Za młodzi na sen za starzy na grzech

Za młodzi na sen za starzy na grzechMartwą ciszę tego miejsca przerwały dzwony na Anioł Pański. Odmówiłam „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna”. Kiedy ucichły, usłyszałam głosy na klatce schodowej. Podeszłam do drzwi i spojrzałam w wizjer.
Weszli z szafą na drugie piętro – starą, z gruba ciosaną. Ona i ich dwóch. Słyszałam jak dyszą. Nagle szafa się otworzyła, a w niej pierzyna, różowawy wsyp . Kto dzisiaj przykrywa się pierzyną? Pewnie matka dała w posagu.
Odsunęłam oko od judasza i zawróciłam myślami kilka dekad wstecz, kiedy przyjechałam do tego miasta z pierzyną, taką prawdziwą – pierze świeżo wyskubane z gęsi lub kaczek, z najdorodniejszych wydłubane. Przywiozłam na furmance jak niemowlę, zawiniętą w koc i stłumioną w ryzach sznura.  
Zajrzałam ponownie w oko drzwi. Przyklejona wstrzymywałam oddech, ssąc „pszczółkę”, niemodnego cukierka, spoglądałam jak przez lornetkę. Weszli do mieszkania naprzeciwko jak do siebie… Mojego mieszkania – dokładnie takiego samego, kopii bliźniaczej jak z drukarki. Jacy będą – zastanawiałam się. Postałam przez chwilę. Kolana dawały znać o sobie. Mówiłam dozorcy Kazikowi, aby mi zrobił taki stołek na wysokich nogach – barowy, taki ze szczeblem na nogi. E tam, można gadać. Wyczekiwałam – wyjdą jeszcze, czy nie wyjdą. Może coś zapomnieli z dołu wnieść? Może polecą do biedroneczki, żeby kupić makaron i twaróg? Narobiłam sobie smaku tym myśleniem. Zjadłabym taki z masłem i posypany cukrem. Nie wyszli już. A tak chciałam się im przyjrzeć.  
Jeszcze przez chwilę nasłuchiwałam.  
Wróciłam do kuchni i usiadłam przy oknie. Czułam smutek, wielki smutek. Bo to przecież mieszkanie po Hani, przyjaciółki od serca. Umarła chwilę temu – wcześniej pochowała wszystkich bliskich: męża, siostrę starą pannę i syna. Zginął w Bośni na wojnie. Był zawodowym żołnierzem. Przeczuwała odejście. Jeszcze przed śmiercią rozdała swoje najlepsze ubrania po sąsiadkach – ja dostałam sukienkę z cienkiej wełenki i bursztynowe korale, i jakieś bibeloty. Podzieliła między swoich, aby nie trafiły do obcych… Pewnie by skrócili, zrobili ze szlafroka narzutę na leżankę, a z koszuli z żabotem tiszercik do pępka. Może do szmateksu by dali i wmówili, że to zachodnie albo włoskie ciuchy, a może amerykańskie. Bo kto to wie, gdzie trafiają rzeczy po starych ludziach?
Przykro mi się ponownie zrobiło, bo dopiero dzisiaj pomyślałam o Hani, w takiej chwili, kiedy ktoś zabiera jej miejsce. A ja? Nawet nie pamiętam daty jej odejścia. Miałam, a jakże miałam zapisane w kalendarzu, ale zalałam herbatą. Kiedy suszyłam na parapecie kartki, zadzwonił dzwonek do drzwi – listonosz przyniósł list z elektrowni, a w tym samym czasie przeciąg zdmuchnął daty i pofrunęły pewnie nie wiadomo gdzie. Kapnęłam się dopiero wieczorem. I gdzie szukać miałam? Taka to ze mnie przyjaciółka.  
Dumałam i nasłuchiwałam czy wyjdą. Nie wyszli. Nie pokazali się już do wieczora. A niech tam, jutro was sobie pooglądam.  
Jutro, to rozpoczął się armagedon. Tłukło się przez cztery dni. Po ścianach, suficie, klepkach. Szurało, zgrzytało, wierciło, bolało. Pył się unosił przez okno. Przybijało, przesuwało, kurwowało i szlagowało, śmiało się. Dyszało. Wydawało rozkazy i podnosiło głosy. Czajnik włączało, gwizdało i rury przytkało w łazience, stukało po framugach i na koniec myło okna i drzwi. Wreszcie ucichło. W uszach nastąpiła cisza.  
Stanęłam przy drzwiach. Wypatrywałam, prawie nie oddychając. Bo jak cicho, to pewnie wyjdą. I wreszcie wyszli po niecałej godzinie.
Ona niesforny koczek na czubku głowy, on dyndający kucyk na karku. Chude i marne to takie. Pewnie na sałatkach żyją. A może te ryżowe plastry? Dziwo takie, ubrane jak nie ludzie. W coś, co się wlecze po ziemi, w coś, co się plącze między nogami, klin daleko od kroku, jakby się naciągnął, jakby nie zdążył do klopa. Ona zamyka drzwi, a on grzebie w telefonie. A potem szybko… fruuu po schodach jak ptaki. Uchyliłam swoje odrzwia tak tylko minimalnie, niby poprawiałam wycieraczkę – prawym okiem zerkałam na skaczących po dwa stopnie, po trzy naraz. Zamknęłam drzwi i zaparzyłam herbaty… o i imbryczek w różyczki od Hani też dostałam. Z francuskiej porcelany, wyszczerbiona pokryweczka troszeczkę. Wróciłam myślami do tamtych skaczących po schodach. Ot, młodość. Pamiętam, jak z Hanią chodziłyśmy biegać za garaże. A jakże biegałyśmy jak przepiórki.  
Pewnie wiórka już naciągnęły. Wstając, trąciłam ręką szklankę, kawałki szkła przesunęłam kapciem pod szafkę. Gdybym się schyliła, już bym się nie podniosła z kolan. O, kiedy Hania mieszkała za ścianą – stukałam laską i zaraz przychodziła na pomoc, miała klucz i ja też miałam do jej mieszkania.
A tak szkło musi poczekać na Marysię – bratanicę mojego męża. Też zmarł i zostawił mnie. Nie mieliśmy dzieci. Był piesek, kundel znaleziony nad zalewem, ale też umarł zaraz po Władku.  
Nie powiem, Mania jest kochana, przyjeżdża raz na tydzień, dwa. Mieszka trzydzieści kilometry ode mnie i pracuje, i ma dzieci, i nawet wnuki ma. Nie może tak jeździć za często.  
Przyjechała, załadowała lodówkę, posprzątała, brudy wymieniła na czyste, nałożyła mi papiloty i wyfrunęła. – Trzymaj się ciociu, rachunki opłacone, leki wykupione, pa! - Z Bogiem... Wyleciała jak ci z naprzeciwka.  
Cisza zapanowała.  
Dzwonek. Kto to? Maria już była, listonosz był wczoraj, akwizytorzy chyba nie. Przegoniła ich kilka razy, nawet ostro było. Pewnie przekazali innym mocne pozdrowienie... „Spierdalaj człowieku”. No i są. Obydwoje, ci nowi w rozciągniętych szmatach i włosami upiętymi niechlujnie.  
Chyba trzeba otworzyć.  
— Czy nie przeszkadzamy? – zapytali.  
— A o co chodzi? – burknęłam z podniesionym czołem.
— Jesteśmy pani nowymi sąsiadami i chcieliśmy się przywitać, poznać – wydukali.
Tężeję w sobie i myślę – po jaką cholerę chcą się poznać, ale mówię:
— Dzień dobry!
Wtedy oni z tym ciastem, zza pleców wyjmują. Okrągłe i takie jakieś płaskie, upstrzone borówkami. Nie wyszło im – myślę. Zakalec, gnieciuch jak fiks.
— Dla pani, podają mi.
— Może jednak kawałek...
— Nie, nie, cały dla pani. Może wnuki przyjdą, koleżanki?
— Wnuki-sruki. Dziękuję – wydusiłam.  
I już wyciągałam rękę po foremkę i cofnęłam. Czułam, że tak nie wypada od razu.  
— Miły gest. Jakby państwo czegoś potrzebowali, to pukać, nie dzwonić, bo zęby bolą. Śmiech mnie w środku ogarnął... zęby? Chyba bóle fantomowe.  
Pomogę. Do widzenia.
Zdyszana wsiąknęłam w mieszkanie i ciężko oddychałam. Jakbym się strasznie urobiła, drew narąbała, cegieł nanosiła. Pamiętam, jak z Hanią woziłyśmy worki piasku na taczkach, by umocnić brzegi Rudawy... 1958 rok... a może 60.
Coś mnie w nocy dręczyło, nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok. Zasnęłam pewnie przed czwartą nad ranem i masz, ósmej jeszcze nie było, a tu dzwonek do drzwi.  
Pod nimi stoi ona.  
— Chciałam zapytać, gdzie można tutaj pranie powiesić. Strych?  
Uprali się tak szybko? Myślę.  
— Mam klucz. Dać?
— Jeśli pani… Poproszę.
— Ja tam już nie wchodzę, bo nogi nie pozwalają.  
— To możemy pani też rozwiesić?
— No niby tak, bo tam szybciej schnie. Ale pralkę mam zepsutą. Bratanica męża zabiera pranie.
— Po co fatygować. Mogę pani wyprać. – Uśmiechnęła się.
Moje halki. Moje majtki chce prać?  Oburzyłam się w środku. Dziur szukać w moich pończochach będzie.
Dałam klucz i zamknęłam drzwi. Oddychałam spokojnie.  
Dzwonek! Szlag mnie zaraz trafi, gdaczę jak kura i szuram starymi kierpcami w stronę drzwi.
— Mam prośbę, czy może nam pani powiedzieć, gdzie tutaj jest administracja, poczta, czy dozorca… – wydukała ledwo z siebie, widząc moją minę.
— Niech państwo wejdą.
Weszli i zostali na parę godzin. Tak jak kiedyś u Hani ja się zasiedziałam, i tak zostałam u niej do końca życia. Teraz trochę zapomniałam. Ci młodzi przypomnieli mi o tym.
Ona to Zuzanna, on Jakub. Poznali się na uczelniach. Od roku byli małżeństwem. Mieszkanie kupili na kredyt. Obydwoje po studiach. Pracują. Ona psycholog w szpitalu klinicznym, on informatyk w banku. Pogubili się trochę na swoim. Rodziny ich daleko. Jego w poznańskim, a jej w Łomży.  
Dzisiaj znowu nie mogłam usnąć. Siadałam na łóżku, piłam wodę, nie dużo, żeby nie chodzić do toalety. Myślałam o młodych, bardzo sympatycznych ludziach. Usłyszałam szuranie nade mną (słyszę bardzo dobrze, mam na uwadze sąsiadkę z góry, choruje) i nagle upadła… i głos „Jezus Maria”. Nasłuchując, odczekałam chwilę. Cisza. Wstałam z łóżka. Wyszłam na korytarz i delikatnie zapukałam do młodych. Boję się dzwonków, zwłaszcza w nocy. Usłyszeli.  
— Wiem, że pierwsza w nocy i wy do pracy rano. Ale moja sąsiadka z góry, koleżanka z junaków chyba upadła i od tego czasu trwa cisza. Mam klucze do niej.
Poszli ze mną na górę. Leżała jak rozgwiazda na podłodze. Oczy otwarte, żylaki na łydkach szkliły się jak szafiry. Wezwali pogotowie. Kuba okrył ją kocem. Oczy uszczelnił powiekami. Zuch chłopak.
Potem młodzi wzięli mnie do siebie, roztrzęsioną położyli na małżeńskim łożu, obok położyła się Zuzia, a jej mąż ułożył się na podłodze. Obok łóżka.
— Będę następna, następna i następna… – powtarzałam bez przerwy.
Sześć miesięcy zasiedlałam tych młodych. Pomagaliśmy sobie wzajemnie. Dozorcę poprosiłam, żeby dorobił młodym klucze, bo po co mają chodzić i szukać ślusarza. Mają pracę i obowiązki. A jak będą mieć potrzebę spowiedzi, to tylko ksiądz Tadeusz, nie wypytuje za bardzo i jest lekko przygłuchy. Poczta na Śliwkowej, a administracja za drugim blokiem. Nawet przedszkole blisko i niech nie czekają z tymi rzeczami za długo. Bo, jak potrzeba przyjdzie, to ja jeszcze przed odejściem pomogę przy dziecku. Trzeba być życzliwym, to i karma wraca. To było dobre pół roku w moim długim życiu. Dzięki młodym odstawiłam bolące nogi w kąt i zaczęłam chodzić do fryzjera, na zakupy, do klubu dla seniorów. Od czasu, do czasu ugotowałam rosół, taki domowy na kurze podwórzowej i zaprosiłam młodych. Kuba wymienił kolor ścian z błękitnego na żółty. Zuzka powiesiła zazdrostki w kuchni, te od Hani, haftowane w łabędzie. On uprzątnął piwnicę, a ona pawlacze… Stara pierzyna poszła na śmietnik.
Wiem, że nad tym wszystkim czuwała moja zapomniana przyjaciółka. Odeszła, ale jej duch pozostał w tych murach i na jej miejsce sprowadził tych młodych. Dla mnie…

*tytuł zaczerpnięty z tekstu Jacka Cygana

kaszmir

opublikowała opowiadanie w kategorii obyczajowe, użyła 1933 słów i 10913 znaków, zaktualizowała 5 lip 2021. Tagi: #wspomnienia #karma #świt #zmierzch

Dodaj komentarz