Niedoceniana prowincja

Podobno Napoleon powiedział kiedyś: "Pozwólcie Chinom spać, bo gdy się obudzą, będzie kłopot dla świata".

Z prowincją jest podobnie. Pomimo olbrzymiego potencjału, pod każdą szerokością geograficzną niedoceniana, lekceważona, okradana, systematycznie pozbawiana możliwości i wartościowych zasobów ludzkich , i przez to wszystko spychana w coraz większy marazm i wegetację.

Rządzące elity (na ogół będące nimi jedynie z nazwy) oraz wielkomiejska część danego społeczeństwa (która, choć często znacznie na wyrost, przynajmniej w swej części uznaje się za elitę) od zawsze – bo nie jest to tylko znak naszych czasów, współcześnie jedynie ten proces przyspieszył – uważają, że to wina samej prowincji. Uważają tak na poły z czystej głupoty (oraz wynikłego z tego niezrozumienia tematu) i krótkowzroczności, a na poły z niczym nieuzasadnionego zadufania w sobie jako tej wspomnianej "elity". Bo przecież, parafrazując byłego prezydenta, który, opierając się na dokładnie takim zadufaniu i ograniczeniu umysłowym, przerżnął w 2015 roku wybory prezydenckie, w konsekwencjach wpychając kraj w łapy PiS-owskiego pełzającego reżimu, można "zmienić pracę i wziąć kredyt"...  

A jak jest naprawdę?

A naprawdę jest tak, że to właśnie prowincja jest najistotniejszą częścią społeczeństwa, narodu i państwa. I poniekąd jak w przypadku stwierdzenia, że państwo jest tak silne, jak silna jest najsłabsza część jego społeczeństwa, za "grzech zaniechania" wobec prowincji, odpowiadamy wszyscy i na każdej płaszczyźnie – społecznej, ekonomicznej, cywilizacyjnej, naukowej... I płacimy także wszyscy.

To z reguły na prowincji mieszka największa część społeczeństwa (w Polsce, 31 z nieco ponad 38 milionów mieszkańców żyje na prowincji, do tego znaczna część mieszkańców wielkich miast z niej pochodzi lub jedynie tymczasowo w dużym mieście mieszka). To od niej zależy zarówno to, w jakiej kondycji ekonomicznej jest kraj, jak i wynik wyborów parlamentarnych czy prezydenckich, czyli jego teraźniejszość oraz przyszłość.

To na prowincji zlokalizowana jest niemal całość strategicznych zasobów państwa i jego gospodarki. To na prowincji są zlokalizowane przedsiębiorstwa odpowiedzialne za produkcję i dostarczanie tak kluczowych dla wszystkich, także w metropoliach, rzeczy, jak np. prąd, niezbędnych do normalnego funkcjonowania. To na prowincji zlokalizowana jest produkcja rolna i leśna, niezbędna do przetrwania. No i jak już wcześniej wspomniano, to na prowincji mieszka większość ludności kraju, której siła nabywcza – talentów poszczególnych jednostek już nie wspominając – stanowi o sile, zamożności i tempie rozwoju kraju.

A jednak, z powodu głupoty, niekompetencji, krótkowzroczności i zadufania prowincja upadła wraz z bankructwem PRL-u i nastaniem nowego ustroju. I od tamtego momentu ten problem się systematycznie pogłębia, doprowadzając nie tylko do osłabienia państwa i jego możliwości, ale także do negatywnych zmian społecznych skutkujących m. in. zwróceniem się w stronę populizmu, skrajnego nacjonalizmu, czy wręcz otwartego rasizmu i faszyzmu, a nawet do fanatyzmu religijnego. Tymczasem po 1989 roku mieliśmy wielką szansę być jednym (a może nawet i jedynym) krajem na świecie, w którym sprawy nie potoczyłyby się tak, jak na Zachodzie Europy – gdzie metropolie także czerpią z prowincji, ile się da, ściągając do siebie przede wszystkim najwartościowsze zasoby ludzkie – a w dalszym kroku tej złej ścieżki, jak np. w państwach Ameryki Łacińskiej.  

W Brazylii i w innych państwach tego regionu (podobnie zresztą jak w wielu innych miejscach świata, np. w Indiach albo w RPA) mieszkańcy coraz bardziej ubogich wsi i miasteczek, leżących często w lasach tropikalnych na pozbawionych perspektyw prowincjach, masowo migrują do wielkich miast, takich jak São Paulo czy Rio de Janeiro, w nadziei na lepsze jutro dla siebie i swoich rodzin. Z braku odpowiedniego wykształcenia – co wynika zarówno z biedy, jak i niskiego poziomu prowincjonalnej edukacji – a także z powodu tego, że ilość miejsc pracy w mieście jest przecież ograniczona, lądują oni w kolejnych dzielnicach biedy otaczających te miasta. Opuszczenie ograbianej i pozbawionej perspektyw prowincji, doprowadza ich do jeszcze większej biedy, z której w praktyce nie ma wyjścia. A co gorsza, nie mają oni gdzie wracać, bo wyludniona prowincja, z której pochodzą, z powodu tej emigracji pogrąża się w jeszcze większym ubóstwie i patologii. Tworzy się więc błędne koło. Pozbawieni już wyboru i mieszkający w slamsach ludzie, zaczynają wegetować, popadając w coraz większy marazm. Ten marazm i ta wegetacja stają się pożywką dla kolejnych skrajnie negatywnych zjawisk: powszechnej prostytucji, narkomanii i handlu narkotykami, handlu ludźmi, handlu organami, najwyższych na świecie wskaźników morderstw i całej gamy pomniejszych przestępstw, a przede wszystkim do powstawania mafii i gangów, które mają duży udział w dodatkowym wypaczaniu i tak już skrzywionej – zwłaszcza u tych pokoleń, które urodziły się już w takich warunkach i nie znają innego życia ani nie potrafią inaczej żyć i w ogóle funkcjonować – mentalności. I ta spirala się nakręca, a ogromu tragedii nikt nie ogarnie. Nikt zresztą nawet tego nie liczy – tamtejsze slamsy to nie tylko miejsca, gdzie pracownik zbiurokratyzowanej, a więc z definicji niewydolnej, opieki społecznej nie zagląda, to miejsca, których oddziały regularnej armii, poruszające się transporterami opancerzonymi, nie chcą odwiedzać.  

Oczywiście nie odbija się to negatywnie jedynie na mieszkańcach wspomnianych dzielnic-slamsów czy na ludziach z innych grup społecznych,  którzy padli ofiarą bezpośredniej przestępczości wynikłej z takiego stanu rzeczy. Obywatele należący do  wyższych warstw społeczeństwa, niż ta ze slamsów, odczuwają to także na inne sposoby. Na przykład poprzez to, że otaczająca rzeczywistość wpływa na ludzką mentalność, także więc na ich mentalność, a to z kolei odbija się na późniejszych działaniach jednostek, co oczywiście przekłada się na obraz całego społeczeństwa. I to tym bardziej, im więcej władzy, czy innego rodzaju wpływu (Np. poprzez kulturę. Skąd wziął się rap, albo hip-hop, wraz ze swoimi radykalnymi, i często wulgarnymi, przekazami? Z biednych dzielnic miast zamieszkiwanych przez Afroamerykanów i Latynosów, a w Polsce, z pozbawionych perspektyw mieszkańców blokowisk. Obecnie zaś przekroczyliśmy kolejny próg – popularność zdobyły tzw. patostreamy.), ma osobnik wywodzący się z takiego wypaczonego w szeroko rozumiany sposób środowiska. Bo to on narzuca ton innym, zostając samorządowcem, ministrem, prezydentem, czy choćby niesławnym "Januszem biznesu", albo gangsterem czy choćby drobnym chuliganem – tworzy warunki, w których żyje, dostosowująca się do rzeczywistości i ulegająca otoczeniu, reszta. I to nie tylko dotyczy oczywistości takich jak korupcja i inne rodzaje przestępczości czy podejmowania decyzji przez nieudaczników, którzy – np. dzięki populizmowi, który w znacznej mierze także jest skutkiem zaniedbań prowincji idącej co jakiś czas do urny wyborczej – doszli do władzy. Dotyczy to także kwestii, które wydawałoby się nie tylko nie są złe, ale mają wręcz pozytywny wpływ na społeczeństwo. Przykłady? Dwa pierwsze z brzegu: rządowo usankcjonowana edukacja i pensja minimalna.

Wydawałoby się, że w dostępie do powszechnej edukacji nie ma nic złego a wręcz przeciwnie – że to dobrodziejstwo, prawda? Prawda. Jednakże z jednym warunkiem, który czyni różnicę. A mianowicie, że ta edukacja ma sens, to znaczy gdy system i program nauczania jest odpowiedni. Tymczasem, realizujące programowe wytyczne, państwowe (a nawet i prywatne, bo też przecież muszą) szkoły w efekcie produkują rzesze ludzi, którzy nie mogą odnaleźć się później na rynku pracy, bo niewiele po zakończonej edukacji faktycznie potrafią, skutkiem czego z kolei pracodawcy zwyczajnie nie opłaca ich się zatrudnić. A co gorsza, publiczny system edukacji ma tę podstawową wadę, że wyrównuje poziom edukowanych w nim dzieci do tych najsłabszych, z tego prostego powodu, że tak jest najprościej i najwygodniej dla nauczycieli i całego systemu edukacji, którego pracownicy funkcjonujący w takiej rzeczywistości przecież nie będą sobie wyszukiwać problemów wymagających od nich dodatkowego wysiłku i pracy. W dodatku, jak to w budżetówce, słabe pensje w sektorze edukacji mają dodatkowy negatywny wpływ, bo oprócz zbywania swoich obowiązków zawodowych po najmniejszej linii oporu, dochodzi jeszcze kwestia tego, że mało kto chce pracować w szkolnictwie, co oczywiście wpływa na jakość kształcenia. I tu taki przykład z życia wzięty. We wczesnych latach 90-tych, gdy obowiązkowy w szkołach język rosyjski powszechnie zastąpiono angielskim, był – obok braku odpowiednich materiałów do nauczania – olbrzymi problem ze znalezieniem nauczycieli nowo wprowadzonego języka. Po prostu, osoby które faktycznie mogły dobrze uczyć tego języka, wolały pójść do pracy np. dla biznesu lub udzielać korepetycji, niż za psie pieniądze siedzieć na etacie w szkole i po godzinach w domu sprawdzając prace uczniów. Skutkiem tego edukacja na tym polu przez całe lata była na wyjątkowo miernym poziomie. W mojej, prowincjonalnej, podstawówce było z tym tak, że nauczyciel angielskiego zmieniał się co pół roku, najdalej co rok, a ponieważ kolejny, jeśli się trafił, nie miał bladego pojęcia, na jakim poziomie zaawansowania są uczniowie, to uczył niemal od nowa. Po czym odchodził po kilku miesiącach do lepszej pracy i całość tego chorego cyklu powtarzała się znów... I tak całym rocznikom mijały trzy lata nauki języka obcego (obok wszystkich innych "dydaktycznych" wymysłów ministerstwa edukacji), którego na koniec uczyła w tej szkole polonistka, która miała przypadkiem ten język, jako język obcy, na studiach na polonistyce i sama ledwo co go znała, musiała się zaocznie w tym celu dokształcać. Współcześnie zaś, co któraś władza, aby obsadzić stanowiska "swoimi" oraz wdrażać swoje zideologizowane wizje edukacji, robi gruntowną "reformę" systemu, polegającą np. na wprowadzaniu/likwidacji gimnazjów (a jedno i drugie było idiotyzmem), co wpływa na poziom edukacji całych pokoleń.  

To jest efekt tego, że do władzy dochodzą ludzie niekompetentni, a czasem wręcz głupcy, których stworzył taki system i który teraz oni kształtują społeczeństwu zmuszonemu w takich warunkach żyć. I jakie "elity", taka potem ich praca i ich wytyczne..., a co za tym idzie taka potem mentalność ukształtowanych już w tych warunkach jednostek. Oczywiście prowincja, z racji jej wyzysku połączonego z zaniedbaniami, obrywa tutaj najbardziej, bo w dużych miastach są większe szanse na nieco lepszy poziom edukacji.

W skrajnym wypadku kwestią państwowo sterowanej edukacji zaczynają się zajmować ludzie tacy, jakimi byli np. naziści w Niemczech, którzy po latach prania mózgów niemieckiej młodzieży, byli w stanie wyhodować sobie, przekonane o swojej wyższości rasowej, mięso armatnie dla Volkssturmu lub SS. Podobnie też komunizm tworzył za pomocą m. in. edukacji "człowieka radzieckiego".

A płaca minimalna? Wydawałoby się, że to dobrodziejstwo, prawda? Tymczasem podobnie jak w przypadku kiepskiej edukacji powodującej, że później pracodawcy nie opłaca się zatrudnić takiego niekompetentnego pracownika, dochodzi tu jeszcze jedna kwestia. Jeśli bowiem tym niekompetentnym zaczniemy płacić pensje kompetentnych i wydajnych pracowników, to czym nagrodzimy tych drugich, by wnosili do pracy swoje umiejętności i doświadczenie oraz by wydajnie pracowali? Ano najprościej jest im podnieść zarobki, tym samym poziom nierówności społecznych nie tylko się utrzymuje, ale często nawet spirala tych nierówności wręcz się nakręca. Podobnie zresztą jak inflacja. Oczywiście do tego wszystkiego dochodzi także słabsza konkurencyjność firm zmuszonych do funkcjonowania w takich warunkach, co skutkuje szeregiem negatywnych zjawisk, na czele z upadkiem tych firm, albo przynajmniej traceniem rynków zbytu, skutkującym rosnącym bezrobociem i powiększającą się biedą.

Oczywiście można powiedzieć, jak to jakiś czas temu w jednej z dyskusji na tym portalu padło, coś w rodzaju tego, że "inni mogli pokazać plecy prowincji, rozjechali po świecie i, zajęci własnym życiem i sprawami, sobie – w odróżnieniu od nieudaczników, którzy pozostali i degenerują wraz z otaczającą ich prowincjonalną rzeczywistością – radzą", czyli właściwie zwalić winę za problem na tych, którym ten problem "elity" ufundowały, i pozostawić prowincję samej sobie, pławiąc się w swoim "elitaryzmie" i samozadowoleniu, tak jak to od dekad robią współczesne nam "elity" polityczne (zwłaszcza, że mają one na głowie swoje standardowe i "pilniejsze" problemy, sprowadzające się do "pogłębiania dna i trzymania się koryta") wraz z zaprzyjaźnionymi z nimi mediami czy przedstawicielami innych zawodów.  Ale czy faktycznie jest to właściwa ścieżka, i czy, koniec końców, nie odbije się to – jak np. w październiku 1917 roku – także, a może przede wszystkim, na takich właśnie "elitach"?

Skutkami zjawisk takich, jak te o których powyżej, są nie tylko utracone szanse na społeczny, ekonomiczny i naukowy/cywilizacyjny rozwój i "stracone pokolenia". Są nimi też powiększające się rzesze ludzi, których życie stopniowo zamienia się w wegetację. Ci ludzie z kolei stanowią nie tylko idealny grunt dla powstania i szerzenia się szeroko rozumianej patologii i przestępczości, ale także są idealnymi odbiorcami populistycznych i radykalnych przekazów od wszelkiej maści "polityków" chcących przejęcia władzy lub realizujących cele wytyczone przez zewnętrznych przeciwników (po to np. Kreml utrzymuje armię "internetowych zielonych ludzików", albo redakcje takie jak Sputnika i podobnych). Przejęcia czy to na skutek wolnych wyborów, czy na skutek przewrotów i rewolucji. A wtedy cierpią wszyscy.

W skrajnym wypadku dochodzi do sytuacji właśnie takich, jak w Niemczech w latach 30-tych XX wieku, gdy władzę przejęli naziści, lub w Rosji w czasie i po rewolucji październikowej. Skutki tamtych wydarzeń, wynikających między innymi, o ile nie głównie, z właśnie zaniedbanej i pogardzanej prowincji, odczuwamy przecież do dziś i będziemy odczuwać jeszcze przez setki lat. Przy czym problem nadal narasta w wielu regionach i państwach świata.

Tymczasem prowincja ma potencjał. I to potencjał często przewyższający metropolie. Z prostego powodu – ma zasoby (zarówno ludzkie, jak i wszelkie materialne), na to pozwalające. Nic nie stoi na przeszkodzie, by cały szereg firm, czy nawet wyspecjalizowanych ośrodków badawczych, był ulokowany właśnie na prowincji. W dzisiejszych czasach, mając odpowiednią infrastrukturę, z technicznego punktu widzenia, nie ma ku temu przeszkód. Co więcej, jest to wskazane – zamiast skupiania się na rozwoju, i na finansowaniu tego rozwoju, miast molochów, ściągających do siebie większość inwestycji i ograbiających prowincję z najlepszych ludzi – właśnie z powodu tego, że równomierny rozwój całego terytorium pozwala, jeśli nie całkowicie uniknąć, to przynajmniej w znacznym stopniu ograniczyć wszelkie negatywne zjawiska, o jakich była wcześniej mowa. A poza tym dodatkowym bonusem jest to, że życie na prowincji, z przyczyn czysto środowiskowych, jest lepsze dla samego człowieka, niż życie w dużym mieście w ciasnych betonowych – i drogich – klatkach, w smogu i  w stresie wynikającym z ciągłego wyścigu szczurów. Do rozwoju prowincji, który skutkował będzie korzyściami dla całego społeczeństwa, potrzeba długofalowego i stabilnego planu gospodarczego o metodyce założeń zbliżonej do tych, które miały władze II RP, gdy budowano Gdynię, magistralę węglową, a zwłaszcza Centralny Okręg Przemysłowy, przy tworzeniu którego najpierw gruntownie przyjrzano się potencjałowi województw, które miał on obejmować, a potem ściśle podzielono inwestycje wedle tego potencjału, aby uzyskać efekt synergii, tyle, że planu obejmującego wszystkie aspekty, a nie tylko ekonomiczne, w jakich społeczeństwo musi funkcjonować, począwszy właśnie od edukacji i generalnie poprawy warunków życia poprzez inwestycje w dane regiony i ich społeczeństwa. Dlatego też, często w mediach wyśmiewane, projekty takie jak Centralny Port Komunikacyjny, czy nawet sławetne przekopanie Mierzei Wiślanej, aby zapewnić rozwój portu w Elblągu, mają duży sens. Oczywiście pod warunkiem, że będą robione z głową (i to z tym z kolei w takich wypadkach, zwłaszcza w PiS-owskim wykonaniu, jest niestety problem).  

Ale oczywiście nie tylko duże inwestycje się tu liczą. Liczy się wszystko, a przede wszystkim liczy się podejście do problemu, które pozwoliłoby na spojrzenie na prowincję inaczej niż na, pokutujące dzisiaj, "społeczeństwo wieśniaków", "Polski B" itp., dostrzeżenie jej potencjału, oraz na likwidację wielu problemów społecznych u samego ich źródła. Tylko to zagwarantuje – obok samego wzrostu gospodarczego i rozwoju społeczno-cywilizacyjnego całego kraju – nam to, że, parafrazując tekst Napoleona o Chinach, prowincja nie obudzi się, stając się kłopotem dla świata.

MEM

opublikowała opowiadanie w kategorii felieton i inne, użyła 2979 słów i 18046 znaków, zaktualizowała 22 maj 2020. Tagi: #prowincja #felieton #gospodarka #ekonomia #edukacja #społeczeństwo

2 komentarze

 
  • merlin

    Czy mógłbym wnieść do Mistrzyni Ostatniego Słowa pokorną suplikę o definicję prowincji tak jak Ty ją rozumiesz ? :question:

    22 maj 2020

  • MEM

    @merlin "Czy mógłbym wnieść do Mistrzyni Ostatniego Słowa pokorną suplikę o definicję prowincji tak jak Ty ją rozumiesz?"  

    Prowincja to w zasadzie wszystko poza największymi miastami kraju. Oczywiście, w porównaniu z Warszawą czy większymi metropoliami w Europie, taki Wrocław albo Kraków także można by było uznać za prowincjonalne, no ale trzeba gdzieś postawić jakąś, wydaje się, "zdroworozsądkową" granicę. ;) Czyli dla mnie prowincja to wszystkie wsie, małe miasteczka i średniej wielkości miasta. A więc faktycznie większość kraju.

    A poza tym, ja wcale nie muszę mieć ostatniego słowa. ;) Wszelaką krytykę chętnie przyjmę, byle konstruktywną i opartą na argumentach.

    23 maj 2020

  • merlin

    "Dlatego też, często w mediach wyśmiewane, projekty takie jak Centralny Port Komunikacyjny, czy nawet sławetne przekopanie Mierzei Wiślanej, aby zapewnić rozwój portu w Elblągu, mają duży sens."
    To chyba piątek spowodował, że trzymają się Cię żarty. :)  

    "Tymczasem prowincja ma potencjał. I to potencjał często przewyższający metropolie."Czarno to widzę ale zakładając, że masz rację,  żeby wykorzystać ten potencjał potrzebna jest KASA, potrzebne są inwestycje w edukację, w nowoczesne technologie.Inaczej to co w tym momencie mamy w tzw Polsce B,C i diabli wiedzą jeszcze jakiej,  nie ulegnie zmianie.
    Inwestycje w nowoczesny przemysł? Jaki przedsiębiorca trzeźwo myślący, zainwestuje tam wiedząc, że brak kadry, brak wykształconej siły roboczej.
    Żadne zaklinanie rzeczywistości nic tutaj nie zmieni.
    @MEM Proszę Cię jest piątek przed wolną sobotą, nie poruszaj takich tematów.
    Nie chciałbym kończyć dnia z bólem głowy.
    Wiem powiesz, że nie muszę czytać. ;)

    22 maj 2020

  • MEM

    @merlin  "To chyba piątek spowodował, że trzymają się Cię żarty."  

    Nie.

    "Czarno to widzę ale zakładając, że masz rację żeby wykorzystać ten potencjał potrzebna jest KASA, potrzebne są inwestycje w edukację, w nowoczesne technologie."  

    Potrzebna jest kasa i wiele innych rzeczy. No i co z tego? To nie jest argument. Przypomina mi raczej stary kabaretowy występ, w którym satyryk wyśmiewał polską skłonność do narzekania na wszystko, mówiąc, że gdyby Polak nawet wygrał w totolotka, to zaraz by zaczął narzekać, że "a to do Warszawy trzeba po to jechać..., a gdzie ja to wszystko popakuję..., a skąd ja tyle reklamówek na to wezmę..., itd.". Tymczasem rzecz jest wykonalna i w tym, było nie było, setki miliardów liczącym budżecie (prywatnych inwestycji już nawet nie licząc, a te się pojawią zaraz za państwowymi w infrastrukturę, bo po prostu zwęszą zysk z prowadzonej działalności, od budek z kebabem począwszy, na hotelach skończywszy) państwa, w sporej części marnotrawionym, wysupłanie paru miliardów rocznie na tego rodzaju inwestycje nie powinno być problemem. Problemem są decydenci, polskie nastawienie "u nas się nie da" i obcy lobbing wciskający w mediach ludziom kit. Dotować dziesiątkami milionów fabrykę Opla w Gliwicach to się dało, co? Przez przynajmniej dwadzieścia lat nie brać żadnych podatków od fabryk Fiata też się dało, nie? Pobudować stadiony (sam Stadion Narodowy w Warszawie to było prawie 2 miliardy zł, nie licząc kosztów gruntu pod nim), żeby było na Euro 2012 też się jakoś dało?

    U schyłku II RP na inwestycje typu COP wydawano 60% budżetu – biednego wówczas i bardzo zniszczonego przez I wojnę oraz wojnę polsko-bolszewicką i Wielki Kryzys, o wojnie celnej z Niemcami już nie wspominając – państwa. I też się dało, co więcej z przynajmniej z części tego, co wtedy zbudowano w te zaledwie kilkanaście lat, korzystamy do dziś. A dziś, z PKB rzędu 525 miliardów USD (i to nie tego liczonego siłą nabywczą, bo liczone siłą nabywczą jest ponad dwa razy większe), się nie da, bo "kasy nim ma, technologii ni ma, ludzi ni ma itd."? Komu te bajki... :) Dokładnie to samo, plus minus 20 lat temu, mówiono o pomysłach na produkcję gier komputerowych i oprogramowania w Polsce na światowym poziomie. A dziś co? Popatrz sobie na CD Projekt...

    Każdy widzi, jak już jest gotowe. A gdy tego nie ma, to... to wtedy wyjeżdża z argumentacją, jaką masz w tej chwili.  

    Nic nie powstaje od razu, z dnia na dzień. Nigdzie i nigdy tak nie było. Ale nie siedzi się na dupie, stękając, że "nic ni ma", bo to do niczego nie doprowadzi. Kwaśniewski kiedyś – jeszcze głęboko w latach 90-tych - miał takie samo podejście. Gdy go zapytano o to, czy w Polsce powstanie tor dla Formuły 1 (raptem jakieś grosze – bo w skali kraju to są grosze, zwłaszcza rozłożone w czasie i często do tego na kredyt, lub przy pomocy druku pieniędzy – rzędu miliarda czy dwóch mld zł), to powiedział, że nas na to nie stać. A malutkie Węgry, w Budapeszcie, pobudowały jeszcze za komuny i nie tylko było ich stać, ale do dziś na tym kasę tłuką. I co? Nie da się kawałka asfaltu i paru budynków postawić? Takiej wielkiej filozofii to wymaga? To na upartego możesz sobie ściągnąć "kadrę fachowców" od kładzenia asfaltu z Zachodu, położą Ci z pocałowaniem ręki.

    Samsung zaczynał od warzywniaka. Wiele japońskich koncernów przemysłowych podobnie, od sklepików w zaułkach Tokio i innych miast, bo samurajowie nie mieli co ze sobą zrobić. A dziś? Chciałoby się mieć taki przemysł i dobrobyt, nie?

    Ale z nieba nie spadnie.  
    Myśl i pracuj... ;)

    "Jaki przedsiębiorca trzeźwo myślący zainwestuje tam wiedząc, że brak kadry, brak wykształconej siły roboczej."

    A gdzie Ci tej kadry brakuje??? Co roku z uczelni technicznych wychodzą tysiące. Znajdują pracę na całym świecie (i niekoniecznie "na zmywaku" ). To kolejny bzdurny argument.

    Może się zdarzyć tak, że nikt nie będzie chciał inwestować przez to, co Kaczyński wyprawia w swoich dążeniach do dyktatury, ale to są dwie odrębne kwestie. Bo kaczor nie był jedynym rządzącym przez ostatnie 30 lat olbrzymich zaniedbań (i wiecznie rządził też nie będzie, przy łucie szczęścia po wyborach prezydenckich może PiS-u nie być; kłopotem i to prawdopodobnie znacznie większym niż PiS kiedykolwiek, to będzie Konfederacja) i niczego to nie zmienia, jeśli chodzi o same "techniczne" czy finansowe możliwości tego typu inwestycji.

    Gdy zaczynano budowę Afrykarium w ZOO we Wrocławiu, w internecie można było przeczytać na kopy takich komentarzy jak Twój i MrHyde'a. A dziś ZOO we Wrocławiu rocznie odwiedza ponad 1,6 mln ludzi. I każdy zostawia kasę, zarówno w samym ZOO, jak i w mieście. Na jakiejś zapadłej wsi, kilkadziesiąt km od Warszawy, budują park rozrywki na 100 hektarach za setki mln EUR. I co też się nie da, bo "ni ma kasy i fachowców"? A jednak powstają takie obiekty...

    "Nie chciałbym kończyć dnia z bólem głowy.  
    Wiem powiesz, że nie muszę czytać."

    :P

    22 maj 2020

  • merlin

    @MEM Platon w spódnicy. W komentarzu pisałem o realiach a nie pobożnych życzeniach. ;)

    23 maj 2020

  • merlin

    @MEM "Ale z nieba nie spadnie.  
    Myśl i pracuj." Idealne podsumowanie. Szkoda tylko, że mało wykonalne.
    Teraz część  ludzi  "elity" tylko myślą  a część "robole" tylko harują. ;)

    23 maj 2020

  • MEM

    @merlin  
    "Platon w spódnicy. W komentarzu pisałem o realiach a nie pobożnych życzeniach."  

    Nie rozumiem, o co Ci chodzi. Jakie to pobożne życzenia? Afrykarium we Wrocławiu stoi? Stoi. CD Projekt zdobył swoimi produktami światową renomę? Zdobył. A gdy przymierzano się do tego typu rzeczy, masa ludzi miała podobne do Ciebie podejście i mówiła "o realiach". Jak się okazało, wyssanych z palców "realiach".  

    Budowa gazoportu w Świnoujściu też była wyśmiewana jako nierealna. A dzisiaj obiekt jest, za kilka lat będzie jeszcze rura łącząca nas z norweskimi polami gazu, i nie tylko jest taniej, nie tylko uniezależniliśmy się (i to nie tylko gospodarczo) od rosyjskich dostaw i szantaży gazowych, ale Ruscy już parę tygodni temu ustami Ławrowa skamleli, że: "Naprawdę mam nadzieję, że my i nasi polscy sąsiedzi i, nie boję się użyć tego słowa, PRZYJACIELE [podkreślenie własne], (...), przezwyciężymy obecny okres i nie przetrwają próby sztucznego tworzenia powodów separacji naszych narodów", bo się putinowskie kacapstwo obudziło z ręką w nocniku, zwłaszcza po swoich ostatnich wymysłach wojny z Arabią Saudyjską i Amerykanami na rynku ropy i tym, że amerykańskie sankcje i naciski Unii Europejskiej zmusiły Niemcy do tego, że Nord Stream będzie podpadał pod unijne prawodawstwo. Zresztą, Ruscy poleźli potulnie nawet na napadniętą przez nich Ukrainę, w zębach przynosząc prawie 3 miliardy dolarów odszkodowania, które Gazprom był winien Ukrainie i nie chciał zapłacić, i kolejne 7 miliardów USD za nową umowę na tranzyt gazu przez ukraińskie terytorium.
    Pod Policami, z kolei, w zakładach Grupy Azoty buduje się właśnie kompleks chemiczny, który będzie produkował polimery. Rosjanie na głowie stawali, żeby uniemożliwić, albo chociaż opóźnić, ten projekt. A i tak powstanie. Koszt? Ponad półtora miliarda EUR. Czyli jakieś 7 miliardów zł. Dużo? Na mieszkańca tego kraju wypada raptem 180 zł. Jak ktoś zarabia średnią krajową, to kilkukrotnie więcej podatku od jednej miesięcznej pensji płaci. Specjaliści i siła robocza, których podobno u nas "nie ma" (bo tak twierdziłeś), też, jak się okazuje, są, i do wykonania tych robót i do pracy w tym zakładzie.

    No ale można siąść, nie robić nic, wyśmiać każdy projekt, i mówić coś o, nawet bliżej niesprecyzowanych, "realiach". No więc, jakie to są realia? Konkret.

    PS. Przy czym ja wcale nie piszę, że wszystko pójdzie gładko. Że nie będzie opóźnień, utrudnień, biurokracji, korupcji, może nawet i głupoty ludzi podejmujących decyzję co do rozmaitych inwestycji. Ale to – w jakichś tam granicach – jest rzeczą normalną i tego się nie uniknie. Idealnie byłoby, gdyby, ktokolwiek tu będzie rządził, zrezygnowano choć częściowo z wydatków na kiełbasę wyborczą typu 500+ i wygospodarowano w ten sposób dodatkowe miliardy właśnie na potrzebne inwestycje. Ale też i bez tego jest możliwość finansowania tego typu projektów. W końcu, w miarę rozwoju, wpływy do budżetu rosną, tym samym procentowy udział wydatków na inwestycje przełożony na pieniądze także rośnie. Dane ministerstwa finansów mówią, że udział inwestycji sektora instytucji rządowych i samorządowych w PKB wynosi około 4,7% (może będzie niższy z uwagi na epidemię, ale ona minie a dziś się świat nie kończy). No to nawet licząc PKB nie mierzone parytetem siły nabywczej i opierając się tylko na wcześniej podanych 525 mld USD (a to są dane z 2017 roku; szacunki MFW za 2019 rok mówią już o 593 mld USD PKB), to obecnie jest to niemal 25 mld dolarów. Rok w rok. No i do tego dochodzą także inwestycje prywatne (choćby typu wcześniej wspomniany park rozrywki gdzieś pod Warszawą).

    23 maj 2020