Przeciwieństwa się przyciągają, czyli do trzech randek sztuka (część 1)

Przeciwieństwa się przyciągają, czyli do trzech randek sztuka (część 1)W wybitnie skrótowym wstępie (jeśli ktoś jest ciekaw pełnej wersji, zapraszam na Pokątne oraz stronę autorską) pragnę poinformować o trzech rzeczach:

- niniejsze opowiadanie jest odrzutem z naboru do wydawnictwa, które mogło ukazać się jeszcze wiosną, jednak z powodów niezależnych ode mnie pojawia się dopiero teraz,
- ze względu na konieczność podziału na mniejsze epizody, w niektórych ilość seksów będzie śladowa, natomiast inne będą się składały niemal wyłącznie z cimcirimci (mówi to panu coś?),
- tekst zawiera znaczną ilość słów uważanych powszechnie za obraźliwe. Także uprzedzam co wrażliwszych, żeby potem nie było zdziwienia.

Miłej lektury życzę!


***

ROZDZIAŁ 1/9

*

     Bywają w życiu chwile, w których absolutnie wszystko idzie po naszej myśli. W pracy dyrektor sypie awansami jak z rękawa, dzieciaki przynoszą ze szkoły same szóstki, mąż dzień w dzień popisuje się śniadaniem rodem z pięciogwiazdkowego hotelu, a żona co noc przeistacza w boginię seksu. Względnie odwrotnie. Niestety, czasami bywa i tak, że cały świat zdaje się sprzysiąc przeciwko nam. Robota leci z rąk nawet bez dogryzania szefa-kutasiarza, śnieg jest za zimny, deszcz za mokry, słońce świeci za mocno, za słabo czy w ogóle nie z tej strony, a do tego kundel sąsiadki za każdym jebanym porankiem obsrywa wycieraczkę.
     I właśnie ta druga sytuacja idealnie obrazowała to, co działo się ze mną. No, może z jedyną różnicą w postaci kota zamiast psa. A jeszcze ledwie rok wcześniej wydawało mi się, że wszystko będzie pięknie… nie, nie wydawało. Naprawdę tak było! Nie tylko snułam coraz ambitniejsze plany na przyszłość, lecz przede wszystkim realizowałam je wespół z jedyną, pamiętającą jeszcze studenckie czasy miłością u boku. Aż nadeszła pewna niewyróżniająca się niczym niedziela, kiedy przy obiedzie zamiast: „super ci wyszedł ten rosół” usłyszałam: „już cię nie kocham”. Tak po prostu.
     Z początku zupełnie do mnie nie docierało, co to niby miało znaczyć. A gdy wreszcie zrozumiałam… nadal nie miałam pojęcia, w jaki sposób powinnam zareagować. Zadać najbardziej banalne z możliwych pytań, czyli: dlaczego? Wziąć całą winę na siebie i błagać na klęczkach o kolejną szansę? Histeryzować? Zaprzeczać oczywistym faktom? A może przeciwnie – uczepić się pazurami ostatków nadziei i bez względu na wszystko walczyć do upadłego? Ostatecznie nie mogłam ot tak zignorować tych wszystkich lat wspólnych radości, smutków oraz namiętności.
  
     Niestety, ale mogłam. A właściwie musiałam, bo decyzja najwyraźniej została już podjęta, natomiast mnie pozostało co najwyżej się z nią pogodzić. Czy mi się to podobało, czy nie. Nie było żadnej szczerej rozmowy, w której przynajmniej spróbowałabym znaleźć na nowo nić porozumienia między nami. Nie było dawania drugiej szansy. Nie było żadnego tłumaczenia się. Nie było nawet tak często przytaczanego w podobnych sytuacjach „ostatniego seksu na pożegnanie”. Nie było niczego, jak mawiał klasyk. Było za to przyglądanie się pakowaniu kolejnych pudełek, niezręczne życzenia powodzenia w dalszym życiu i jakże wymuszony uśmiech przy zamykaniu drzwi.
     Co gorsza, niedługo później dowiedziałam się pocztą pantoflową od naszych wspólnych znajomych, co było prawdziwym powodem rozstania – nie wypalenie związku, niezgodność charakterów lub jakkolwiek rozumiane problemy sercowe, a pojawienie się lepszego modelu. Młodszego, szczuplejszego i na stanowisku senior key account maganer… albo coś w tym guście. W każdym razie zdecydowanie nie sprzedawczyni w odzieżówce jak w moim przypadku. I ta właśnie prawda, zamiast zgodnie z ludową mądrością przynieść mi wyzwolenie, zupełnie mnie dobiła. Do tego stopnia, że zamiast wreszcie pogodzić się z faktem dokonanym i poukładać życie na nowo, staczałam się po równi pochyłej. Bezustannie rozdrapywałam ledwo zagojone rany, roztrząsając kolejne alternatywne wersje wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca.
  
     Zapewne zadręczałabym się także i tego dnia, gdybym wcześniej nie przyobiecała obecności na babskim wieczorze. Niby nie miałam zaraz zamiaru pacykować się jak rasowa korposzczurzyca na otwarcie nowego ołpen spejsa, niemniej minimum przyzwoitości postanowiłam zachować. Przede wszystkim dla siebie samej. Uczesana, z podmalowanym oczkiem i wystrojona w rozkloszowaną kieckę barwy wściekłej pistacji oraz równie oczojebnie morelowy płaszczyk, o umówionej godzinie zeszłam pod blok, gdzie oczekiwała mnie drobniutka, parę lat starsza brunetka. Uchachana jak zwykle, czego zarówno nigdy do końca nie potrafiłam zrozumieć, jak i po prawdzie trochę zazdrościłam.
     – Hej, Becia! To co, taksówkę bierzemy? – Ostentacyjnie postawiłam podbity futerkiem kołnierz.
     – No chyba cię pogibało! – Becia, czyli de facto Beata, choć szłam o zakład, że nawet w urzędzie tak na nią nie mówili, rzuciła z udawaną pretensją. – Może i pizga złem, ale bez jaj! Aż taki bogol nie jestem, żeby się wozić trzy ulice.
     Chcąc nie chcąc przyznałam jej rację. Po krótkim spacerze dołączyłyśmy do oczekującego nas towarzystwa, rozsiadłyśmy się i… owszem, raczej nieczęsto brałam udział w podobnych spędach, a i moja bieżąca sytuacja sercowa nadto prowokowała do ploteczek, niemniej z miejsca stałam się głównym obiektem zainteresowania. Co było może i miłe, bo praktycznie wszystkie obecne szczerze mi współczuły, lecz w pewnym momencie stało się męczące. I to bardzo. Zwłaszcza gdy za wyrazami wsparcia szły od razu propozycje randkowania z równie samotnymi co ja panami.
     O, przepraszam: paniami.
  
*
  
     Tak, owszem oraz jak najbardziej byłam lesbijką. I o ile z początku, jako dziewczynie z głębokiej prowincji i ze zdecydowanie zbyt wyraźnymi skłonnościami do puszystości – że o dającym dość powodów do złośliwych uwag, nad wyraz oryginalnym imieniu nie wspomnę – nie było mi łatwo zaakceptować siebie, o tyle po czasie zrozumiałam, że po prostu taka moja natura. A jeśli ktokolwiek miał, ma czy kiedykolwiek będzie mieć z tym problem, to… cóż, jego problem. Czy tam jej. Ja natomiast miałam, mam i będę miała to w dupie, której zresztą rozmiaru także dawno przestałam się wstydzić.
     Na szczęście nie musiałam krępować się ani w aktualnym towarzystwie, ani przede wszystkim miejscu, nazywanym nieoficjalnie (lecz jakże trafnie) „lesbarem”, gdzie na dodatek mogłam natknąć się na potencjalną kandydatkę na nową partnerkę. Gdyby mnie to oczywiście interesowało, bo tak naprawdę ostatnim, czego potrzebowałam, było wdawanie się w przelotne homoromanse. I wówczas gdy popijałam drinka i gawędziłam niezobowiązująco ze wspomnianą bratową – swoją drogą stuprocentową heteryczką, co nijak nie przeszkadzało jej regularnie przesiadywać w oazie LGBT – ta nagle przerwała i uśmiechnęła się do kogoś za moimi plecami.
     – Hej, Ana! Jak zwykle punktualna, nie ma co! Przecie żem mówiła, że będziemy już od piątej!
     – A ja powiedziałam, że jak przyjdę, to przyjdę. Dobra, to gdzie mam się wcisnąć, bo jak widzę wszystko pozajmowane! – odpowiedział wysoki, melodyjny głos.
     – A gdziekolwiek! No, laseczki, przesuwać dupeczki!
     Chcąc nie chcąc podniosłam się, przesiadłam o pół miejsca w loży i dopiero wtedy obróciłam wzrok. I aż się zapowietrzyłam z wrażenia.
  
     Tego, co w ciągu kolejnych ledwie paru minut wydarzyło się w mojej głowie, nie potrafiłam nazwać inaczej niż całkowitym wywróceniem do góry nogami wydawałoby się nienaruszalnych podstaw własnego gustu i podejścia nie tylko do urody, lecz także atrakcyjności seksualnej. Siedząca bowiem naprzeciwko kobieta wcale nie była wybitną pięknością: niewysoka, krępa, jak na mój gust zbyt odważnie ubrana i za mocno umalowana, lat czterdziestu paru. A może i więcej? Sądząc po całkiem głębokich zmarszczkach, nieco już zmęczonym dekolcie czy poprzetykanych srebrnymi pasmami tlenionej grzywce, było to co najmniej możliwe. Na dodatek miała dość szeroko rozstawione oczy, małe usta, zbyt krzaczaste jak na moje preferencje brwi…
     Nigdy wcześniej nie spotkałam na żywo kogoś o tak niesamowitej urodzie. Istnej damy, która nawet rozczochrana i w porozciąganym dresie wyglądałaby bez porównania bardziej dostojnie niż ja po miesięcznej odnowie biologicznej oraz w strojach rodem z garderoby brytyjskiej rodziny królewskiej. Jakby tego było mało, emocjonalne tornado przetaczało się nie tylko przez mój umysł, ale także ciało. Czy raczej przede wszystkim przez nie. Policzki paliły żywym ogniem, sutki swędziały jakbym potraktowała je wibratorem, a o tym, co działo się w dole brzucha, próbowałam nawet nie myśleć. Z wyjątkowo miernym zresztą skutkiem, bo choćbym nie wiadomo jak chciała temu zaprzeczać, byłam najzwyczajniej w świecie podniecona. Z każdą chwilą mocniej. Na tyle, że dopiero szturchnięcie Beci przywróciło mnie do rzeczywistości.
     – Hej, Oli? Żyjesz tam? Wszystko okej?
     – Co? Tak… ja tylko… eee… yyy… – wybełkotałam coś niezrozumiałego ku wyraźnej uciesze otoczenia. – Przepraszam, trochę mi słabo, muszę na moment wyjść.
     Podniosłam się zdecydowanie za szybko, co poskutkowało nie tylko zawrotami głowy, ale i dewastacją połowy stolika przy pomocy nagłego ataku dupą. Szczęście, że nie potknęłam się jeszcze o własne nogi, chociaż w pewnym momencie naprawdę niewiele brakowało.
  
     Stałam za drzwiami tak długo, aż dołączyła do mnie wyraźnie zaniepokojona Becia.
     – Jak źle się czujesz, to może cię odprowadzę? Będziesz chciała po drodze wejść do apteki? – Zamiast zwyczajowo śmieszkowego tonu spytała z autentyczną troską, podając mi mój własny płaszcz.
     – Nie, to nie to… – Spuściłam wzrok.
     – A bo już myślałam, że… – zamilkła w pół słowa, jakby nagle coś nagle zrozumiała. – No nie mów! Chodzi o Anę?
     Nie było sensu, bym zaprzeczała tak oczywistej oczywistości, więc tylko kiwnęłam głową.
     – Cholera, przepraszam! – Teatralnie przysłoniła usta dłonią. – Ale się teraz głupio czuję, bo wiesz… to moja wina, że ona tu jest. Specjalnie ją zaprosiłam i to właśnie ze względu na ciebie! Miałam nadzieję, że może ci jakoś pomoże czy coś, bo ona jest taką doradcą… doradczynią… no doradza ludziom, co mają kłopoty w życiu. I dlatego pomyślałam, że może…
     – Cooo? – Momentalnie się we mnie zagotowało. – To już nie tylko znajome rozprawiają o moim życiu intymnym, ale też znajome znajomych, tak? A możecie wszyscy się ode mnie odwalić?
     – Tak, możemy. Odpierdolić też! – Becia, z właściwą sobie wrodzoną grzecznością, postanowiła nie pozostać dłużna. – Tylko ciekawe, kto wtedy przy tobie zostanie, co? Bo zdążyłaś już wkurwić swoim zachowaniem jedną połowę znajomych, a druga też zaraz się na ciebie wypnie! A wiesz czemu? Bo traktujesz ich jak śmieci! Mnie zresztą też! Dzwonię do ciebie prawie codziennie, staram się wyciągnąć z domu przy byle okazji i w ogóle robię, co tylko mogę, a tobie to lata koło chuja! Czy piczy raczej! – podsumowała kpiąco, wyraźnie ukontentowana własnym dowcipasem.
     – Becia…
     – Co, kurwa, Becia? Wiesz, że to prawda!
     Miałam jej odparować, żeby przynajmniej spróbowała używać języka bardziej licującego z wiekiem, wykształceniem i ogólnym statusem społecznym, jednak tylko westchnęłam zrezygnowana. Zbyt dobrze wiedziałam, że tak rozjuszonej bratowej najlepiej będzie po prostu zejść z drogi. Poza tym miała rację. Nie pierwszy raz zresztą. Czułam, że jeszcze chwila, a zabójcza mieszanka bolesnych wspomnień, obrazu roześmianej Any za szybą oraz co najmniej dwóch drinków za dużo doprowadzi mnie do płaczu.
  
     A nie, przepraszam, za późno. Chociaż może i dobrze, bo zamiast wybuchu niekontrolowanego żalu wylałam nadmiar emocji wraz ze łzami, ocieranymi przez może nie wstrząśniętą, niemniej zmieszaną na pewno Becię. A im bardziej się uspokajałam, tym wyraźniej zdawałam sobie sprawę, że być może życie postawiło przede mną jakże niespodziewaną, lecz równocześnie prawdziwą szansę na odmianę losu. Czyżby tak właśnie miało być, że znalazłam się w tym konkretnym miejscu i czasie? Że poznałam Anę? Że od pierwszego spojrzenia zapałałam do niej czymś więcej? Kto to mógł wiedzieć?
     – Słuchaj… – zaczęłam niepewnie. – Wracając do tematu, to dobrze się znacie?
     – Hmmm, może nie jest z niej jakaś moja wielka funfela, ale owszem! – powiedziała tak spokojnie, jakby spięcie sprzed paru chwil nigdy nie miało miejsca. – Ufam jej i uważam za naprawdę wspaniałą osobę, ale też specyficzną. I to nawet bardzo.
     Przez moment zastanawiałam się, co to niby miało znaczyć, niemniej stwierdziłam, że dłużej już czekać nie mogę. Nie chcę. Wszystko jedno.
     – Wiem, że niezręcznie to wyjdzie, ale nie jestem w stanie tam wrócić. Nie teraz. Dlatego – znów się zawahałam, jednak ostatecznie stwierdziłam, że albo zrobię to teraz, albo nigdy – czy mogłabyś ją tutaj poprosić i dać nam chwilę sam na sam?
     Zamiast odpowiedzi bratowa tylko odwróciła się i zniknęła w barze, a ja zaczęłam się obawiać własnej reakcji, kiedy za moment…
     – No hej! Podobno masz do mnie jakiś interes? – Ana faktycznie okazała się niższa ode mnie o ponad pół głowy, mimo że przecież sama nie grzeszyłam wzrostem.
     – Tak… znaczy ja… mam pytanie… yyy… – zaczęłam się jąkać gorzej niż na maturze, egzaminie na prawko i pierwszej randce razem wziętych.
     – To może zacznijmy od początku, dobrze? – W duchu dziękowałam, że przerwała te nędzne próby wysłowienia się. – Aneta. Chociaż, jak pewnie zauważyłaś, wszyscy zwracają się do mnie per Ana.
     – Oli… Olimpia. I też mów, jak wolisz. – Wreszcie jako tako odetchnęłam. – Przepraszam, że stawiam cię w takiej sytuacji, ale chciałabym… myślałam, żebyśmy… czy dałabyś się zaprosić na kawę? Tak tylko we dwie?
     – A kiedy? – Ana nie wydawała się zaskoczona propozycją.
     – Jak tylko będzie ci pasowało. Może w przyszłą niedzielę? – rzuciłam pierwszym terminem, jaki przyszedł mi do głowy.
     – A może teraz? Jeśli chcesz porozmawiać prywatnie, to zamiast się umawiać się przez kolejny miesiąc, proponuję obgadać wszystko od razu.
     Aż otwarłam usta z wrażenia. No tego to spodziewałam się mniej niż hiszpańskiej inkwizycji. Nie wiedziałam nawet, czy mam uciekać, czy raczej skakać z radości.
     – Tak właściwie… jak to naprawdę nie jest dla ciebie problem…
     – Dobra, będzie tego! Tak do niczego nie dojdziemy! – Ana, z niedającym się ukryć politowaniem w głosie, przerwała moje nieudolne starania. – Po pierwsze: masz piękne imię i jeśli mogę, nie będę go paskudnie zdrabniała. Dlatego, Olimpio, jak już zapewne się dowiedziałaś, nie przyszłam na to spotkanie całkowicie przypadkowo i to właśnie ty jesteś jednym z powodów mojej obecności. To po drugie, a po trzecie od razu muszę coś wyjaśnić: niezależnie od tego, co naopowiadała ci Becia, nie jestem żadną dyplomowaną terapeutką, psycholożką ani nikim takim. W związku z tym nie prowadzę żadnej oficjalnej praktyki, a jeśli już komuś pomagam, to tylko grzecznościowo i jedynie zaufanym znajomym. I po dziesiąte i ostatnie – mrugnęła tak, aż mi kolana zmiękły – od razu cię uprzedzę, że bywam bezpośrednia. Czasami nawet bezczelna. I jeśli czegoś chcę, to zwykle mówię o tym bez ogródek, tyle że używam do tego dalece innego słownictwa niż niektóre nasze wspólne znajome! – zachichotała. – Tak czy inaczej, jeśli proponuję ci spotkanie od razu, to znaczy: od razu. Więc jak, chcesz tę kawę czy nie? Ja stawiam. I ciasto też. Tylko nie tutaj, bo własnych myśli nie słyszę. Zaraz za rogiem jest taka przyjemna kawiarenka, pasuje ci?
     – A reszta? – Spytałam grzecznościowo, choć właściwie nic mnie to nie obchodziło. Jedynym, na czym mi zależało, było jak najszybsze znalezienie się z Aną w jakimś ustronnym miejscu.
     – Jak kochają, to poczekają! – Ana po raz kolejny puściła mocno podmalowane oko i weszła z powrotem do baru po kurtkę.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na okładce na podstawie: chloecamilla.wordpress.com

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 09.07.2022. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz