Reforma edukacji

Reforma edukacjiByło już o WF-ie i o tym jakim jest on marnotrawstwem. Przy okazji tego ktoś tam zarzucał, że tamten tekst powstał: "na kanwie pomysłu: likwidacja prac domowych i jest tak samo "trafionym" pomysłem.", więc choć tamten artykuł nie powstał z tego akurat powodu, jaki mu zarzucano, pomyślałam sobie, że popełnię kolejny, tym razem o tym, co zrobić z resztą szkolnictwa...

A pomysł w gruncie rzeczy jest bardzo prosty. Opiera się na dwóch założeniach: 1. że program nauczania jest przeładowany i 2. że nie przystoi on do teraźniejszości, bo minęło kilkaset lat od czasu powstania "nowoczesnego" szkolnictwa, a system nauczania się niewiele zmienił – nadal się siedzi w klasie i bezmyślnie wkuwa coś w rodzaju tego, że "Mickiewicz wielkim poetą był".

Cóż..., niektóre rzeczy się nie zmienią, swoje trzeba w szkolnej ławce odsiedzieć. Ale kwestią nie jest to, że trzeba grzać ławki w klasach, tylko to, żeby to siedzenie tam miało sens i – przy okazji – do tego kosztowało jak najmniej, pozwalając wykorzystać zaoszczędzoną kwotę w racjonalny sposób (Taka ilustracja. W tym roku budżet MEN to 97,63 mld zł, a np. budżet MON przy obecnym kacapskim zagrożeniu, kiedy każde wysiłki na rozbudowę armii są za małe, wyniesie 118,14 mld zł. Oczywiście te pieniądze zaoszczędzone na zreformowanej edukacji można wykorzystać także i w dowolny inny sposób niż wyłożenie ich bezpośrednio na obronność. Byle z sensem.). Czyli najważniejsza jest efektywność, a nie to, że możemy być dumni z naszego systemu edukacji, bo mamy pierdyliard szkół, w których przez pierdylion godzin rocznie ślęczy ileś tam milionów uczniów, którym w dodatku to nie wystarcza do uzyskania promocji do następnej klasy.  

Reformy edukacji w tym kraju robi się w następujący sposób. Raz na "x" czasu mniej lub bardziej bezmyślnie zmienia się strukturę szkolnictwa po to tylko by gawiedzi pokazać, że coś się robi i ogłosić "reformatorski sukces", a przy okazji, żeby powywalać ze stołków w szkolnictwie tych, których posadziła tam konkurencyjna partia, a na ich miejsce wstawić "swoich". Ewentualnie przy mniejszego kalibru "reformach" wywala się bądź dopisuje do programu nauczania to, z czym rządzącej akurat klice jest, odpowiednio po lub nie po drodze ideologicznie i biznesowo (Na marginesie: to obecnie robi Platforma&Wspólnicy, starając się np. wywalić z programu nauczania historii, co tylko się da, na temat niemieckich zbrodni w Polsce i polskiego oporu przeciwko okupantowi, a także kacapskich i ukraińskich zbrodni ludobójstwa dokonywanych na Polakach. Swoją drogą ciekawe, co następne... Pseudohistorycy szerzący zakłamaną wersję historii w rodzaju Engelking i Grabowskiego będą podstawą programową?). Nikt zaś nie usiądzie i nie zrobi prawdziwie gruntownej i racjonalnej reformy, która mogłaby służyć kolejne dziesiątki lat, lub może nawet dłużej.

No dobrze... A co trzeba zrobić?

Trzeba zacząć od zmiany długości czasu – a konkretnie należy go skrócić, i to znacznie – jaki zajmuje dzieciom i młodzieży szkolna edukacja. Dostosowując go do prawdziwych potrzeb i realiów. Potem do tego skróconego okresu szkolnej edukacji należy dobrać odpowiedni program nauczania.  

Należy całkowicie zlikwidować zerówki. Szkoła podstawowa powinna zaczynać się pierwszą klasą w wieku 6 lat i kończyć czwartą klasą w wieku lat 10. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta... Bo to ma być szkoła podstawowa. Ma uczyć podstaw. To jest języka polskiego (czytania, pisania itd.), podstawowych działań matematycznych, podstaw takich przedmiotów jak muzyka, plastyka czy przyroda/środowisko/jak tam sobie chce to ktoś nazwać, oraz podstaw języka obcego. Do tego w starszych klasach podstawówki (w tym wypadku w klasach III i IV) dochodziłyby jeszcze tylko dwa przedmioty: geografia oraz historia. I te przedmioty również miałyby za zadanie dostarczać jedynie samych podstaw w tych dziedzinach.

Następnym etapem edukacji byłaby szkoła średnia (do wyboru: liceum lub technikum) lub szkoła zawodowa. Czas edukacji w nich byłby taki sam lub byłby zbliżony do obecnie trwającej w tego rodzaju szkołach edukacji, czyli: licea – 4 lata, technika – 4 lata, zawodówki – 3 lata.

W przypadku szkół zawodowych oraz techników program nauczania jest oczywisty – przedmioty zawodowe plus język obcy (lub dwa dla techników), ewentualnie matematyka do poziomu, który byłby wymagany przez przedmioty zawodowe (ewentualnie, bo nie na pewno – jeśli ktoś ma do zrobienia jakieś obliczenia dotyczące tego, czego przedmiot zawodowy uczy, to może się tego równie dobrze uczyć podczas nauki przedmiotu zawodowego jak na odrębnej matematyce, w końcu koniec końców to nadal są w zasadzie podstawowe działania podstawione do wzorów, a poza tym dawno temu wynaleziono kalkulatory i komputery, i wynaleziono je po coś). Cała reszta przedmiotów jest już zbędna.

W przypadku liceów. Pierwsza klasa LO – polski, matematyka, fizyka, chemia, biologia, dwa języki obce, informatyka, historia, geografia. W przypadku części przedmiotów miałaby miejsce kontynuacja programu nauczania szkoły podstawowej, reszta byłaby nowymi przedmiotami, ale nadal we wszystkich wypadkach byłyby to jedynie podstawy, a nie przeładowane materiałem przedmioty, przy których po powrocie dziecka ze szkoły cała rodzina pół nocy siedzi, odrabiając zadania domowe. Natomiast od drugiej klasy liceum nastąpiłby podział na wąskie specjalizacje: humanistyczną, języków obcych, biologiczno-chemiczną, matematyczno-fizyczną, informatyczną. Przy czym to by były naprawdę wąskie specjalizacje, a nie coś, co z nazwy jest danym profilem tylko dlatego, że godzina więcej jakiegoś przedmiotu została dorzucona. Bo z momentem rozpoczęcia drugiej klasy liceum poza językami obcymi odpadałyby wszystkie przedmioty poza tymi, które definiuje wybrana specjalizacja. Przy czym 35-godzinny tydzień nauki by pozostawał, co oznacza, że wybranych w specjalizacji przedmiotów uczono by faktycznie gruntownie.  

Zarówno ze szkół podstawowych jak i ponadpodstawowych wylatują religia, etyka, WOS (czy jaką to ma teraz nazwę i formę), WF, technika (dawniej ZPT), edukacja dla bezpieczeństwa, godziny wychowawcze, a plastyka oraz muzyka jest tylko w podstawówkach. I chyba jest oczywistym dlaczego.

Ponadto. Wyleciałby egzamin zakańczający podstawówkę (dziś egzamin 8-klasisty) oraz matura. Bo nie ma najmniejszej potrzeby ich istnienia. I tak w zasadzie: nigdy nie było (ktoś sobie uroił ponad 200 lat temu, że taki egzamin jak matura jest potrzebny i całe pokolenia bezmyślnie jak stado baranów to powtarzają to co roku). Nie po to istnieje system bieżącego i okresowego oceniania postępów ucznia w nauce, by to dublować jakimiś egzaminami zabierającymi czas oraz generującymi koszty. Egzamin powinien być jeden – wstępny na studia. Nawet do szkół ponadpodstawowych jest to niepotrzebne, bo wystarczy zwykły konkurs świadectw, lub w miarę możliwości zwiększenie liczby klas albo liczby osób w klasach.

I to by było na tyle... Po 4 latach (3 latach w wypadku zawodówki), edukacja na poziomie szkoły średniej byłaby zakończona. Absolwentowi, w wieku lat 14, zostawałyby studia (obejmujące taki sam okres czasu jak obecnie; przy okazji: w przypadku studiów na kierunkach uznanych za strategiczne dla państwa lub za te, w których jest brak, albo przewidywany jest brak, fachowców z danych dziedzin na rynku pracy – jak np. studia medyczne – obowiązkowym na państwowych uczelniach byłby wymóg podjęcia przez ich absolwenta pracy w Polsce w wyuczonym zawodzie przez 10-15 lat po ukończonych studiach – po pierwsze: stabilizowałoby to rynek, po drugie: najwyższa pora skończyć ze sponsorowaniem innym krajom wykształconej kadry, po trzecie: komu się taki wymóg nie podoba, ma wolną rękę..., nie ma przecież obowiązku kształcić się w tych dziedzinach, a poza tym każdy, komu nie pasuje ten warunek, a koniecznie chce studiować dany kierunek, może zapisać się na studia na płatnych uczelniach prywatnych i po nich może sobie robić, co mu się żywnie podoba) lub praca. A tak czy inaczej, nawet licząc razem ze studiami, przeciętna osoba edukująca się w taki sposób pojawiłaby się na rynku pracy 5 lat wcześniej, niż ma to miejsce obecnie. Co ma kolosalne znaczenie dla gospodarki, w której brakuje rąk do pracy, a jeszcze większe, jeśli wziąć pod uwagę, że poprawiałoby to sytuację obciążającego budżet systemu emerytalnego.

I zanim ktoś zacznie wrzeszczeć, że "to przecież dzieci"... Guzik prawda. Przez całe tysiąclecia osoby w takim wieku np. wychodziły za mąż, rodziły, wychowywały i utrzymywały dzieci. Całymi pokoleniami. I świat się nie tylko nie zawalił, ale jeszcze się rozwijał. To, że dziś nie tylko przeciętny 14-latek, ale nawet 20+ latek, zachowuje się jak rozkapryszony dzieciak i mentalnie jest tak bardzo niedojrzały, nie jest spowodowane, tym, że taki nastolatek jest "biologicznie" niezdolny do funkcjonowania jako dorosły. Jest jak najbardziej zdolny. Tylko poronione społeczeństwo ze swoim chorym systemem trzęsącym się nad każdym bachorem tym bardziej im bardziej jest on głupi, rozwydrzony i roszczeniowy robi z tzw. młodzieży, a nawet i z tych formalnie od dawna dorosłych, mentalną dzieciarnię. To jest kwestia wychowania (w który to proces wpisuje się także edukacja), a nie tego, że ludzie w wieku kilkunastu lat są niezdolni do bycia dojrzałymi. Poza tym nic tak dobrze nie wychowuje, przyspieszając okres psychicznego dojrzewania, jak praca.

Nie jestem pedagogiem i ekspertem od szkolnego nauczania, więc nie będę wnikać w szczegóły tego co dokładnie, aż do poziomu do pojedynczych tematów, ma zawierać podstawa programowa poszczególnych przedmiotów. To, czy eksperci od nauczania uznają, że obowiązującą podstawą np. takiego przedmiotu jak biologia, jest nauczenie dzieci akurat budowy pantofelka czy nie, to tym niech się zajmą fachowcy, dostosowując program do okresu czasu, jaki zajęłaby edukacja wedle tego skróconego jej terminu. Jedyne co powinni mieć oni jednak na uwadze, to by ten program nauczania był możliwie zwięzły i konkretny przynajmniej w wypadku szkół podstawowych, techników, zawodówek oraz pierwszej klasy liceum. To mają być naprawdę podstawy (za wyjątkiem przedmiotów zawodowych w technikach) oraz konkrety. Nie ma sensu, by uczniowie klepali godzinami w szkole coś w rodzaju: "Mickiewicz wielkim poetą był". Tak samo jak nie ma sensu tłuc np. na matematyce przez ileś tam lekcji jednego tematu. Bo marnotrawi się setki godzin i dziesiątki miliardów rocznie na to, czego 99% uczniów nie pamięta niedługo po przerobieniu danego materiału. Należy uczniom temat przedstawić, pokazać tych kilka ćwiczeń i przechodzić do kolejnego tematu. Kto ma ochotę i potrzebę, może sobie po prostu wziąć w domu podręcznik i przećwiczyć to jeszcze raz, rozwiązać ileś tam zadań, ewentualnie pójść na korepetycje. Reszta ma po prostu poznać, jak się to rozwiązuje, by gdy zajdzie taka potrzeba łatwo mogła sobie z pomocą podręcznika odświeżyć wiedzę. I dokładnie to samo dotyczy wszystkich innych przedmiotów.  

Dopiero wspomniane wcześniej wyspecjalizowane klasy szkoły średniej (biol-chem, mat-fiz itd.) nich tłuką sobie do oporu materiał, w dodatku solidnie poszerzony. Ale one będą miały na to czas, bo na 35 godzin lekcyjnych tylko języki obce (2 języki po jednej godzinie dziennie) będą oprócz przedmiotów z wybranej specjalizacji. Czyli 25 godzin w tygodniu będzie przypadać do podziału np. między matematykę a fizykę albo między biologię a chemię. A w przypadku specjalności języków obcych 90% czasu stanowiłaby nauka języka/języków, a pozostałe 10% to nauka o kulturze kraju/krajów, które używają tego języka, by poznać kontekst historyczno-kulturowy potrzebny osobom specjalizującym się w kierunkach filologicznych.  

Do tego wszystkiego, o czym powyżej, dodałabym jeszcze tylko dwie kwestie.

Pierwsza. Likwidacja zadań domowych.

Kto nie pamięta np. przepisywania zadań domowych na przerwach? Ilu osobom to rodzice w tym pomagali, lub nawet odrabiali część takich zadań? To zawsze były plagi systemu nauczania obejmującego zadawanie zadań domowych. I doskonale pokazują one bezsens takiego "uczenia się", bo czego może się dzięki zadaniom domowym nauczyć dziecko, które albo takie zadanie spisze od kogoś na przerwie, albo ktoś w domu odrobi je za nie? Istnienie zadań domowych jest przez to po prostu bezsensowne. Ponadto to przede wszystkim szkoła ma uczyć przedmiotów szkolnych, a nie czas pozalekcyjny. Pod to powinien być skrojony program nauczania, żeby nauczyciel był w stanie przez te np. siedem godzin lekcyjnych dziennie go przekazać a uczeń przyswoić. Zaś sytuacja, w której dziecko spędza te siedem godzin dziennie w szkole, a potem kolejne pięć czy dziesięć godzin w domu na nauce, i to często jeszcze z pomocą rodziców lub dodatkowych korepetycji, jest po prostu chora. Przeciętny dorosły pracujący człowiek ma ustawowo gwarantowany limit czasu pracy wynoszący osiem godzin przez pięć dni w tygodniu, także w zawodach wymagających tzw. pracy umysłowej, i to jest uważane za normę. Dzieciom zaś fundujemy nawet i dwa razy większą liczbę godzin pracy przez te pięć dni w tygodniu, a do tego kolejne godziny tego rodzaju pracy/wysiłku w każdy weekend i w każde święta. Czyli w myśl tego poronionego systemu dzieciak ma w zasadzie na okrągło uczyć się i spać (de facto wykonując pracę na modłę systemu pracy w niektórych chińskich fabrykach, w których pracownicy pracują po kilkanaście godzin dziennie z przerwą na spanie tuż obok miejsca pracy, gdy zajmuje je kolejna zmiana), i to, żeby było śmieszniej, uczyć się rzeczy, z których zdecydowaną większość szybko zapomni, a z większości nigdy w życiu nawet nie skorzysta.  

Owszem, do jakiegoś sprawdzianu czy odpytywania uczniowie muszą się mniej lub bardziej przygotować. Ale... Jeżeli program nauczania faktycznie oprze się na podstawach, a do tego – także w tych wyspecjalizowanych klasach szkoły średniej – będzie opracowany pod takim kątem, by przez czas spędzony w szkole uczniowie pojęli większość lub całość materiału, to czas spędzony na jakiejkolwiek nauce w domu będzie minimalny, i tym samym dziecko miałoby czas na odpoczynek oraz inne zajęcia, a jednocześnie niczego nie traciłoby, jeśli chodzi o nabywaną wiedzę. Bo na tym ma polegać szkoła – żeby nauczyć, a nie obładować dzieciaki programem nauczania do jakichś chorych rozmiarów i "uczyć" i "uczyć", odstawiając sztukę dla sztuki, kosztem zarówno tych dzieci jak i kolosalnego wydatku finansowego bez żadnego wymiernego efektu tej edukacji.

Drugą rzeczą jest to, że należy zlikwidować instytucję lektur szkolnych.

I tu sprawa jest zbliżona do zadań domowych. Pokolenie za pokoleniem, lektur szkolnych 99% procent (o ile nie 100%) uczniów nie lubi i nie chce czytać (poza tym przynajmniej do niektórych z nich trzeba po prostu dojrzeć i często ma to miejsce na długo po skończeniu edukacji istniejącej w obecnej formie) a od dekad furorę robią opracowania i streszczenia lektur. Pominąwszy to, że system, w którym dzieci się zmusza do czegoś – w tym wypadku do czytania lektur szkolnych – jest kontrproduktywny, zniechęcając i do lektur i do czytania w ogóle oraz zabierając czas, który dziecko może w jakiś inny sposób wykorzystać (czy to na naukę, czy nie), spece od programów nauczania nie zauważyli, że świat się mocno zmienił na przestrzeni tych kilku ostatnich wieków przez które "nowoczesna" edukacja istnieje.  

Stary suchar mówi, że razu pewnego w szkole pani zapytała Jasia:  
– Jasiu, znasz Mickiewicza, Sienkiewicza i Makuszyńskiego?  
Na co Jasio odpowiedział pytaniem:
– A czy pani zna Łysego, Grubego lub Zenka?  
– Nie... – odparła nauczycielka.
– No to co mnie pani swoją bandą straszy?!

I tak, jak w tym dowcipie, ma się rzecz z lekturami szkolnymi. Podobnie jak większość uczniów, nie lubiłam i w miarę możliwości nie czytałam szkolnych lektur. Za to czytałam wtedy (i po dziś dzień) całą masę rzeczy, o których moi nauczyciele, nie tylko poloniści, nawet nie mieli, i pewnie nadal nie mają, bladego pojęcia, że w ogóle takie książki istnieją. Po prostu... Nauczyciele mieli swoją "bandę", a ja swoją. I źle na tym nie wyszłam.  

Dlaczego?  

Bo z lekturami szkolnymi, czy w ogóle z książkami, jest jak z całą nagromadzoną przez ludzkość wiedzą. W porównaniu z ilością, jaka była dostępna ludziom kilkadziesiąt czy tym bardziej kilkaset lat temu, wiedza rozrosła się do tak wielkich rozmiarów, że jedynie komputery są w stanie ogarnąć całość, człowiek zaś może poznać i przyswoić tylko drobny procent z całości posiadanej przez ludzkość wiedzy, i ten procent stale się zmniejsza wraz ze wzrostem nagromadzonej przez ludzkość wiedzy (w dodatku tempo przyrostu tej wiedzy jest coraz bardziej zawrotne, przez co od dawna nikt nie jest już w stanie za tym nadążyć). To współczesnego człowieka nie czyni jednak głupszym niż tych wszystkich wcześniejszych pokoleń. Dajmy na to, całe elity średniowiecza znały łacinę – dziś znaną nielicznym – i jednocześnie nie miały bladego pojęcia np. o istnieniu drobnoustrojów czy w ogóle o tym, że należy się regularnie myć, a dziś jest to wiedza powszechna i znana chyba nawet tym, którzy nigdy w życiu żadnej bakterii nawet na obrazku nie widzieli. I z książkami oraz lekturami szkolnymi jest to samo. Dziś, gdy (nie licząc wszystkich innych mediów) wydaje się tysiące tytułów rocznie, nikt nie jest w stanie poznać ich wszystkich, tak jak nie jest w stanie znać całej zgromadzonej przez ludzkość wiedzy. A zdecydowana większość z nich stanowi pewną wartość wcale nie gorszą od obowiązującego – o stopniu jego "skostnienia" nawet nie mówiąc – we współczesnej szkole kanonu lektur (tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę, że np. polskiego kanonu lektur nie przerabia cała reszta świata – tak samo jak i my nie przerabiamy w szkołach lektur obowiązujących w systemach edukacyjnych innych państw – i jakoś nie jest ona głupsza...). Wymaganie więc od uczniów – i to jeszcze na drodze przymusu a w dodatku gdy na dokładkę tak do końca nie da się tego czytania lektur od uczniów wyegzekwować – by czytali coś, co ich nie interesuje i co dziś albo się zdezaktualizowało, albo może zostać z powodzeniem zastąpione przez współczesną literaturę (i to niekoniecznie tą, wciągniętą obecnie na listę lektur), którą każdy, kto chce, może sobie czytać we własnym zakresie i poza szkolną edukacją, nie ma po prostu sensu.

Po pierwsze dlatego, że ważną rzeczą jest to, by dzieci w ogóle chętnie same z siebie czytały (bo to rozwija), a wszelaki przymus działa przeciwko temu celowi. I zachęcenie ich do czytania wcale nie leży i nie powinno leżeć w gestii szkoły, a przede wszystkim w gestii domu i rodziców. Zresztą, przypomnijcie sobie, co ładne lata temu trochę podniosło marny poziom czytelnictwa – Harry Potter i moda na książki tej serii... Nie Sienkiewicz, Żeromski czy Prus, tylko J.K. Rowling. I obojętne jest czy jest to wartościowa lektura, czy nie. I tak spełniła ona dwie potrzebne w tym wypadku rzeczy: 1. zachęciła dzieci do czytania i przynajmniej część z nich nie ograniczyła tego czytania tylko do tego tytułu, 2. jak każda inna czytana książka, miała jakiś wpływ na rozwój intelektualny dzieci, które poświęcały czas na czytanie.

Po drugie, najlepszym rozwiązaniem jest takie, w którym dziecko czyta to, co je interesuje, bo wtedy znacznie łatwiej i w znacznie większej ilości przyswaja wiedzę, czasami nawet większą niż mogłoby wynieść z dzisiejszej szkoły. A jeśli połączyć tego rodzaju naukę z edukacją dziecka na budzącym jego zainteresowanie profilu, to efektem jest, po iluś tam latach takiej edukacji, uzyskanie eksperta w danej dziedzinie. I to, że rzeczony ekspert zna czy nie zna jakiegoś tam dzieła literackiego leżącego poza jego zainteresowaniami, czy zawodową dziedziną, nie ma już wtedy znaczenia. Jeśli będzie chciał lub potrzebował się z danym tytułem zapoznać, to przecież dostęp jest swobodny. A jeśli nie, to i tak najważniejsze jest by reprezentował jak najwyższy poziom w swoim zawodzie, bo to jest celem jego edukacji, a nie bezmyślne powtórzenie na odwal się i dla świętego spokoju, że "Mickiewicz wielkim poetą był" kosztem grubych miliardów rocznie na to wywalonych.

Szkoła podstawowa i pierwsza klasa liceum może na języku polskim z powodzeniem przerabiać podstawowy materiał w postaci omówienia poszczególnych epok literackich oraz zapoznawać się z krótszymi niż książka utworami literackimi, ucząc się jednocześnie interpretacji tekstów. Zaś uczniowie wykazujący zainteresowanie przedmiotem mogą w takim systemie wybrać sobie w pozostałych klasach szkoły średniej specjalność humanistyczną (a potem iść na studia w tego rodzaju kierunkach) z odpowiednio rozbudowanym – może nawet bardziej obszernym, zważywszy na to, że przedmioty wybranego kierunku zajmowałyby niemal całość godzin szkolnej nauki – programem nauczania, albo wybrać inny kierunek, a prywatnie w domu interesować się daną literaturą w ramach hobby. I taka edukacja ma sens – produkuje świetnie wykształconych w danej dziedzinie fachowców, dla których sam proces edukacji nie jest katorgą, do tego wszystko odbywa się znacznie tańszym kosztem.

W polskich szkołach podstawowych w roku szkolnym 2022/2023 (dane GUS) uczyło się 3 121 648 dzieci. Przyjmuje się – np. takie założenie przyjęła Unia Metropolii Polskich w swoim opracowaniu na temat finansowania oświaty – że średnia ilość dzieci przypadających na jedną klasę (tzw. oddział klasowy, czyli np. klasa Ia) wynosi 21 osób, a więc łącznie takich klas/oddziałów jest w polskich podstawówkach w zaokrągleniu 148 650. Wspomniana Unia Metropolii Polskich wyliczyła też, że biorąc pod uwagę tylko koszty wynagrodzeń nauczycieli realizujących ramowe plany nauczania oraz specjalistów według minimum ustawowego, średnio jeden taki oddział klasowy kosztuje rocznie budżet państwa 139 812,5 zł, czyli wszystkie 148 650 klas istniejących w polskich szkołach podstawowych to koszt w zaokrągleniu 20,783 mld zł rocznie.  

A więc skrócenie czasu edukacji w szkołach podstawowych o połowę (z ośmiu roczników do czterech) przynosiłoby rocznie oszczędność rzędu 10,3915 mld zł i to w zasadzie bez żadnego praktycznego uszczerbku w poziomie edukacji.

Mało tego. Wspomniane wydatki z budżetu na szkolną edukację obejmują tylko część łącznych wydatków, bo nie obejmują m.in. takich kosztów, jak utrzymanie szkolnych bibliotek, świetlic, czy całości administracji danej placówki z jej dyrekcją na czele (o ile się orientuję, to są już koszty ponoszone przez samorządy z uwagi na to, że tzw. subwencja oświatowa przyznawana placówkom oświatowym przez MEN po prostu na to już nie wystarcza). Te zaś koszty stanowią średnio kolejne około 61% kosztów poniesionych na wynagrodzenia dla nauczycieli i specjalistów. I rzecz jest tu następująca. Nie w każdym wypadku, ale zapewne w bardzo wielu, zmniejszenie o połowę liczby lat poświęconych na edukację w szkołach podstawowych spowodowałoby możliwość połączenia poszczególnych placówek, czyli redukcję ich ilości oraz ilości ich personelu (przy okazji: można by było zlikwidować większość istniejących w podstawówkach bibliotek szkolnych, bo zastąpić je z powodzeniem mogą biblioteki miejskie i tak od zawsze częściowo spełniające tę rolę). A to się oczywiście bezpośrednio przekłada na kolejne, wielomiliardowe w skali roku, oszczędności.

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii felieton i inne, użyła 4076 słów i 24530 znaków, zaktualizowała 2 mar o 18:48. Tagi: #edukacja #reforma #szkolnictwo #szkoła #ekonomia #gospodarka

1 komentarz

 
  • agnes1709

    😉

    2 marca

  • MEM

    @agnes1709  

    ;)

    A pisanie opowiadania, które mi się pisze już tak długą ilość czasu, że wstyd nawet mówić, leży odłogiem... Ale może się w końcu za to złapię i coś pografomanię. ;)

    2 marca

  • agnes1709

    @MEM Pisz, zajrzym, obadajem. :D

    2 marca

  • MEM

    @agnes1709 "Pisz, zajrzym, obadajem. :D"

    ;)

    2 marca