George - r. VII Pozostałość zakładu Black Rose Steel Company

George - r. VII Pozostałość zakładu Black Rose Steel CompanyGdy ta sprawa została już załatwiona, kilka osób odezwało się z propozycją, by tę trójkę wysłać do fabryki dopiero, jak do miasteczka powrócą zwiadowcy.
- Ale wy zdajecie sobie sprawę, że to może potrwać jeszcze bardzo długo, a te napady mogą przybrać na sile?... Potrzebujemy tej broni — odparł w końcu Peter.
- Być może ukradli stąd już wszystko, co chcieli i poszli dalej? - zauważyła młoda dziewczyna, trzymająca kilkuletniego brata za rękę.
- Alicia, jeśli ci nie wrócą, a wątpię by to zrobili, to przyjdą kolejni. Część ludzi pewnie nie udała się na północ, tylko tak, jak George, podążają na południe. Nie jest to pozbawione pewnej logiki, przecież tam, gdzie gromadzi się wojsko, muszą być też spore zapasy.
- Dlaczego więc i my się tam nie udamy?
- Simon... Chcesz zostawić tutaj cały swój dobytek?... Bardzo wątpię. Przecież na taką wyprawę nie zabierzemy wielu rzeczy. Poza tym nie mamy wystarczającej ilości paliwa. Póki nie znajdziemy jakichś większych zasobów, nawet nie ma mowy o takim przedsięwzięciu.
- Zgadzam się z Peterem, ludziska. Jeśli mamy szansę znaleźć w tych zakładach jakąś broń, to należy się tam jak najprędzej udać, a nie marnować czas na jałowe dyskusje w momencie, kiedy decyzja została już podjęta. Poza tym Peter powiedział nam dzisiaj dość dobitnie co stanie się z tymi, którzy nie będą go słuchać.
Wśród zebranych rozległ się szum rozmów. W końcu jednak ludzie, choć niektórzy niezbyt chętnie, zgodzili się, że plan opracowany przez swego zarządcę jest najlepszy. Wobec tego nie było już przeszkód, by mężczyźni wyruszyli do Black Rose. Jakoś nikt nie miał ochoty się mu narażać, a nawet przez myśl im nie przeszło, że istnieje szansa, iż blefuje. Tymczasem w trzech różnych budynkach, mała grupka szykowała się do ważnej misji. Młody żołnierz nie chcąc wprowadzać do ich wyprawy aspektu niezaufania, schował swoją broń do szafy pancernej, jaką dysponował w rodzinnym domu. Na wszelki wypadek zostawił sobie tylko wojskowy nóż starannie schowany w specjalnej przegrodzie w wysokim bucie. Schował też mundur, stwierdził bowiem, że niezbyt dobrze byłoby się w nim pokazywać poza Aracco, skoro najwyraźniej rząd przestał istnieć.

- Co to, do jasnej cholery, jest? - zapytał wstrząśnięty George, gdy wyjechali na wzgórze, z którego rozpościerał się doskonały widok na kompleks budynków należących do zakładu BR.
- Jak przypuszczam, to jest właśnie cel naszej podróży — odparł Sergio, wyglądając przez okno od strony kierowcy i mocno zaciskając palce na kierownicy.
- To coś ma być naszym celem?! Młody! Nie wnerwiaj mnie! To miały być działające zakłady utylizacji broni, a tymczasem to jakaś rozpadająca się ruina, najwyraźniej opuszczona od lat.
- Nikt przecież nie twierdził, że te zakłady będą jeszcze otwarte. Ludzie mówili, że coś takiego tutaj istnieje, a nie, że wciąż działa. - zauważył przytomnie Morgan.
- Gówno prawda! Nikt też nie mówił, że są zamknięte! Przyjechaliśmy tutaj z nadzieją na znalezienie broni, a tak, co? Chała! Totalna, nic tutaj nie znajdziemy!
- Albo przestanie pan natychmiast narzekać, albo pana wysadzę! - zagroził mu żołnierz. - To pan pchał się tutaj na trzeciego, więc teraz niech pan nie jęczy, że panu źle!!!... Jedziemy.
Skierował samochód w dół żwirowej drogi prowadzącej do bramy głównej, na której wisiała sporych rozmiarów tablica z następującym napisem: " Zakład utylizacji broni Black Rose.", a pod nią mniejsza: "Wjazd tylko za zgodą personelu." Brama dała się z łatwością otworzyć, więc śmiało przejechali przez nią, kierując się ku najokazalszemu budynkowi. Mijając zabudowania, rozglądali się uważnie we wszystkie strony w nadziei dostrzeżenia czegoś istotnego. Jednakże to, co udało im się jedynie spostrzec, była totalna martwota otoczenia. Miejsce wyglądało jakby ogołocono je kompletnie przed jego opuszczeniem.
Sergio zatrzymał pojazd i zgasił silnik, jednocześnie pilnie nasłuchując, ale bezkresna cisza uświadomiła mu, że nikogo ani niczego tutaj nie znajdzie. Weszli do głównego budynku, który okazał się niegdysiejszym biurowcem. Powybijane okna i szyby w drzwiach, poprzewracane meble, poniszczone komputery i farba odłażąca ze ścian przywodziły na myśl film grozy. Szybko więc opuścili te niegościnne mury. Mieli bowiem wrażenie, jakby byli cały czas przez kogoś obserwowani. Uczucie to potęgowała milcząca obecność nieczynnych kamer ochrony w narożach pomieszczeń i korytarzy.
- Dziwna sprawa... Nigdzie w pobliżu żywej duszy, a człowiek odnosi wrażenie jakby był obserwowany przez jakieś spojrzenia. Nie bardzo podoba mi się to miejsce. Aż ciarki po plecach przechodzą — powiedział Morgan, drapiąc się nerwowo w szczękę.
- Nie czas teraz na podobne rozmowy — zganił go młody żołnierz. - Przyjechaliśmy tutaj w jednym celu i nie mam zamiaru powracać do Aracco z pustymi rękoma tylko dlatego, że nam się tutaj nie podoba... Tamten budynek — wskazał budowlę po ich prawej stronie — tam pewnie utylizowali broń. Idziemy to sprawdzić!
- Skąd wiesz, że to właśnie tam? - zdziwił się George, idąc za nim.
- Przez kominy — padła lakoniczna odpowiedź.
Wewnątrz, hala okazała się niemal zupełnie pusta, podobnie, jak poprzedni budynek. Niemal, bo znaleźli tam kilka niewielkich części broni, które według zapewnień Sergio, będzie dało się złożyć do kupy. Natchnieni znaleziskiem, przeszukali przylegające do niej pomieszczenia. W jednym z nich, w przewróconym biurku znaleźli broń krótką z pełnym magazynkiem, w drugim naboje do strzelby. Przeszukanie całego kompleksu zajęło im prawie cztery godziny, a zdołali zgromadzić części tylko na dziesięć pistoletów i trzy karabiny. Był to jakiś ich sukces, lecz i tak byli wyraźnie zawiedzeni — liczyli na coś więcej.
- Ostatnia hala — powiedział zmęczonym głosem George, patrząc w stronę wspomnianego budynku.
- Ruszajmy. Chciałbym się stąd, jak najszybciej wydostać — rzekł hydrolog, bez zwłoki ruszając w tamtym kierunku.
Pozostała dwójka przytaknęła mu chętnie i w ponurym milczeniu podążyła czym prędzej za nim. Po wejściu do środka natychmiast uderzył w nich zaduch i ciepłota pomieszczenia, a następnie oczom ich ukazał się rozłoży na ziemi pomiędzy potężnymi maszynami czyjś barłóg, w którym spał jakiś starszy mężczyzna. Nie zbudził się nawet wtedy, gdy trzasnęły zamykane za nimi drzwi.
- Tutaj jest więcej broni niż tam — szeptem rzekł George, rozglądając się wkoło.
- Tu ją pewnie odzyskiwali — powiedział Sergio, podchodząc do najbliższego stanowiska. - Niewiele tego.
- Jak to, niewiele? - zgłosił obiekcje hydrolog.
- To są zamki i spusty. Jeśli to wszystko złożymy, to wyjdzie nam może pięć kolejnych pistoletów i ze dwa karabinki. Nie więcej. O ile oczywiście jest też tutaj jakaś amunicja. Inaczej na nic nasz trud — wyjaśnił uprzejmie.
- Cholera by to wszystko wzięła! - ryknął George, uderzając dłonią w najbliższy blat. Rozległ się metaliczny odgłos, który w końcu przebudził śpiącego człowieka. Ten zerwał się na posłaniu niczym rażony piorunem i dopiero wtedy mogli zobaczyć, że ubrany jest w stary kombinezon roboczy z tutejszych zakładów. Mężczyzna dochodzący już tak do siedemdziesiątki obrzucił przybyszów nieufnym, ale zarazem i zaciekawionym spojrzeniem, nie powiedział jednak nic. Oni też się nie odzywali, czekając na jego ruch. W końcu jednak rozłożył ręce w geście czułego przywitania i z trudem dobierając słowa, wykrztusił charczącym głosem:
- Witam serdecznie miłych gości w zakładach utylizacji broni Black Rose, najwspanialszych tego typu zakładach w Stanach Zjednoczonych!
Następnie zgiął się przed nimi powoli w głębokim ukłonie. Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie zdumieni jego zachowaniem, a tymczasem on kontynuował:
- Ależ... Gdzie moje maniery... Nazywam się John Coy i jestem tutaj zarówno strażnikiem, jak i przewodnikiem... Chodźcie, pokażę wam, co tutaj mamy wspaniałego.
Machając na nich rękę, obrócił się plecami i ruszył przed siebie, nawet nie sprawdzając, czy za nim idą. Nie mając za bardzo wyjścia, ruszyli jego śladem, zaintrygowani tym, co chce im pokazać. Mając też nadzieję, że zdołają się coś od niego dowiedzieć, na razie zachowywali się cicho. Wchodząc po metalowych schodach, usłyszeli, jak mruczy do siebie coś niezrozumiałego.
- Kris! Kris!... Do jasnej cholery, Kris! Gdzie jesteś, ty stary kretynie?! Wyłaź tu natychmiast, gości mamy!... Ehh, przepraszam za kolegę, pewnie znów się spił i gdzieś śpi... - zwrócił się do nich najzwyklejszym tonem, w ogóle nie zwracając uwagi na ich niepewne miny. Wreszcie jednak doszli do biura ulokowanego na platformie nad halą produkcyjną. Po otwarciu drzwi, cała trójka cofnęła się gwałtownie, gdy do ich nosów doleciał wielce nieprzyjemny odór. Zatykając sobie usta i nos, Sergio wszedł do środka jako jedyny z nich, zaraz po "przewodniku". Tamci wycofali się jak najdalej, by nie czuć smrodu. Młody niemal natychmiast stanął, jak wryty bowiem w totalnej ciszy, John pochylał się nad innym człowiekiem... Chyba...
- Kris, ty śmierdzielu! Znów nie wziąłeś prysznica, co?... Wstawaj leniu! - staruch potrząsnął mocno ciałem towarzysza. - Ah, do diabła z tobą! Później się tobą zajmę, teraz mamy gości. - odwrócił się do młodzieńca z szerokim uśmiechem na twarzy, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że w dłoni trzyma rozkładającą się rękę mężczyzny, którego próbował obudzić.
- John... Kto to jest? - zapytał żołnierz, ręką wskazując truchło i z trudem powstrzymując ogarniające go mdłości.
- To? To mój towarzysz, Kris Perry. Znów się upił i dlatego nie mogę go dobudzić. Ale nie przejmuj się tym, drogi chłopcze, później to zrobię — powiedział i zupełnie bezwiednie odłożył trzymaną rękę nieboszczyka.
- Później? Czyli kiedy dokładnie? Człowieku, czy ty nie widzisz, że ten mężczyzna nie żyje już co najmniej od trzech tygodni?! - wrzasnął Sergio, starając się nie patrzeć na zielonkawe ciało człowieka, pokryte siatką czerwonych linii. Zauważył jednak, że łóżko i część podłogi umazana była brązowo-czerwoną breją.
- Nie żyje? Co ty za głupoty gadasz! Oczywiście, że żyje, tylko teraz śpi! - staruch odwrócił się od "przyjaciela" i gestem nakazał mężczyźnie wyjść. Następnie zamknął pokój i ruszył w kierunku, z którego przyszli.
- Chodźcie, chodźcie... Czas na wspaniałości — trajkotał, nie zwracając uwagi na milczenie towarzyszy, którzy z niepokojem spoglądali na wstrząśniętego żołnierza. - Tak, moi kochani, wspaniałości, chociaż to już nie to, co kiedyś. Teraz coraz rzadziej tu do nas zaglądają. Główny zakład przenieśli do innego miejsca, tu miało być tylko zaplecze, o którym najwyraźniej zapomnieli. - odwrócił się do nich nagle, wykrzywiony w grymasie wściekłości i ryknął pełną piersią — Zapomniano o nas, rozumiecie?! Zapomniano o mnie! O ich najlepszym pracowniku. Nie wziąłem ani jednego chorobowego, żadnego wolnego, nie prosiłem o podwyżki, chociaż mi się należały, a oni co? Poklepali po ramieniu, dali zaległą kasę, choć nie tyle na ile liczyłem i kazali tutaj zostać, bo mogę być jeszcze potrzebnym! Gówno prawda!!! Nigdy nikomu nie byłem potrzebny! Żona odeszła wraz z synkiem do innego, jak byłem jeszcze młody, przyjaciele się ode mnie odwrócili... Ale! Oto nasza najwspanialsza hala. Tutaj odzyskiwaliśmy broń... i... Coś jeszcze. Ale już nie pamiętam co — dodał po chwili jakby z wahaniem. Znów był "sympatycznym przewodnikiem dbającym o swych gości" - Tam, było pomieszczenie do składowania amunicji, lecz zabrali wszystko w momencie opuszczenia kompleksu. Zostawili tylko to, co dla nich nie przedstawiało żadnej wartości, a z czego inni nie mogliby kiedyś skorzystać. - umilkł na dłuższą chwilę, jakby rozpamiętując stare dzieje. - Zostaliśmy tutaj we dwójkę. Zapewniono nam pewien zapas jedzenia i picia, który od tamtego czasu kilkakrotnie już uzupełniano. Niestety przed paroma miesiącami dostawa była wyjątkowo mała. Nie chciano odpowiadać na nasze pytania, mówiąc, żebyśmy dla świętego spokoju zajęli się swoimi sprawami. Ostrzeżono też, że kontakt z nimi na jakiś czas się urwie i kazano nie wychodzić na dwór przez dwa miesiące.
- Starcze — rzekł ostro Sergio — kto wam udzielił tych informacji?
- A bo co? Jesteście tutaj na wycieczce, nie powinno was to w ogóle obchodzić!... Chodźcie, pokażę wam jeszcze parę rzeczy... Muszę zajrzeć do tego starego wariata. Mówił, że źle się czuje.
- Zwariował — szepnął przerażony George.
- Na to wygląda.
- Ooo... Tu właśnie składowaliśmy wszelkie odpadki. Pracowałem tutaj przez pierwsze piętnaście lat i odpowiedzialny byłem za odpowiednie ich segregowanie. Potem przenieśli mnie do hali głównej... Hej! Jamie, kopę lat! Jak ci się wiedzie, stary koniu? - oblicze mężczyzny rozjaśnił niespodziewany uśmiech, gdy witał kogoś niematerialnego. Wkrótce jednak twarz jego przykrył grymas rozpaczy.
- Kris! Przyjacielu, co ci jest? Dlaczego tak strasznie krzyczysz? Już do ciebie biegnę! - puścił się biegiem w stronę hali głównej, jednocześnie spokojnie objaśniając po drodze, co mijają. - Tutaj znajdowały się nasze szatnie, tam, za tamtymi drzwiami składowaliśmy zużyte naboje... Mary, miłości moja! Czemuś mnie zostawiła? Ja tak bardzo tęskniłem!... Tak, dyrektorze, już się robi, natychmiast!... W zupełnie innym budynku niszczyliśmy broń, która już zupełnie nie nadawała się do użytku. To też wspaniałe miejsce, powinniście je odwiedzić, jeśli jeszcze tam nie byliście... Jaka szkoda, że Black Rose z tego zrezygnowało, poświęcając się wydobyciu. Ah, jaka szkoda... Kris, kretynie, gdzieżeś się znów zawieruszył?!
- Panie Coy! O jakim wydobyciu pan mówi? - zapytał George, zatrzymując mężczyznę u podstawy znanych im już schodów.
- Co? O jakim wydobyciu mówisz, chłopcze? To zakład utylizacji broni Black Rose... Tak, dyrektorze, już pędzę!... Kris, do jasnej cholery, co się tam z tobą dzieje?
Cała trójka patrzyła w niemym zdumieniu, jak starszy mężczyzna potykając się, wbiega na górę. Wtedy też nie mniej od kompanów przerażony Sergio mruknął tylko:
- W nogi!!!
I puścił się biegiem ku wyjściu, po drodze zbierając do torby jeszcze kilka części, których nie zdołał zabrać na początku.
Wypadli na zewnątrz i skierowali się w stronę pojazdu, który przeparkowywany był w miarę zagłębiania się w kompleks, a którego drzwi młody o mało teraz z impetem nie wyrwał. W ciszy martwego miejsca zawarczał gwałtownie odpalony silnik. Koła zabuksowały na żwirowatym podłożu, gdy dodał gazu, zawracając niemal w miejscu ku bramie głównej. Kątem oka dostrzegł jeszcze, jak drzwi do budynku, z którego przed chwilą wybiegli, otwierają się gwałtownie na oścież. Podniósł wzrok do lusterka wstecznego i zobaczył wybiegającego za nimi starca, trzymającego pod pachą makabryczny pakunek. George i Morgan odwrócili się, chcąc dojrzeć co to było, lecz w tym samym momencie młody docisnął gaz i samochód wyrwał do przodu. W ponurym milczeniu przejechali bramę i podążyli pod górę w stronę Aracco. Przez dobre pół godziny nie odzywali się do siebie. Każdy z nich inaczej radził sobie z wydarzeniami, których byli świadkami przed niezbyt długą chwilą. W końcu jednak tę nieprzyjemną ciszę przerwał George, pytając młodego:
- Ten staruch... Co on trzymał w tym pomieszczeniu, że tam tak nieziemsko śmierdziało?
- Nie chce pan wiedzieć. Proszę mi wierzyć — odparł Sergio wymijająco, ale spostrzegając lekko błagalny wzrok towarzysza, westchnął głęboko i powiedział:
- Ten Kris, którego on wołał, jego najbliższy przyjaciel... Podejrzewam, że oni tam obydwoje zgłupieli, będąc na takim odludziu tylko we dwójkę i tak po prawdzie wcale im się nie dziwię... W tym biurze... Próbował obudzić właśnie Krisa, problem jednak polegał na tym, że ów mężczyzna nie żył już od dobrych trzech tygodni. Nie jestem patologiem, więc nic więcej nie mogę wam powiedzieć w tej kwestii, ale nawet nieobeznany człowiek z łatwością stwierdziłby, że Kris nie żył już przez dłuższy czas.
- Boże miłosierny! - hydrolog złapał sił za głowę, oddychając szybko. - On tam mieszka ze zwłokami?!
- Mało tego. Uważa je za istotę żywą. Podejrzewam, że zrobił sobie to legowisko, bo sam już nie mógł znieść smrodu. Niemniej jednak nie przyjmuje do wiadomości, że jego kolega nie żyje.
- A co on miał pod pachą, gdy za nami wybiegł? - indagował dalej śmiertelnie blady George.
- Po takim czasie od zgonu, ciało ludzkie zaczyna gnić od wewnątrz. Ten starzec tego nie dostrzega. Podejrzewam, że chciał podnieść "przyjaciela", by nam go przedstawić — odparł Sergio z obrzydzeniem w głosie.
- I co?!
- Oderwał mu głowę!
W samochodzie zapadła głucha cisza, tylko George opuścił szybę w drzwiach, wystawił przez nią głowę i zwymiotował. Żołnierz spojrzał na niego z mieszaniną politowania i współczucia, bo jemu samemu trudno było otrząsnąć się z podobnego widoku. Co prawda widział już wiele, ale jeszcze nic takiego.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii inne, użyła 3111 słów i 17825 znaków, zaktualizowała 11 sie 2016.

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • AuRoRa

    Bardzo realistyczne opisy, jakby się tam było razem z nimi. Jakaś tragedia ich spotkała, skoro dziadek zwariował, może za dużo wiedział.

    13 lip 2018

  • elenawest

    @AuRoRa albo samotność go tak zniszczyła

    13 lip 2018