodzisz, Alvarez, więc prowadź — odparł jeden z mężczyzn, ruchem ręki zachęcając kolegę, by ten ruszył pierwszy.
- Daję nam trzy godziny na sprawdzenie obiektu. Wiem, że to niewiele, jak na tak wielki obszar, ale musimy się streszczać. Brema to ważne miasto, a punktów docelowych jest aż nadto. Gdy skończy się umówiony czas eksploracji, spotykamy się dokładnie w tym miejscu. Meldujcie co pół godziny swoje położenie. Gdyby na zbiórce zabrakło kogoś z nas, reszta zawiadamia ekipę ratunkową czekającą na nas na statku. Nie podejmujcie żadnych prób ratunkowych na własną rękę. Nie wiemy, jakie tajemnice kryje w sobie miasto, a co za tym idzie, poruszamy się tutaj po omacku, więc bądźcie ostrożni. A teraz do roboty — powiedział Jose Alvarez, pierwszy zdejmując hełm ochronny z głowy. - Jeszcze jedno. Jeśli znajdziecie wartościową rzecz, której nie będziecie w stanie sami przetransportować na miejsce zbiórki, zróbcie zdjęcia obiektu i oznaczcie go na mapie. Załoga przeniesie rzecz.
Mężczyźni natychmiast rozbiegli się po stoczni. Każdy doskonale wiedział, co ma robić i czego szukać, więc stanowili zgrany zespół, pracujący razem już od kilku lat.
Jose podniósł głowę i przez chwilę patrzył w zadumie na konstrukcje, które kiedyś zapewne przedstawiały sobą niezapomniany widok, a potem ruszył do pracy. Nie mógł tracić czasu. Jego zadanie było zbyt ważne.
Szybko okazało się jednak, że cennych przedmiotów pozostawionych w stoczni, którym należy się dogłębnie przyjrzeć, jest tak dużo, że czas ich eksploracji wydłużył się z trzech do ponad siedmiu godzin, wobec czego na statek powrócili dopiero grubo po zachodzie słońca, obciążeni najróżniejszymi "pamiątkami" i zdjęciami tego, co miało być zabrane później.

Następnego dnia zerwali się już o świcie, by mieć jak najwięcej czasu na dalsze odkrywanie opuszczonych budynków.
- Wszyscy gotowi? - Alvarez popatrzył poważnie po swoich współpracownikach, gdy zebrali się na nabrzeżu w pobliżu bunkra, do którego identycznie, jak dnia poprzedniego dopłynęli motorówkami. Przytaknęli w milczeniu, kiwając głowami. - Świetnie. Dzisiaj, jak wiecie, mamy czas tylko na bunkier, a jutro podzielimy się na dwie grupy i przejdziemy do dawnej biblioteki i ratusza, gdzie mam nadzieję, znajdziemy jakieś artefakty — zarządził. - Jak zawsze co pół godziny dajemy znać na radiu, gdzie jesteśmy. W razie niezgłoszenia się któregokolwiek z nas zarządzam akcję ratowniczą. A teraz w drogę.
Przedzierając się przez zawładnięte naturą ulice, dotarli po kilkudziesięciu minutach do dawnego bunkra Kriegsmarine, który górował nad otaczającym go krajobrazem i przywoływał niezbyt miłe skojarzenia. Ciemny, pokryty sadzą i nagromadzonym przez lata brudem oraz zniszczony przez nieubłagany czas, przypominał swoim wyglądem nadgryzionego, mocno kanciastego pączka o wydłużonym kształcie. Prowadził do niego kanał, którym do środka obiektu mogły swobodnie wpływać niemieckie łodzie podwodne, a raczej wypływać, bowiem bunkier, według informacji, które zdobyli, miał służyć jako stocznia końcowa dla łodzi podwodnych typu XXI. A jak było w rzeczywistości, mieli się dopiero przekonać...
- Drzwi nie są zamknięte — powiedział Andre, podchodząc ostrożnie do bramy głównej, po drodze omijając tony żelastwa i betonu zalegającego ulice. Bunkier powoli poddawał się siłom natury i po prostu się rozpadał. - W środku niczego nie widać.
- Otwórzcie je ostrożnie i wchodzimy do środka. Pamiętajcie, że mogą się tam wciąż znajdować materiały wybuchowe, bądź chemiczne, więc nie dotykajcie niczego bez uprzedniego upewnienia się, że wszystko jest zabezpieczone i niegroźne dla otoczenia. Latarki w dłoń, włączcie również skanery powietrza i kamery.
Kilka chwil później, po otwarciu stawiających opór drzwi, przystanęli oszołomieni, przyglądając się dawnemu kunsztowi budowlanemu. Bunkier piął się w górę na dwadzieścia metrów, a jego długość wynosiła ponad czterysta i wbrew temu, co znaleźli w dawnych przewodnikach, budowla była ukończona w stu procentach i najwyraźniej funkcjonowała pełną parą, bowiem, w swym najszerszym miejscu spokojnie mieściła pięć U-bootów, oddzielonych od siebie podłużnymi metalowymi pirsami. W sumie w bunkrze znajdowało się trzynaście stanowisk, z których obecnie zajętych było dziewięć. Brudna woda wciąż obmywała zanurzone w niej częściowo okręty, powodując w nich nieodwracalne zniszczenia.
- Rozdzielamy się. Szukajcie wszystkiego, dokumentów, planów, nawet książek czy zdjęć. Wszystko może być istotne, a musimy w końcu się dowiedzieć, dlaczego Europa została zniszczona. Europa... Cały świat przecież — powiedział Alvarez, zdejmując plecak. - I uważajcie, by nie wpaść do wody, wciąż może być napromieniowana. Da Silva, sprawdź odczyty, nie chcielibyśmy się tu czymś zatruć.
- Wszystko w normie, szefie — odparł natychmiast chemik, wpatrując się w ekran swego komputerka. - Możemy się tu w miarę bezpiecznie poruszać.

Podciągnął się na rękach, po czym wdrapał szybko po w połowie urwanych, metalowych schodach. Gdy stanął pewnie na nogach, pchnął dłonią przeszklone drzwi, prowadzące do drugiego, o wiele większego gabinetu, który najpewniej należał do dowódcy zarządzającego ów obiektem, bowiem zachowane w nim wyposażenie mocno kontrastowało z tym, które znalazł we wcześniejszym pomieszczeniu na dole. Roziskrzonym wzrokiem powiódł po ścianach wyłożonych drogą tapetą i zamarł, gdy nad wejściem dostrzegł stary napis wykonany ozdobnym gotykiem.
- "Valentin" - przeczytał Jose, uśmiechając się triumfalnie, po czym szybko wykonał zdjęcie. - Skrywasz jeszcze jakieś tajemnice? - mruknął, przyświecając sobie latarką. Odpowiedziała mu jednak cisza przerywana od czasu do czasu nieco zniekształconymi głosami kolegów badających kolejne fragmenty olbrzymiej budowli, jak również pozostawionych w niej samym sobie śmiercionośnym okrętom, które przez wiele lat siały spustoszenie i strach na wszystkich morzach i oceanach. A patrząc na pozostawioną w biurku gabinetu dokumentację techniczną dotyczącą uzbrojenia owych okrętów, nie dziwił się już, że w czasie całej wojny zatopiono tylko dwa egzemplarze, przy jednoczesnej stracie ponad trzydziestu innych jednostek pływających, które w owym czasie należały do państw koalicji.
Oprócz papierów traktujących o podstawowym uzbrojeniu łodzi podwodnych, w jednej z szuflad znalazł również rodzinne zdjęcie należące zapewne do właściciela ów gabinetu, po czym schował je do plecaka. Naprawdę wszystko było ważne. Wszystko mogło im pomóc zrozumieć historię.

Późną nocą przetarł zaspane oczy, gdy niemal uderzył nosem w twardy blat niewielkiego, składanego biurka w kajucie na statku i wyprostował zgarbione dotąd plecy, które zaprotestowały gwałtownie zbyt długim bezruchem. Zabrane z dwóch gabinetów dokumenty oraz liczne fotografie wykonane przez jego zespół wraz z całym opisem technicznym bunkra w stanie faktycznym, oraz znajdujących się w nim po dziś dzień łodzi, leżały obecnie w kilku stosach na jego pryczy, a przed sobą miał własne notatki, którymi często się wspierał. Dojście do prawdy było jego obsesją, dlatego, pomimo iż już dawno zapadła noc, on siedział nad papierami, starając się uporządkować chaotycznie rozbiegane myśli i informacje, Obecnie zachodził w głowę, kiedy "Valentin" został opuszczony i przede wszystkim w jakich okolicznościach. Oczywiście odnalezione przez nich dokumenty miały daty, ale kończyły się, kiedy jeszcze trwała wojna, no i przede wszystkim spisane były po niemiecku, często językiem technicznym, więc słownik, którym się posiłkował, nie zawsze spełniał swoje zadanie.
Czyżby więc obiekt przestał spełniać swoją funkcję już w czasie wojny? Niemożliwe, by ta stocznia o tak z dnia na dzień przestała działać i to jeszcze w najgorętszym dla Niemców okresie. Przecież ilość znalezionych na całym świecie U-bootów wyraźnie temu przeczyła. Wiedział również, że podobny obiekt znajdował się w Breście, gdzie oprócz tego, władze Rzeszy wybudowały silnie ufortyfikowany port na miejscu starego. Ale to wciąż nie tłumaczyło faktu, dlaczego akurat to, tak ważne miejsce, zostało opuszczone, nie wydawszy wszystkich okrętów do walki?...

- Spałeś w ogóle tej nocy? - Andre spojrzał na przyjaciela współczująco, gdy po raz kolejny schodzili na ląd, tym razem przy dawnym kościele świętego Marcina. Zewsząd otaczały ich oznaki dawnej świetności miasta: budynki, niegdyś piękne i imponujące swym kunsztem architektonicznym, teraz chylące się nieuchronnie ku upadkowi, niektóre rozsypane już w proch, niegdyś piękne kamienice w stylu art déco, ulice pełne w dawnych czasach zieleni, która, choć teraz brunatna i przetrzebiona, sukcesywnie odbierała, co jej. Miasto, które w czasie wojny odegrało tak ważną rolę, teraz zapomniane i opuszczone, umierało powoli, tonąc w powodzi roślinności.
- Niewiele — przyznał Jose, poprawiając plecak na ramieniu. - Pracowałem. Zdobyliśmy sporo danych, które próbowałem posklejać w jakąś logiczną całość.
- Dlaczego odnoszę wrażenie, że ci się to nie udało?
- Bo wszystko jest tu strasznie pogmatwane. Daty wydarzeń rozmijają się z tym, co do tej pory wiedzieliśmy o wojnie z dwudziestego wieku. Jakby wszystko było kłamstwem, by zatuszować prawdę.
- Nie bój się. Kierujesz najlepszym zespołem, a to oznacza, że w końcu dojdziemy prawdy, zobaczysz — pocieszył go Andre, przy okazji oglądając rozsypujące się resztki niegdyś pięknego kościoła, w którego ewidentnie kiedyś musiała trafić jakaś bomba. Fragmenty dawnych ścian leżały porozrzucane po całej ulicy i cmentarzu, o którym już dawno zapomniano.
Jose uśmiechnął się nieznacznie, gdy przemierzali kolejne metry, zdążając ku rynkowi. Mniej więcej w połowie drogi podzielili się sprawnie na dwie grupy i ruszyli w przeciwnych kierunkach. Jedna skierowała się ku miejskiej bibliotece, druga dowodzona przez Alvareza, poszła prosto do ratusza, a przynajmniej do tego, co z niego zostało. A nie było tego wiele. Mocno nadszarpnięte upływem czasu i wojenną zawieruchą ściany budynku, coraz bardziej przypominały swym wyglądem połamane zęby starca. Zmurszałe schody, którymi dostali się do wnętrza, które gdy funkcjonowało, musiało przykuwać uwagę swym wyglądem. Niegdyś piękny budynek z piętnastego wieku, którego fasada została wykonana według stylu renesansu wezerskiego, teraz świecił pustkami. Już dawno temu został doszczętnie ogołocony ze wszystkiego, co stanowiło jakąkolwiek wartość.
- Musimy szukać, panowie — powiedział Jose, gdy zatrzymali się pośrodku holu głównego, rozglądając niezdecydowanie po pustych ścianach, na których pozostały niewyraźne resztki farb. - Nie bez powodu wysłano nas właśnie do tego miasta.
Przetrząsanie niemal pustych pomieszczeń zajęło im nie więcej, niż godzinę, bowiem dostać się mogli tylko na parter i do piwnic, reszta zabytkowego ratusza uległa już powolnemu niszczeniu. W końcu skierowali się do piwnic, gdzie niedługo potem połączyli się z ekipą z biblioteki, która ku ogólnemu rozczarowaniu również nie znalazła niczego godnego uwagi, donosząc, że księgi zostały stamtąd zabrane.
- A to co? - zapytał nagle Andre, zatrzymując się przed jednymi z zamkniętych drzwi. - Alvarez, chodź tu natychmiast! - krzyknął podnieconym głosem. - Chyba coś znalazłem.
- Czego się drzesz, jakbyś zobaczył ducha? - mruknął naukowiec, podchodząc do współpracownika.
- Ty się nie wymądrzaj, tylko lepiej mi powiedz, z czym kojarzy ci się ten znak...
Alvarez spojrzał na drzwi, w których ktoś wypalił misterny symbol: miecz, bądź sztylet skierowany ostrzem w dół, znajdujący się rękojeścią na znaku swastyki. Wokół ostrza można było dostrzec listny ornament, a całość okolona była promieniami światła. Powyżej znajdowała się już mocno zatarta data, a pod ostrzem napis.
- Towarzystwo Thule — szepnął wstrząśnięty, z trudem odczytując zniszczałe litery.
- Acha, dokładnie. Otwieramy?
- Oczywiście. Postarajcie się to zrobić bez widocznych strat — zarządził natychmiast Jose, wykonując szybkie zdjęcie znaku i jednocześnie modląc się w duchu, by za drzwiami ostało się cokolwiek wartościowego dla ich ekspedycji.

Godzinę później po szybkim sprawdzeniu, czy nadpęknięte fragmenty ścian nie zwalą im się na głowy, gdy zaczną bawić się z zamkiem oraz po sprawdzeniu, czy w pomieszczeniu znajdują się okna, przez które mogliby ewentualnie dostać się do środka, dwóch mężczyzn zabrało się za rozwiercanie zamka, który ku ogólnemu zdziwieniu całej ekipy, stawiał zacięty opór.
W końcu jednak niemal po kolejnej godzinie pracy w pocie czoła, drzwi stanęły otworem, ukazując w blasku latarek swe niecodzienne wnętrze. Wszyscy, a przynajmniej Alvarez, sądzili, że znajdą w środku co najmniej artefakty, które pomogą im zrozumieć wydarzenia sprzed ponad stu lat, a w rzeczywistości dojrzeli jedynie kilka rozrzuconych po podłodze papierów, na których już dawno wyblakł tusz, przewrócone biurko, ogołocone ze swej zawartości oraz starą szafę na dokumenty stojącą w rogu pomieszczenia i wyglądającą tak, jakby ktoś się nad nią znęcał.
- I co? - burknął wyraźnie zawiedziony Andre. - To wszystko?
- Taaak... Ja też miałem nadzieję na zupełnie co innego — przyznał Alvarez z głośnym westchnieniem, rozglądając się po pomieszczeniu. Wszystkie ściany pomimo upływu tylu lat, wciąż ozdobione były wizerunkami Hitlera, tudzież swastykami, które przeplatały się z herbami Towarzystwa Thule. - Ale przynajmniej mamy potwierdzenie, że ta organizacja faktycznie istniała. I sądząc po jakości tego biurka oraz farbach, które wciąż są na ścianach, mogę śmiało powiedzieć, że nie była to byle jaka organizacja. Z pewnością dysponowali pokaźną gotówką.
- Wzbogacili się na wojnie — przyznał Andre, oglądając biurko ze wszystkich stron.
- Nie gotówka nas teraz obchodzi, ale to, czy udało im się cokolwiek wynaleźć — prychnął da Silva, zbierając resztki papierów leżących na ziemi. - Być może uda mi się jeszcze wydobyć coś z tych kartek, ale nie oczekujcie cudów.
- Świetnie — kierownik wyprawy skinął mu głową, jednocześnie uważnie przyglądając się największemu obrazowi Hitlera. - Spójrzcie tylko, w jaki sposób został przedstawiony. Niczym wszechmocny bóg — powiedział z niesmakiem, studiując uważnie strukturę obrazu. - Zdejmijcie to ze ściany, zabierzemy ten obraz do Nowej Amazonii...
- Sądzisz, że ucieszą się na jego widok? - zapytał powątpiewająco Nunez, główny fizyk zespołu.
- Jestem o tym przekonany, to cenny zabytek, a pragnę ci przypomnieć, że tego nie mamy zbyt wiele. Poza tym Hitler był niebywałym naukowcem i pomimo okrucieństw, których się dopuścił, trzeba przyznać, że potrafił myśleć i wykorzystywać atuty swego narodu — odparł Jose, odsuwając się w bok, by zrobić miejsce dwóm kolegom, którzy zabrali się od razu za demontaż wielkiego obrazu.
Wkrótce jednak cała ekipa wydała zduszone okrzyki zdumienia, gdy ich oczom pod odpadającą ze ściany farbą, ujrzeli jeszcze jeden znak. Tym razem była to zniekształcona błyskawica, na czarno-fioletowym tle.
- Przecież to... Błyskawica — chrypnął zdumiony Jose, wpatrując się niczym zahipnotyzowany w ten szczególny znak. - Ale to niemożliwe, by było to...
- Towarzystwo Vril? - wpadł mu w słowo Andre, podchodząc do przyjaciela i wpatrując się w malowidło z podobną fascynacją. - Tajemniczy wewnętrzny krąg Thule, którzy wszyscy brali za wytwór czyjejś wybujałej wyobraźni. A mimo to tu jest...
- Sprawdźcie każdy regał, każdą półkę w biurku, każdy zakamarek. Jeśli jest tu jeden znak Vril, sądzę, że musi być tego więcej — powiedział Andre, wyjmując z torby niewielką szpachelkę i zaczynając nią skrobać farbę wokół znaku. Reszta mężczyzn rozeszła się po kątach, sprawdzając każdy milimetr pokoju, w którym się znajdowali.

- Tu nic nie ma — powiedział dwie godziny później z zawodem w głosie Andre, wstając obolały z kolan i krytycznie przyglądając się pobojowisku, jakie w skutek zdrapywania farby ze ścian, powstało na podłodze.
- Niemożliwe... Musi coś być! - zaprzeczył Alvarez, odwracając się do niego gwałtownie. - Znajdujemy się w byłym gabinecie należącym do jakiegoś wysoko postawionego członka Towarzystwa Thule, a na ścianie mamy ślad po Vril. To nie może być przypadek...
- Zastanawia mnie jednak, dlaczego znak Vril został zamalowany i dodatkowo przykryty obrazem? - odezwał się Sergio, ich biolog, opierając się ciężko o ścianę. - Przecież powinni być raczej dumni z działalności swej komórki, a mimo to najwidoczniej chcieli ukryć fakt, że coś takiego istniało...
- Nie mamy pewności, czy chcieli to zatuszować — mruknął niezadowolony Alvarez, rozglądając się po ogołoconych ścianach. Nigdzie indziej nie znalazł choćby litery traktującej o wewnętrznym kręgu Towarzystwa Thule. - Być może istniał inny powód, dla którego Vril został tak dokładnie zasłonięty. Tego dowiemy się później. Na razie nie ma co zgadywać, panowie, po prostu musimy wziąć się do dalszej roboty. Po to nas tutaj wysłano. Starsza Rzesza wciąż kryje w swym wnętrzu wiele zagadek, więc nie traćmy czasu, bo tego niestety nam nie przybywa. Wracajmy na statek. Odpoczniemy i posilimy się, a potem porozmawiamy na spokojnie.

Gdy nieco przykurzeni, zmęczeni i ciut zrezygnowani wychodzili z ratusza, niespodziewanie usłyszeli dźwięk przesuwanych przedmiotów po prawej stronie, dokładnie od strony ulicy, którą wcześniej przyszli. Było to o tyle zaskakujące, że nie brakowało spośród nich żadnego człowieka, a ludzie odpowiedzialni za ich transport ze statku na ląd, czekali wciąż grzecznie w motorówkach na nabrzeżu, o czym chwilę wcześniej został poinformowany Alvarez, gdy powiadomił ich, że wracają z eksploracji.
A więc nie był to nikt z nich. A dźwięk narastał, ewidentnie się zbliżał, lecz wciąż nie potrafili dostrzec, od czego konkretnie pochodził.
Aż w końcu go ujrzeli. Człowieka pierwotnego. A przynajmniej istotę, która go przypominała. Poruszał się na dwóch nogach, choć jego postura była zgarbiona, miał też długą, zaniedbaną brodę o ciemnym odcieniu. Jego ubranie było prymitywne, zszyte z różnobarwnych niegdyś kawałków materiału, a elementem, który szczególnie przykuwał wzrok, był u niego brak jakiegokolwiek obuwia. Jego stopy były pokaleczone, ale zdaje się, że kompletnie nie zwracał na to uwagi, zaabsorbowany poszukiwaniami czegoś do jedzenia.
- Co to jest? - zapytał Andre gardłowym głosem, przyglądając się nieznajomemu coraz większymi oczami. Co prawda mieli nad nim przewagę liczebną, ale oni w przeciwieństwie do nieznajomego, nie mieli przy sobie broni, on zaś uzbrojony był w coś na kształt starego noża wojskowego, którym rozgrzebywał zalegające ulicę śmieci.
- Raczej "kto" - poprawił go szeptem Alvarez, również nie spuszczając wzroku z człowieka, który jeszcze nie zwrócił na nich uwagi. - Podejrzewam, że to potomek tych, którzy przetrwali wojnę i jej skutki.
- Przecież my tak nie wyglądamy — zauważył Sergio przytomnie, robiąc mężczyźnie kilka szybkich, ukradkowych zdjęć. - A też jesteśmy potomkami ocalałych.
- Tak, ale nam udało się pomimo wszystko żyć w cywilizowanych warunkach, a ten tutaj... Spójrzcie, chociażby na miasto, to ruina. No i tutaj efekty bomb były największe — powiedział Alvarez, ostrożnie schodząc po zniszczonych schodach. I dopiero gdy niechcący potrącił butem kamyk, który stoczył się na ziemię, czyniąc nieco hałasu, nieznany im człek, spojrzał w ich kierunku. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Nikt z nich nie wiedział, co robić dalej, wszyscy stali jak sparaliżowani, oczekując na ruch przeciwnika.
- Co robimy? - zapytał Nunez, powoli dołączając do kierownika wyprawy. Jego ruch sprawił, że mieszkaniec Bremy krzyknął ochryple, ewidentnie przestraszony, po czym puścił się do ucieczki.
- Łapcie go! - krzyknął Sergio, ruszając natychmiast za nim. - Musimy go zbadać!
- Stój! - Alvarez złapał go za ramię i usadził w miejscu. - Nie mamy czasu ani odpowiednich warunków, by przeprowadzać na nim badania. Poza tym ten człowiek może być dla nas niebezpieczny. Jego wygląd może być przecież spowodowany zmianami popromiennymi, które wciąż mogą krążyć w jego organizmie i każda ingerencja może być katastrofalna. Dlatego nosimy kombinezony, by nic nam się nie stało, zapomniałeś? Poza tym jestem zdania, że powinniśmy zostawić go w spokoju. Nie wie, czym jesteśmy, zapewne jest śmiertelnie wystraszony. Wtargnęliśmy na teren, który jest jego domem i zapewne będzie go zażarcie bronić. Nie mniej jednak zdamy z tego spotkania szczegółowy raport i jeśli zajdzie taka potrzeba, przybędzie tu następna ekspedycja, która zajmie się ów stworzeniem. Ale do tej pory to ja mam tutaj głos decydujący i mówię ci, że masz odpuścić. Przed nami jeszcze mnóstwo pracy, a ja nie mam zamiaru marnować naszego czasu, nawet dla pozostałości cywilizacji, która pomimo skrajnych warunków, wciąż tu żyje. I przede wszystkim nie mam zamiaru tracić swoich ludzi, którzy są świetni w swoich dziedzinach. I nie zapominaj, że nie jesteśmy lekarzami, więc przynajmniej do powrotu na statek zapomnij o tym spotkaniu. Czy to jest jasne?
- Ciekawe, jak następnym razem w ogóle znajdę taki okaz — burknął Sergio i nie czekając na polecenie przełożonego, ruszył w kierunku dawnego portu, po drodze zakładając na głowę hełm.

Kilka godzin później.
- Spisałem raport dla Nowej Amazonii o spotkaniu z tamtym człowiekiem. Gdy wrócimy do kraju, przekażę im wszystko łącznie ze zdjęciami i poproszę o możliwość powrotu tutaj — powiedział Sergio, wchodząc do mesy, w której pochyleni nad papierami, siedzieli Andre z Jose.
- Świetnie, a teraz lepiej już idź się położyć, czeka nas kolejna długa podróż — odparł Jose, sprawiając wrażenie kompletnie niezainteresowanego słowami współpracownika.
- Gdzie płyniemy tym razem? Sądziłem, że mamy zbadać całą Bremę — zainteresował się biolog.
- To zbyt wielkie miasto, a my nie mamy na to aż tyle czasu, by przeczesać je całe. Poza tym według danych, którymi dysponowaliśmy, a także dzięki tym, które pozostały w "Valentinie", wiemy, że Niemcy wybudowali w ówczesnej Francji drugi, jeszcze potężniejszy bunkier, chroniący wejścia do zatoki. Silnie ufortyfikowany, w czasie wojny stanowił ważny punkt naprawy okrętów podwodnych, jak i krążowników. Sądzę, że tam mogą znajdować się istotne dla nas informacje.
- Skąd ta pewność?
- Stąd — Jose popukał palcem w papiery leżące przed nim na stole. - Co prawda nie pisze tutaj, jakie informacje mogły być tam przetrzymywane, ale za to są zapiski o przenoszeniu tam co zdolniejszych żołnierzy i naukowców. Podejrzewam, że musiało znajdować się tam coś, nad czym wciąż pracowali, udoskonalali, ale posługują się tak technicznym językiem i sobie tylko znanymi określeniami, że nawet za pomocą słownika, nie jestem w stanie niczego wydedukować. Dlatego podjąłem decyzję o przepłynięciu i sprawdzeniu tamtego bunkra, skoro stanowił tak ważny punkt.
- Jestem ciekaw, co oni chcieli jeszcze udoskonalić — mruknął niezadowolony Andre. - Przecież i tak udało im się wygrać wojnę.
- Wygrać wojnę?!... Hehe. Jeśli tak ma wyglądać wygrana, to lepiej, żeby taka wojna już nigdy się nie powtórzyła.

Na drugi dzień przybili do dawnego portu wojennego w Breście. Podobnie, jak w poprzednim mieście przybili do pirsu. Kolejne miasto, które w końcu po ponad dwustu latach przywitało ciszą wreszcie pływający okręt. Resztki tych pozostawionych przez Niemców, wciąż unosiły się na wodach zatoki, strasząc swymi przeżartymi przez morską sól kadłubami i bronią wciąż zamontowaną na ich pokładach. Wokół zatoki piętrzyły się betonowe zabudowania portu, który nigdy nie został zdobyty przez alianckie siły, ani nawet poważniej uszkodzony wskutek bombardowań. Nie było w tym nic dziwnego, skoro teren wokół bunkra i samego portu upstrzony był ogromnymi armatami przeciwlotniczymi, które skutecznie uniemożliwiały jakąkolwiek ofensywę na tym terenie. Nawet teraz, gdy już od dawna nie działały, zniszczone przez naturę, straszyły swym wyglądem.
- Mieli rozmach — przyznał wstrząśnięty widokiem wszechobecnego uzbrojenia Andre, schodząc po trapie na ląd. Przez chwilę cała grupa chłonęła ten niecodzienny widok, utrwalając go na zdjęciach. Wiatr targał ich plecakami zarzuconymi na ramiona, a potężne fale coraz bardziej niszczyły pozostałości dawnych falochronów. Według słów kapitana statku wkrótce morze miało wedrzeć się do portu, niszcząc go i pochłaniając.
- Hitler, jak widać, nie szczędził funduszy na rozwój swego kraju — odparł Jose, otrząsając się w końcu z ponurych rozmyślań i kierując swoją grupę w głąb portu, gdzie znajdował się bunkier. - Poza tym, jak wiemy, ten punkt był niezwykle ważny dla Niemców, choć wydaje mi się, że nawet bez niego, swobodnie wygraliby wojnę. Dysponowali zbyt zaawansowaną technologią.
- Chyba ich nie podziwiasz? - do rozmowy wtrącił się Nunez, uśmiechając się kpiąco.
- Oczywiście, że nie, mówię tylko, że popchnęli rozwój aż nadto do przodu, by dać się pokonać. Wciąż jednak nie wiemy, dlaczego Rzesza upadła wraz z całym światem. Trzeba to koniecznie zbadać.

Po pokonaniu kilkuset, o dziwo dobrze utrzymanych, metrów chodnika prowadzącego z portu do bunkra, w jego pobliżu odkryli stosunkowo świeże resztki zwierząt, skupione w jednym punkcie. Zaskoczeni i zdezorientowali, popatrzyli po sobie niepewnie. Ich podstawowym błędem, jak również niedopatrzeniem było, iż nie zabrali ze sobą żadnej broni. Ale przecież według wszelkich danych, jakimi dysponowali, Europa wymarła doszczętnie już około stu lat temu. Więc dlaczego mieliby czegokolwiek się tu obawiać? Jak widać, jednak rzeczywistość mocno weryfikowała ich plany.
- Trzymajmy się w zwartym szyku — powiedział zdecydowanie Jose, podejmując z ziemi jakiś zardzewiały pręt. Reszta natychmiast rozejrzała się w poszukiwaniu czegokolwiek, czym mogliby się ewentualnie obronić i gdy już byli gotowi, podeszli do ogromnych wrót strzegących głównego wejścia do bunkra. Zaraz obok znajdował się kanał, którym okręty wpływały do środka. Teraz jednak był kompletnie osuszony, lecz i tak sprawiał niemałe wrażenie.
Po sforsowaniu wrót, a konkretnie przeciśnięciu się przez niewielką szczelinę, jaką udało im się stworzyć między skrzydłami odrzwi, weszli cicho do środka, przyświecając sobie latarkami i rozglądając się po nieco zdewastowanym, martwym wnętrzu niegdysiejszej stoczni. Ów bunkier, choć większy od tego w Bremie, nie gościł już w swych murach żadnego okrętu. Jednakże jak wkrótce się przekonali, części do naprawy U-bootów wciąż zalegały jeden bok hali, przenoszone kiedyś do kanału i okrętów za pomocą potężnych suwnic oraz kolejki, która również majaczyła w oddali.
- Przerażające miejsce — wyszeptał Andre, wzdrygając się mocno. - Mam wrażenie, jakby ktoś nas wciąż obserwował — ukradkiem rozejrzał się po cuchnącym od dawna zatęchłym powietrzem przesyconym rdzewiejącym metalem pomieszczeniu.
- Jesteśmy tu sami, nie masz się czego bać — zachichotał Sergio, a jego głos odbił się echem wśród ścian. Alvarez mimo wszystko przyłożył palec wskazujący do obudowy hełmu, nakazując swemu człowiekowi milczenie.
- Pracujemy w ciszy — przypomniał, również bacznie obserwując każdy zakamarek budynku. - Jeśli w Niemczech wciąż żyją choćby prymitywni ludzie, Bóg jeden wie, co lub kogo możemy spotkać tutaj.
- Jak chcesz, ale według mnie nikogo tu nie ma — Nunez wzruszył ramionami, zagłębiając się odważnie w bunkier i badając pozostałości oprzyrządowania.

Bunkier, który z zewnątrz, choć potężny, nie wydawał się aż tak rozległy, skrywał w sobie wiele niespodzianek. Przede wszystkim ciągnął się w dół na wiele rozległych kondygnacji, zaskakując coraz to bardziej uporządkowanymi korytarzami, tak jakby te znajdujące się niżej, zostały przez kogoś uprzątnięte. Wiele z drzwi było zamkniętych, tak, jak te, na które natrafili na poziomie minus piątym, prowadzące do kolejnego korytarza. Musiały być czymś w rodzaju łącznika, między dwiema częściami bunkra.
Spocony Alvarez zaparł się mocno, lecz po kilku nieudanych próbach sforsowania drzwi, zrezygnował z dostania się nimi do środka i w ślad za swoimi podwładnymi ruszył wzdłuż ściany w poszukiwaniu innego wejścia. Wkrótce dostrzegli w mroku, że w ścianie znajduje się otwór, umożliwiający im dostanie się do zamkniętego pomieszczenia po drugiej stronie. Po przejściu przez wyrwę zatrzymali się na metalowej kładce, umocowanej do ściany kilka metrów nad kolejną klatką schodową. Po oświetleniu jej latarkami i nieco pobieżnym sprawdzeniu, czy w dole nie czyha na nich jakieś niebezpieczeństwo, odważnie zeszli na następny poziom. W odróżnieniu od pozostałych kondygnacji, które zapewne niegdyś musiały być zalane, tutaj nie cuchnęło stęchlizną, a nawet kurz zalegający kafelkowane podłogi nie był aż tak grubą warstwą. Na końcu korytarza, ku zaskoczeniu piątki naukowców, którzy ruszyli na rekonesans tej części bunkra, znajdowały się masywne drzwi.
- Po co to? - mruknął Andre, podchodząc do nich i przyglądając się dźwigni znajdującej się po prawej stronie.
- Są hermetycznie zamykane — stwierdził Jose, pociągając za klamkę. Kliknął zwalniany zamek i drzwi stanęły otworem bez żadnych przeszkód. Naukowcy spojrzeli po sobie zdezorientowani. Nie oczekiwali, że spotkają na swojej drodze wejście, które tak łatwo ustąpi, przecież do tej pory musieli używać siły i sprytu, by dostać się tam, gdzie planowali. Jeden po drugim przeszli na drugą stronę, zamykając je za sobą, po czym śluzą ruszyli do drugich drzwi. Te również były uszczelnione i otwarły się z cichym sykiem uciekającego powietrza.
- Jose?... - Andre stanął zaskoczony, oświetlając tylko nieco zakurzone pomieszczenie światłem latarki. Podłogę zaścielały perforowane karty, które służyły kiedyś do obliczeń komputerowych. Sam sprzęt stał zresztą oparty o ścianę, wspominając w ciszy dawne czasy.
- Widzę — mruknął kierownik, podchodząc do nieczynnego urządzenia. - Sprawdźcie, czy w środku zachowały się być może jakieś karty pamięci lub cokolwiek, gdzie wtedy zapisywano dane.
- Wiesz... Raczej spojrzałbym na to — wyszeptał Sergio, stojąc przed ustawionym w rogu pomieszczenia monolitem z hartowanego szkła. Nieco przykurzona tafla miała kilka metrów wysokości i niemal tyle samo szerokości, a na jej powierzchni ktoś wyrył tekst w pięciu językach.
- Boże mój — jęknął Alvarez, zatrzymując się obok kumpla. - Przecież to dzieje Europy! - wykrzyknął, czytając tekst po hiszpańsku. - Spisane w pięciu podstawowych językach, by każdy mógł je przeczytać.
- Owszem, i jak widać, to nie jest jedyny egzemplarz, tylko czterdziesty siódmy — odparł biolog, kucając przy tablicy i przyglądając się wyrytej w prawym dolnym rogu cyfrze. - Musieli to rozesłać po całym świecie...
- Tak — przytaknął Jose, z zainteresowaniem czytając tekst. - Promieniowanie pochodzi od zrzuconych w czasie wojny bomb oraz źle skonstruowanych napędów atomowych w ówczesnych pociągach, oraz innych maszynach — przeczytał. - Nikt nie sądził, że zastosowanie atomu może przynieść aż tak opłakane skutki — westchnął ciężko, pocierając kark. - Popełnili tyle błędów...
Skupieni na czytaniu tekstu, nie spostrzegli nawet, że nie są w pomieszczeniu sami. Dołączyło do nich bowiem dziesięcioro nieznanych im ludzi.
- Jose, mamy problem - wyszeptał naraz da Silva, orientując się, że światło pochodzi również zza nich. Wszyscy obejrzeli się za siebie i zamarli na widok nieoczekiwanych gości, którzy odziani w zniszczone kombinezony robocze, stali w całkowitym milczeniu niecałe dwa metry od grupy naukowców.
- Spokojnie, oni też są zaskoczeni naszym pojawieniem się — mruknął Alvarez, przyglądając się poważnie nieznajomym. Każdy z nich dzierżył w dłoni starą lampę oliwną i teraz już niemal prehistoryczną broń, która najwyraźniej musiała tutaj zostać. Pytanie jednak brzmiało, czy wciąż działała? A jeśli tak, to czy potrafili się nią posługiwać?
- Co mamy robić? - zapytał Andre, lecz Alvarez go nie słuchał. Podszedł ostrożnie do da Silvy, obserwując reakcje „gospodarzy”, po czym odciągnął go na bok.
- Wracaj na górę — powiedział szeptem, by nikt inny go nie usłyszał. - Powiedz naszym, że niczego tu nie znaleźliśmy, a my nie żyjemy.
- Co? - fizyk wyglądał na mocno wstrząśniętego słowami kierownika. - Dlaczego mam kłamać? Przecież nic wam nie jest...
- Powiedz im, że nas nie da się uratować. Idź już — popchnął go w stronę stalowych drzwi, a gdy wciąż zdezorientowany mężczyzna wyszedł na korytarz, zatrzasnął je za nim, po czym zwrócił się do grupy z bunkra:
- Wolfgang, jak miło wreszcie cię widzieć — powiedział po niemiecku, uśmiechając się do mężczyzny, stojącego na przedzie grupy z bunkra.
- Ciebie również, przyjacielu — odparł tamten, kiwając mu głową na powitanie.
- Jose, co tutaj się dzieje, na Miłość Boską?! - wykrzyknął zdumiony Andre. - Od kiedy to mówisz po niemiecku?
- Od zawsze — mruknął Jose, odwracając się przodem do swych towarzyszy. - Przykro mi, naprawdę was ceniłem — powiedział spokojnie, wyciągając spod koszuli broń. Jego ludzie cofnęli się zaskoczeni.
- Co ty chcesz zrobić? - jęknął Nunez, wbijając w pistolet przerażony wzrok.
- To, co muszę — warknął Alvarez, podnosząc broń. Huknął strzał, potem kolejny i kolejny...
- Masz rację, nigdy nie byli nam potrzebni — powiedział Wolfgang, gdy cała czwórka upadła martwa na podłogę. - A teraz chodź, muszę ci coś pokazać. Prawdopodobnie będziesz tym mocno zainteresowany — poklepał go po ramieniu i ruszyli kolejnym korytarzem, mijając po drodze kilka śluz, z których ostatnia oznakowana była herbami Vril, po czym stanęli w końcu na kolejnej platformie, którą od owalnego pomieszczenia w dole odgradzała gruba szyba.
- Spójrz, przyjacielu — powiedział Wolfgang, wskazując dłonią na pomieszczenie u ich stóp. - Zobacz, co zrobił twój syn... I co ty na to nowoamazończyku?
Alvarez obrócił się do niego z nikłym uśmiechem na ustach i powiedział spokojnie:
- Nowoargentyńczyku...

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii historia i science fiction, użyła 7094 słów i 42121 znaków.

Dodaj komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto