Pianie koguta po raz kolejny wybudziło go ze snu. Otworzył oczy próbując nie myśleć o kolejnym dniu pracy w porcie.
- Myśl o smokach - powtarzał sobie w głowie
- Myśl o tych cholernych smokach
Zamiast smoków przyszły na myśl jednak tylko orzechy. Wielkie, cierpkie orzechy laskowe z drzew rosnących w okolicach portu
- Orzech - westchnął i wytoczył się z łóżka
Na szybko przemył oczy wodą zawartą w miednicy starając się nie spoglądać w jej głębię. Nigdy nie lubił odbicia tych oczu. Był z nimi na co dzień ale te z każdym stawały się coraz bardziej obce. I ta twarz, nie mógł powiedzieć czy miała 20 czy 30 lat. Jakby zatrzymała się w czasie, niemającym znaczenia dla takich bluźnierczych cudów jak ona. Podszedł do okna, ogarniając widok jaki towarzyszył mu każdego ranka.
Światło w drzewach. To był widok jaki spotykał go każdej nocy. Rzadki, jednak mocny i wyrośnięty brzozowy las i rozświetlające go widmowe światło. Gdy nie mógł zasnąć a zdarzało się to nad wyraz często wpatrywał się w nie przez długi czas a jego widok wywoływał w nim zarazem wrażenie piękna jak i siarczyste ciarki na plecach. Widmowe światło było przeważnie kształtu kolistego, czasami zmieniające rozmiar a czasami przebijające zza drzew niczym leniwy strażnik czuwający nad jego życiem.
Na zewnątrz przywitał go powiew bryzy znad morza. Och, chłodna lorathijska bryza. Wystarczyło kilka wdechów i już w człowieku kipiał wewnętrzny spokój. Skutecznie zagłuszała woń soli, fal i cuchnących ryb z targu. Inne strony znanego świata miały o wiele większe atrakcje. Sąsiad miasta, Braavos słynęło ze swoich banków i kanałów, dalej na zachód rozciągały się zielone i rozległe królestwa Westeros, na południu podobno czaiły się smoki i inne cuda niedostępne dla zwykłych ludzi. Wszystko to jednak było dla niego sferą plotek i domysłów, słyszał o tych rzeczach ale nigdy ich nie wiedział, znał tylko niewielkie Lorath, w którym nic się nigdy nie działo. A reszta świata wręcz płonęła. W Westeros trwała wojna domowa między pięcioma królami, z każdym dniem przynosząca coraz bardziej okrutne i niezwykłe rozstrzygnięcia. Na południu młoda dziewczyna, młodsza niż on, podobno wykluła z jaj trzy smoki i teraz przy ich pomocy obalała niewolnictwo w cuchnących miastach Zatoki. W innych wolnych miastach tlił się ogień rebelii. Biedota wyrażała coraz większe niezadowolenie ze swojego życia i szeptała o powstaniu przeciwko rządzących miastach kastom magnatów kupieckich. Patronowały temu podejrzane kulty w stylu ubierających się na czerwono i czczących ogień kapłanów boga Rh'llora. Dla Dirko nie było to czymś nowym. Interesował się historią, studiował ją, i słyszał o podobnym okresie zagłady, wojen i zniszczenia zwanym Stuleciem Krwi. Miał on miejsce kiedy to przynajmniej według najczęściej przyjmowanej wersji doszło do gwałtownej erupcji wulkanów w sercu posiadłości smoczych lordów z Valyrii, niszcząc najpotężniejsze imperium świata w ciągu jednego dnia. Dopóki Valyrianie byli w stanie narzucać swoją wolę za pomocą smoków, które ujeżdzali, świat wypełniał pokój, rozwój i porządek. Oczywiście zdarzały się konflikty między miastami a niewolnictwo w valyriańskich kopalniach rud metali, które przyniosło im takie bogactwo, osiągnęło przerażające rozmiary. Niemniej konflikty nigdy nie rozwijały się w długie, wyniszczające wojny a niewolnictwo zdawało się niską ceną w zamian za cieszenie się dostatkiem i mycie w wannach z kości słoniowej. W ciągu jednego dnia, valyriański porządek świata, rozpadł się jednak jak domek z kart. Wolne Miasta, ich cieszące się autonomią kolonie na północy, jedno po drugim zrzuciły łańcuchy zależności od dawnych mistrzów i oddały się walkom między sobą o wzajemny prestiż i ziemie zapewniające im dochody z rolnictwa. Ze stepów na wschodzie wyłonili się konni wojownicy zwani Dothrakami, niszcząc kamienne budowle oraz mordując i zniewalając ich mieszkańców. Stulecie Krwi w końcu dobiegło końca, kiedy Wolne Miasta zdały sobie sprawę, że im się ono zupełnie nie opłaca. Valyriański porządek świata jednak dobiegł końca a zastąpił go nowy, wypełniony chaosem i siłą ludzkiej woli, która czasami rozbijała się o potężne fale losu, a czasami je pokonywała wyruszając w nieznaną dal. Oczywiście jednak wszystko to ominęło Lorath. Nikt nie starał się o podbój ani o poparcie zimnego, owianego wichrami właściwie miasteczka ( choć dla własnego spokoju nie należało zestawiać tych dwóch słów pośród Lorathijczyków) na północy. Czasem wyruszały z niego kompanie najemników, gotowych sprzedawać swoje miecze i muskuły w zamian za złote smoki. Przynosiły one niezwykłe wieści o walkach i zniszczeniach, tylko umacniające pożądanie nudy mieszkańców miasta, ale nic więcej w Lorath się nie wydarzyło. Fale nadal omiatały jego skaliste wybrzeża, chłodna bryza znad morza przynosiła ukojenie a woń wielorybiego oleju… nagle wyrwała go z powyższych rozmyślań. Przystanął w miejscu, wyciągając z kieszeni szmatkę i ukrywając pod nią usta oraz nos.
- Ech, to chyba znowu Ibbeńczycy - pomyślał klnąc pod nosem. Rzeczywiście dzioby ich wielkobrzuchych statków lśniły w blasku wschodzącego słońca. Na dziobach stały niewielkie, pokurczone ale muskularne i twardo zbudowane sylwetki marynarzy. Ibbeńczycy nie byli podobni do mieszkańców Lorath, Braavos ani żadnego innego kawałka znanego świata. Niscy i przysadziści, o pochyłych czołach i szczękach mogących ciąć orzechy jednym ruchem, mieli w sobie cechy świata, który powinien już dawno odpłynąć. A jednak trwał o czym świadczyła niezwykła siła jego przedstawicieli. Widział raz walkę Ibbeńczyka z Lorathijczykiem. Pokurczony karzeł powalił go na ziemię i złamał mu kość w przedramieniu jakby od niechcenia, w jeden zaledwie ruch. A poszło o to, co działo się przed jego oczami właśnie teraz. Niscy marynarze zeskoczyli ze statku i widząc przechodzące lorathijskie handlarki rybami, zaczęli do nich pogwizdywać i podrywać je swoim paskudnym, gardłowym językiem. Nie ukrywał, gdyby nie niezwykła siła Ibbeńczyków i gdyby w ogóle stać go było na fizyczną walkę, być może uczynił by to samo co wtedy mężczyzna. Pośród Lorathijczyków takie zachowania nie uchodziły, nawet głośne odezwanie się w tłumie było widziane niechętnie przez savoir-vivre miasta. Poza tym Ibbeńczycy byli tacy inni… nie godziło go to gdy robili to ich krewniacy z Pentos i Braavos, ale widzenie przysadzistego karła zachowującego się tak pewnie i swawolnie, budziło w człowieku pewne, niezdrowe instynkty. Tak samo jak praca w porcie. Przeładowywanie ciężkich skrzyń, opieczętowanie ich i opisywanie ich składu może chroniły od zwątpień arystokratów i nudy codziennego życia ale wiązały się z wysiłkiem odbierającym chęci do jego kształtowania na swój własny, wymarzony sposób. Kiedy wracał do izdebki w której mieszkał, nie mógł powstrzymać się przed snem, czasem nawet przed niewykąpaniem się. Zasypiał w uniesieniu i tak samo wstawał, dręczony w przerwach przez smoki i widmowe kształty. Z każdym dniem wzrastały, z każdym stawały się większe i coraz bardziej realne. Gdyby chciał, mógłby ich dotknąć i je poczuć. Ale nigdy tego nie zrobił, brakło mu na to odwagi tak samo jak na przywalenie Ibbeńczykom. W snach smoki wiły się i zionęły krótkimi strumyczkami ognia, zagrożenie nimi jakby zeszło, ale za to pojawiło się nowe. Było to wpierw żółte kółko świecące nieznanym, migoczącym światłem, które niekiedy przeistaczało się w czarny, widmowy kształt bez twarzy i rozpoznawalnych cech. Tylko długie kikuty rąk i nóg, zbudowane nie z tkanki a czegoś czego nie mógł nazwać i zakończone pazurami długimi i ostrymi jak szpony orła. I tak trwały dni w Lorath
.Słońce wschodziło, Dirko ruszał do pracy, Słońce zachodziło, już był w swojej izdebce i planował czy pomarzyć o smokach czy przemykać po krętych uliczkach miasta. Kręcił się wtedy po nich bez celu a czasem bez wiedzy gdzie się znajduje. Raz nawet dotarł do ponurego, zakazanego labiryntu znajdującego się na jego obrzeżach. W czasach swojej chwały musiała być to wspaniała budowla, teraz jednak tylko marniała, waląc się w gruzy i pokrywając zielskiem. Składała się ona z masywnych kamiennych kolumn i domów, wyciosanych w kamieniu tak starannie, że nie dało się między nie włożyć nawet palca. Stał tak przed budowlą i patrzył się w dół wiodącej do niej kamiennej ścieżki zastanawiając się czy nią nie podążyć. Próbował tego raz za dzieciaka ale wtedy ojciec odciągnął go siłą i z twarzą kipiącą gniewem i strachem wykrzyczał mu, że nie można tego robić, ponieważ żyją tam duchy porywające dzieci. Rzeczywiście, niezwykłe zaginięcia zdarzały się tam co najmniej kilka raz w roku a ciał zaginionych nigdy nie odnajdywano. Czasem zdarzały się ślady, zdarte mchy świadczące o ludzkiej obecności albo ubrania ofiar, starannie zdjęte i złożone w kostkę, ale na tym się kończyło. Zaginieni, przeważnie młodzi chłopcy przepadali jak kamień w wodę a ich rodziny mogły tylko płakać i narzekać. Nad labiryntem właśnie panował wicher, na tyle silny że czuł go w kościach ale nie wyrządzający żadnych szkód kamieniom, które zdawały się być tutaj postawione na wieki. Postawił krok na szczycie drogi, chcąc się udać w jej dół. Wtedy to zauważył na pobliskim kamieniu niezwykły znak. Były to zakręcone promienie wypływające niczym fala z okręgu, narysowane czerwienią, krwistą jak krew z jego żył i mdłą jak ryby które przeładowywał w porcie. Poczuł nagłe uderzenie w żołądku i głowie. Wziął więc nogi za pas i powziął postanowienie aby nie wybierać się tam nigdy więcej.
- Co teraz? - pomyślał
- Czy nadszedł czas na dalsze poznawanie miasta?
- Czy też po prostu na poleżenie w łóżku
Chyba jednak na to drugie. Uderzenia gorąca i uderzenia zimna, migreny i artretyzmy jakie teraz poczuł i jakie czuł ostatnio bardzo często nie pomagały w gotowości do działania
- Orzech, orzech - nucił sobie wracając spiesznie do swojej izdebki
Otworzył drzwi najciszej jak umiał. Jego współlokatorzy często skarżyli się bowiem na jego nocne powroty. Osobiście wolał pójść im na rękę nie dlatego, że był to lorathijski zwyczaj ale dlatego, że to miejsce naprawdę mu odpowiadało. W żadnym innym nie mógłby obserwować widmowego światła, które nie chciało go opuścić. Kiedy wszedł do izdebki, jego towarzysze jednak jeszcze nie spali. Siedzieli przy stoliku, grając w karty i popijając gęste, lorathijskie piwo. Zaprosili go do gry z nimi ale on był na to zbyt zmęczony. Podziękował im i udał się na spoczynek. Uderzenia gorąca i uderzenia zimna, migreny i artretyzmy jakby go opuściły. Zasnął spokojnie, w niedaleki czas i to pomimo hałasów wydobywających się zza drzwi. Wydawało się, że tej nocy wszystko idzie ku lepszemu, jest naprawdę dobrze aż spotkało go niezwykłe i zastanawiające wydarzenie.
Nie wiedząc kiedy przebudził się gwałtownie. W jego głowie nadal dudniał koszmar straszliwy i dotykający istoty duszy. O smokach zagrażających miastu położonemu na kamiennym pustkowiu i otoczonemu wysokimi palmami. Mieszkańcy próbowali je odpędzić rytmem bębnów, w które tłukli pałkami z dziwnego, przesyconego ciemnością drewna. Smok krążył w powietrzu gotując się na wyrzucenie z siebie jęzora ognia, a on czuł w sobie emocje mieszkańców miasta. Nie były nimi strach o nie, było to natomiast stężała w żyłach i oczekująca wybuchu gotowość na wszystko a zwłaszcza do poświęceń. Bębny dudniły i dudniły, osiągając wysokie tony, smok krążył i krążył jakby w zamyśleniu coraz bardziej zbliżając się do wysokości domów miasta a on… wybudził się z tego bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Wstał powoli wciąż nie wiedząc w jakiej rzeczywistości się właśnie znajduje.
- Chyba jednak w swojej - pomyślał po chwili. Nudnej i cuchnącej wielorybim olejem
A w tej chwili raczej jego własnym potem od którego ociekała pożółkła kołdra w którą był obleczony. Ściągnął ją z siebie i stawiając kroki tak cicho jak tylko mógł udał się w kierunku brzóz. Musiał tam teraz pójść aby odzyskać spokój. Kiedy jednak zamknął drzwi mieszkania i skierował na nie swe spojrzenie jego niepokój się tylko wzmógł. Tej nocy bowiem światło znikło a widział tylko rozłożyste, zielone korony brzóz. Piękny widok naprawdę, ale gdzie mogło udać się światło? Aż w końcu je ujrzał. Nie to widmowe, nie to jakie było jego towarzyszem każdej nocy ale o wiele bardziej piękniejsze i groźniejsze. Tuż nad brzozami wirowała wielka kula złożona z czerwieni, wyrazistej jak krew i mdłej jak zdechły, rozkładający się tuńczyk. Kula pulsowała kropkami i kreskami, każdej z nich posiadających swój własny odcień i rytm. Sam ich widok zdawał się wprawiać odbiorcę w osłupienie, nie dające się mu ruszyć z miejsca. Było to winą piękna i niezwykłości obiektu a także dźwięków. Tego dziwnego odgłosu darcia trocin, który nie powinien słyszeć a jednak słyszał. Darcie trocin stawało się coraz głośniejsze, aż w końcu wybuchło mu w głowie i sprawiło, że musiał się oprzeć wszystkimi czterema kończynami na ziemię.
- Chodź - wibrowało w nim nie dające się ugasić wezwanie
- Chodź i mnie złap - powtórzył głos tym razem śmiejąc się śmiechem tak obłąkańczym jakiego nie była w stanie z siebie wydobyć ludzka istota
Próbował mu odpowiedzieć.
-Orzech- to było jedyne co zdołał wycharczeć
Uniósł oczy, starając się zorientować co się właśnie dzieje a wtedy tajemnicza kula wyskoczyła w powietrze i niczym gromada upiornych ptaków powlokła się w kierunku ruin labiryntu. Zdawała się wirować, płynąć, latać, posuwać się niczym ciężka skrzynia - wszystko w jednym i tym samym momencie. Wstał i wytężając wszystkie siły, jakie jeszcze tylko miał pobiegł w kierunku labiryntu. Bez celu, bez kierunku, z czystej tylko ciekawości. Upiorna kula jednak zniknęła. Zatrzymał się w pół drogi i zaczął rozglądać się na wszystkie strony, w tym pod siebie. Kula światła jednak była tuż przed nim, ale przestała być kulą, tak samo i światłem. Przeistoczyła się w przerażającą, czarną postać przechadzającą się po labiryncie, jak gdyby nigdy nic, jakby była to dla niej codzienność. Spojrzał w jej kierunku, starając się dostrzec jej kontury i kształty, po czym wziął nogi za pas i zaczął biec ile tylko jeszcze miał sił w nogach. Nie zatrzymał się dopóki nie stanął przed drzwiami i nie zatrzasnął ich głośno, budząc pewnie z połowę domowników. Ci gniewnie na niego spoglądali, wybudzeni z chwili odpoczynku ale on tylko powlókł się z powrotem do łóżka. Nie mógł im powiedzieć o tym co zobaczył, zresztą i tak pewnie by mu nie uwierzyli. Kiedy rano jak zwykle wstał i poszedł do pracy, mógł tylko rozmyślać o upiornym widoku, jaki ukazał się jego oczom. O wielkiej, czarnej figurze wysokiej jak kolumny labiryntu i chudej jak tyczka, która przechadzała się po labiryncie, nie stawiając w nim ani jednego kroku.
Dodaj komentarz