Czerwony Świt-Rozdział 4

Czarny Niedźwiedź wraz z innymi młodymi Indianami prawie wszystkich okolicznych szczepów otoczyli fort z pewnej odległości, uzbrojeni w łuki, stare muszkiety i tomahawki czekali na odpowiednią porę do odbicia więźnia. Nie mogli pozwolić, by tak szanowany wódz, stał się zabawką w ręku białych, jego syn pełnił funkcje przywódcy ratowników, niestety spóźnili się. Noc już mijała, a ranek nadchodził, zaistniało wysokie ryzyko wykrycia. W tym gronie odważnych wojowników brakowało doświadczonego lidera, byli tylko sami gorącokrwiści, niecierpliwi młodzieńcy, syn Sędziwego Byka gryzł się z myślami co robić, zaatakować, teraz gdy mrok nie został jeszcze rozproszony przez światło poranka? Czy zaczekać do następnej nocy? Blade twarze mogły w każdej chwili wykonać swój niesprawiedliwy wyrok... Co robić... Co robić.
     Od strony fortu przybiegł zwiadowca Bystry Orzeł.
– Moi czerwoni bracia nie jest dobrze, wyprowadzili wodza na plac... – Nie zdążył dokończyć, gdy zabrzmiała seria wystrzałów, przed oczyma Czarnego Niedźwiedzia zamajaczyła zakrwawiona postać ojca i szydercze twarze białych z dymiącymi lufami swoich strzelba z satysfakcją patrzących na swoje dzieło. Poczuł fale nieokiełznanego gniewu, podniósł się, w jednej ręce trzymał tomahawk, a w drugiej nóż łowiecki spomiędzy zaciśniętych zębów wydał rozkaz do ataku, nie w ramach ratunku, a w ramach krwawej zemsty.
– Niech czerwona posoka bladych twarzy zmyje krew niewinną Sędziwego Byka. Do ataku bracia! – Z setki gardeł wyrwał się okrzyk wojenny Siuksów i innych plemion, który zmroził ludzi w forcie. Kawalerzyści zaczęli strzelać, zabijając pierwszych atakujących, jednak było ich za dużo, by zatrzymać natarcie przed palisadą. Czarny Niedźwiedź z mordem w oczach wspiął się momentalnie po drewnianym umocnieniu, wbił swoje ostrze w ciało jednego z żołnierzy, drugiemu tomahawkiem roztrzaskał czaszkę i już rozglądał się za następnymi celami, dookoła jego bracia też zaczęli już walczyć, wszystko wokół brudne było od szkarłatu, powietrze przepełnione ohydnym zapachem spalonego prochu, krzyki rannych, jęki konających, realia walki obudziły z morderczego letargu młodego Indianina. Nic, co działo się właśnie teraz, nie przypominało szlachetnej walki z opowieści weteranów, to była rzeź, poczuł uderzenie z kolby w plecy, które zepchnęło go do stajni wprost na siano, wielki Manitu nadal czuwa nad nim. Podniósł się zbolały, obserwując sytuacje na zewnątrz, nie było dobrze, mimo przewagi liczebnej atakujący zaczęli przegrywać z szybkostrzelnymi rewolwerami i ostrymi szablami. Ktoś podpalił zabudowania, pożar zaczął ogarniać większą część budynków, łuna ognia swym blaskiem podkreślała demoniczność wydarzeń, rzucając cienie śmierci i rozpaczy na otoczenie.
     Z dawnego animuszu pozostała tylko bladość i wyrzuty sumienia, że nie wykonując poleceń ojca, sprowadził ostateczny koniec na przyprowadzonych tutaj towarzyszy, jak ogromny kamień ciążyły mu słowa rodzica, gdy kłócili się w tipi. Swoją głupotą sprowadził płacz i żałobę do licznych obozów indiańskich, wiele matek nie zobaczy już swoich synów, dzieci ojców, a rodzeństwo braci, musiał zapłacić za to, zebrał się w sobie i wziąwszy zamiast zgubionego noża siekierę do drewna, ruszył do ataku, uśmiercając po drodze kilku nieprzyjaciół, cały pokryty krwią przypominał demona z piekła, gdy już miał pozbawić życia następnego człowieka, usłyszał strzał i poczuł palący ból w lewym ramieniu, z tego powodu musiał porzucić jedną ze swych broni, zamachnął się tomahawkiem, zabijając celnym rzutem strzelca. Mógł własnymi rękami nadal czynić śmiertelne żniwo, ale zabrakło mu siły, upadł ciężko na kolana, głośno dysząc. Podniósł zbolałą głowę i ujrzał przed sobą podchodzącego odzianego w błękit kawalerzystę, mierzącego rewolwerem w młodzieńca. Pomyślał, że to koniec, padł huk i ujrzał, jak drobne ciało upada na ziemie. Oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia, ponownie przeniósł wzrok na strzelającego, lecz ten zdążył wystrzelić już wszystkie kule, o czym świadczył puste naciśnięcia spustu.
     Czarny Niedźwiedź poczuł nową falę energii, podniósł z ziemi toporek jakiegoś zabitego czerwonego brata i rzucił nim, trafiając kawalerzystę w pierś, skoro zagrożenie, choć na chwile oddaliło się, mógł zobaczyć, kto zasłonił go przed kulą. Łapiąc się za ranne ramię, podszedł do ubranej na biało, umierającej dziewczyny.
– Biała squaw, czemu uratowałaś jednego z agresorów, przecież chcieliśmy odebrać wam życia.
– Nie... Nie uratowałam jakiegoś Indianina, tylko syna Sędziwego Byka. – Widać było, że mówienie sprawia jej trudność.
– Ty znasz mojego ojca? – Delikatnie podniósł Laurę.
– Był wspaniałym człowiekiem, naprawdę nie wiem, jak możliwe, że będąc ludźmi, musimy się wzajemnie zabijać. Nasze serca biją tak samo, musimy jeść, musimy pić, umieramy, ale zamiast się godzić, wolimy przyspieszać własny koniec, czyż nie jest to czysta głupota? Przez durną żądzę posiadania zginął wielki wódz, mój ojciec, John, wielu żołnierzy i Indian, jednak nawet to krwawe wydarzenie wzmocni tylko odwieczną nienawiść, nie potrafimy uczyć się na własnych błędach... – Jej piękne oczy wpatrywały się bez wyrazu w poranne niebo, Czarny Niedźwiedź z szacunkiem zamknął jej oczy i położył na ziemi. Zupełnie odmieniony, gwizdnął na znak odwrotu, ostatni raz spojrzał na nie żywe już dziewczę.
– Może inni nie potrafią uczyć się na własnych błędach, ja jednak dzięki twojemu poświeceniu nauczyłem się wiele, śmierć nie jest zapłatą za moje błędy, to nagroda dla cierpiących i ucieczka dla tchórzy. Ja jestem synem Sędziwego Byka i nie splamię jego imienia – szepnął, po czym wraz z innymi ocalałymi i rannymi uciekł przez otwartą bramę.
Uciekinierzy zebrali się kilka kilometrów od fortu, by omówić dalsze kroki. Wielu nie powróciło z tej samobójczej wyprawy, atmosfera smutku i beznadziejności królowała wśród młodych. Czarny Niedźwiedź czując się, odpowiedzialny zabrał głos:
– Moi czerwoni bracia, dzisiaj zrobiliśmy najgłupszą rzecz, jaką mogliśmy. Nie posłuchaliśmy mądrości naszych starszych, uznając ją za słabość, ponieśliśmy straszliwą cenę za to... Jednak to nie koniec, biali tak, jak my są bardzo mściwi, kto wiec co zrobią w odwecie z naszymi bliskimi, tak więc musicie wrócić do swoich szczepów, by przenieść się w dalsze tereny, gdzie blade twarze boją się jeszcze zapuszczać. Wiem, że najlepszym rozwiązaniem naszego problemu byłaby nasza śmierć, ale kto zadba, by nasi pozostali bracia byli bezpieczni? Nie jesteśmy samolubni, dlatego ruszajcie i ostrzeżcie pozostałych o nadchodzącym zagrożeniu. Niech wielki Manitu będzie z wami. – Skończył przemawiać i podszedł do swojego przyjaciela Pięknego Sokoła.
– Natychmiast ruszamy, prawda Czarny Niedźwiedziu?
– Niestety nie mogę, Piękny Sokole, biali na pewno wiedzą, że jestem przywódcom ataku na fort, nie mogę sprowadzać takiego niebezpieczeństwa na plemię.
– Ale oni potrzebują wodza...
– Dlatego ty nim zostaniesz.
– Ale... – Syn Sędziwego Byka położył ręce na ramionach przyjaciela i spojrzawszy mu głęboko w oczy, rzekł:
– Wierze, że poprowadzisz Siuksów ku lepszym czasom, Manitu natchnie cię odwagą i roztropnością, ja muszę udać się na wędrówkę, by znaleźć sposób na naprawę swoich błędów. Od ciebie zależy ich przyszłość. – Nie pożegnawszy się z palącym od bólu ramieniem, udał się w swoim kierunku, nie miał nic, ani broni, ani jedzenia, nie czuł się związany z żadnym plemieniem, stał się tułaczem, jednak wiedział, że tak musi być.

Dodaj komentarz