George - r. VI Black Rose

- Długo będziemy tutaj jeszcze tak siedzieć? - po trzech dniach od opadu zadano Peterowi to samo pytanie.
- Allistair? Jak pan sądzi? Możemy wyjść już na zewnątrz? - mężczyzna natychmiast zwrócił się do siedzącego w kucki pod ścianą fizyka, zawzięcie piszącego coś na kartkach papieru.
- Właśnie się nad tym głowię — odparł zagadniony. - Myślę, że większego niebezpieczeństwa już nie ma, ale radziłbym poczekać jeszcze z dzień i dopiero wtedy jeden z nas może sprawdzić licznikiem, jaki jest poziom promieniowania na dworze. Inaczej bowiem, gdy wyjdziemy wszyscy, a promieniowanie nadal będzie znaczne, bardzo szybko dopadnie nas choroba popromienna.
Burmistrz słuchał go wyjątkowo uważnie, nie chciał bowiem niepotrzebnie narażać swoich ludzi. Teraz kiwnął jedynie głową na znak zgody. Spod przymrużonych powiek spoglądał na podenerwowanych mieszkańców, zastanawiając się, czy zaczną się jeszcze burzyć, czy też może już nie.
Na szczęście jednak kolejna noc i dla niego i dla innych upłynęła spokojnie. Dopiero ranek rozpoczął się niemal natychmiast od sporego zamieszania, gdyż nauczyciel, gdy tylko się obudził, został siłą zmuszony do wyjścia z licznikiem na zewnątrz. Uginając się pod naporem sugestii, wyszedł z pomieszczenia, a pierwszą rzeczą, jaką sprawdził, były ubrania porzucone na podłodze przez niego i Petera kilka razy wcześniej. Licznik trzasnął może odrobinę głośniej, lecz poza tym nie wykazał żadnej innej aktywności. Przełknąwszy ślinę, mężczyzna ostrożnie odryglował masywne odrzwia, a następnie pchnął je mocno, ale otwierając tylko na niewielką odległość. Wystawił przez szparę rękę z licznikiem. Ten, co prawda wydał z siebie troszeczkę głośniejszy trzask, lecz po dłuższej chwili odgłos ten nie powtórzył się już, wobec czego lekko ośmielony Allistair zdecydował się na wyjście. Przykucnął, wodząc urządzeniem tuż nad ziemią. Rozległ się ten sam cichy trzask co wcześniej. Nabierając odwagi, przeszedł wzdłuż budynków, ale wskaźnik tym razem nie miał zamiaru już szaleć. Rozejrzał się uważnie, z przykrością zauważając, że niektóre budynki noszą ślady wandalizmu. Doszedł do wniosku, że musieli przejść tędy jacyś rabusie, szukając łatwego zysku. Będąc już w stu procentach pewnym, że nie grozi im niebezpieczeństwo, wrócił do schronu i poinformował o wszystkim Petera, w tym także o rabusiach. Przez twarz mężczyzny przebiegł nieprzyjemny skurcz, gdy słuchał rewelacji Allistaira — pomyślał o zasobach zlokalizowanych w banku. Wobec tego natychmiast pobiegł tam z czwórką ludzi, ale ku ogromnej uciesze i przede wszystkim uldze, budynek okazał się nienaruszony. Peter odetchnął, ciesząc się, że zapasy żywności nie ucierpiały.
- Poinformujcie innych, że już można wyjść, a potem rozdajcie część zapasów ludziom. Wracamy do domów... Na ósmą wieczorem zapowiedzieć zbiórkę przed ratuszem. Będę mieć coś ważnego do powiedzenia.

Przez całe popołudnie trwało ponowne zasiedlanie miasteczka, lecz Peter zauważył, że ci, którzy dysponowali większymi domostwami, chętnie przyjmowali pod swój dach tych, z którymi spędzali te ciężkie chwile. Nie dało się też nie zauważyć, że ludzie raczej grupują się na środku miasta. Dawało to nadzieję, że w razie jakiegoś kolejnego ataku, łatwiej będzie się obronić. Patrząc na uwijających się ludzi, Peter jednakowoż cieszył się, że przyszło mu żyć i zarządzać takim, a nie innym społeczeństwem.
Byli to prości, ale dobrzy i zorganizowani ludzie, niemal w większości farmerzy, dla których największą świętość zaraz po rodzinie stanowiła wspólnota. Dobrze to o nich świadczyło. Przypomniał też sobie, jak trudno było mu na początku przyzwyczaić się do tej zamkniętej społeczności, gdy zaczął spotykać się z Constance, i jaką nieufnością darzono go, gdy teść przekazał mu tutaj władzę.
Otrząsnął się z częściowo ponurych myśli i z kolei zaczął zastanawiać się nad tym, co ma powiedzieć ludziom. Powoli w jego umyśle krystalizował się plan całego przemówienia. Jego oczy zapatrzyły się w dal i dopiero po naprawdę dłuższej chwili zauważył, że patrzy w stronę Flower Farm. Myśli jego momentalnie pomknęły ku tamtym ludziom, ale obiecał sobie, że skoro nie chcieli jego pomocy i odeszli, to teraz i jego nie powinien w sumie obchodzić ich los.

Kiedy wieczorem większość spraw była już uporządkowana, mieszkańcy ponownie zgromadzili się na pryncypialnym placu przed ratuszem.
- Dziękuję wam wszystkim, że zechcieliście ponownie się tutaj zgromadzić po tak ciężkim czasie, jaki przyszło nam razem przetrwać. Chcę wam też powiedzieć, że jestem z was dumny, gdyż w sumie bez poważniejszych następstw przeżyliśmy coś takiego, a to nie lada wyczyn — zaczął, patrząc na nich z pewnym rozrzewnieniem. Naprawdę cieszył się, że wszyscy to przetrwali. - Nie chciałbym jednak wprowadzać was w nadmierny optymizm, mówiąc, że teraz to już tylko z górki. Niestety tak nie będzie i wszyscy musimy temu stawić odważnie czoła. Jestem jednak pewny, że współpracując, większości spraw damy radę... Jest jednak coś, co niestety bardzo mnie boli, gdy patrzę po naszym miasteczku. Chodzi mi o te widoczne oraz już niestety niewidoczne ślady wandalizmu, którego doświadczyło Aracco od jakiejś grupy rabusiów. W związku z tym niestety nasze ciche, trochę senne miasteczko i jego cudowni mieszkańcy zmuszeni teraz będą do przedzierzgnięcia się w swego rodzaju żołnierzy broniący swoich domów.
- Pytanie tylko skąd weźmiemy potrzebną do tego broń? - zapytał George, patrząc uważnie na Petera.
- A co z Black Rose? - odezwał się ktoś.
Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę, gdy podchodził do burmistrza. Ten zmarszczył czoło, pragnąc przypomnieć sobie, skąd zna tego młodego człowieka.
- Sergio, tak? - zapytał w końcu.
- Tak.
- Co ty tutaj robisz? Przecież byłeś na północy kraju? - zdziwił się Peter, podczas gdy Samantha przyglądała się ciekawie czarnowłosemu chłopakowi, być może kilka lat od niej starszemu.
- Wróciłem. Koniec pieśni... Pytam ponownie, co z Black Rose?
- A co ma być? Przecież to zakład utylizacji broni. Nic tam raczej nie znajdziemy — odezwała się Constance, patrząc na młodzieńca z pewnym przymusowym uśmiechem.
Ten pokręcił tylko głową i powiedział:
- Nie prawda! Robili tam jeszcze coś. Być może wciąż jest tam broń.
- Jesteś tego pewny?
- Nie, ale wydaje mi się, że warto to sprawdzić. Istnieje spora szansa, że coś tam jednak znajdziemy.
- Lecz równie duża jest, że nic tam już nie ma i wyprawa pójdzie na marne. - Constance nie dawała za wygraną.
- A mnie się wydaje, że pomimo wszystko trzeba spróbować. - niespodziewanie odezwał się Morgan.
Peter spojrzał na niego uważnie i po chwili namysłu kiwnął głową.
- Zgoda. Pójdziecie tam we dwójkę.
- Trójkę... Chętnie im potowarzyszę — rzekł George. W tym momencie Kayleigh spojrzała na niego ostro.
- A ty tam po co? - zapytała. - Ciągle pakujesz się wszędzie tam, gdzie nie potrzeba. Mógłbyś wreszcie zostać z nami!
Mężczyzna spojrzał na nią uważnie, a potem powiedział:
- W trójkę lepiej poradzimy sobie, niż gdyby poszli tylko we dwójkę. Poza tym trzeba im się jakoś zacząć odpłacać za gościnę, bo zauważ, że żyjemy tu na ich rachunek, a nie chciałbym, żeby nas stąd wyrzucili... Gdzie wtedy pójdziemy? - powiedział cicho, obejmując żonę. Ta po dłuższej chwili przyznała mu rację.
- Jak daleko stąd jest ten Black Rose? - zapytał młodego.
- Około dwóch, trzech godzin drogi autem... Burmistrzu, jestem już stary i pewnie niedługo zakończę swój żywot, ale coś mi się przypomniało. Pamiętam, że w Black Rose nie tylko zajmowano się niszczeniem broni, słyszałem wiele pogłosek, że tam też ją odzyskiwano i przywracano do ponownego użytku — odezwał się niespodzianie jeden ze staruszków.
Panująca dotąd wśród gawiedzi cisza zafalowała teraz niczym wzburzone morze. Część ludzi starszego pokolenia zaczęła gwałtownie przypominać sobie o podobnych zasłyszanych informacjach. Młody chłopak z radością spojrzał na burmistrza, a następnie na Georga, lecz wzrok jego finalnie zatrzymał się na Samancie i aż rozdziawił usta, oniemiały jej urodą. Dostrzegł jej delikatny uśmiech, gdy na niego spojrzała. Odwzajemnił go i ponownie zwrócił się do burmistrza.
- Kiedy ruszamy? - zapytał, starając się nie myśleć o dziewczynie.
- A kiedy jesteście w stanie? - pytanie skierowane było do całej trójki.
- Za kilka godzin. Musimy się jakoś zorganizować — odparł szybko Morgan.
- Dobrze więc. Szykujcie się zatem — rzekł pewnie Peter, patrząc po ich twarzach. Następnie zerknął na resztę zebranych tam ludzi.
Trójka mężczyzn kiwnęła mu tylko głowami, rozchodząc się w trzech kierunkach.
- A teraz reszta spraw — kontynuował tymczasem burmistrz. - Kiedy znajdowaliśmy się wszyscy pod ziemią, niestety byłem świadkiem, a jednocześnie ofiarą waszej ignorancji, niewiedzy i braku wiary w to, co robię, by uchronić moich ludzi przed strasznym losem, jaki nieść mogą aktualne i przyszłe wydarzenia. Jednakże mówiąc o tej niewierze, nie mam na myśli was wszystkich, tylko niemal wszystkich tych, którzy przebywali wraz ze mną pod ziemią... Otóż widzicie, kiedy opad wciąż nie nadchodził, ludzie ci stwierdzili, że czas najwyższy, by zmienić burmistrza, jakojako że ja, według ich słów, nie spełniałem swych powinności na tym stanowisku, bowiem pozamykałem was w schronach i piwnicach, chroniąc przed opadem, który nie nadszedł tak szybko, jak przewidywaliśmy na początku... Przykro było mi słyszeć, że bez względu na to, że pragnę waszego dobra, jest grupa ludzi, którzy w to nie wierzą. Zgodziłem się wtedy na ustąpienie ze stanowiska, jeśli opad nie nadejdzie. Traf chciał, że kiedy składano mi tę "propozycję", opad już trwał... Ludzie, kiedy dowiedzieli się o tym, stwierdzili, że jednakowoż mogę zostać, jako że to ja miałem rację, a nie oni... Teraz mówię wam to wszystko bowiem, gdy tylko poproszono mnie, bym został na stanowisku, odparłem, że zgadzam się na to, lecz pod jednym warunkiem. Otóż kochani, rzekłem wtedy, że jeśli ktoś sprzeciwi się moim decyzjom, grając tylko i wyłącznie na swoją korzyść, zostanie bezceremonialnie wydalony z naszej społeczności i skazany na radzenie sobie samemu w tym jakże nieprzyjaznym świecie, bez możliwości powrotu do Aracco. Zdaję sobie sprawę z tego, że większość z was najpewniej nie będzie zachwycona z tego powodu, ale jestem waszym burmistrzem, i do cholery, będę dbać o interesy moich ludzi!!!
Kiedy skończył mówić, na placu przez naprawdę długą chwilę panowała niezmącona niczym cisza. W końcu odezwał się ten sam starszy mężczyzna, co wcześniej.
- Wszyscy wiemy, że urząd burmistrza Aracco objąłeś po umierającym teściu i wielu ludzi nie było z tego powodu zadowolonych. Jednakże w kolejnych latach urzędowania dobitnie dowiodłeś, że na sercu leży ci dobro tego miasteczka, i powiadam ci tedy ja, Samuel McCarthy, że jestem z tobą, do diaska, a ci, którzy tak haniebnie postąpili, chcąc usunąć cię ze stołka, burmistrzu, powinni spalić się za to w piekle!
Jego pełne żaru słowa podziałały na resztę ludzi, jak kubeł zimnej wody, wyrywając ich ze swego rodzaju stuporu. Zewsząd posypały się słowne zapewnienia, że mieszkańcy chcą, by dalej sprawował swój urząd.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii inne, użyła 2045 słów i 11822 znaków.

3 komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • AuRoRa

    Dzieje się, nie ma wytchnienia, burmistrz rośnie w siłę. Fizyk też nie ma lekko, ale dobrze że go mają :) Czyta się jednym tchem.

    13 lip 2018

  • elenawest

    @AuRoRa :-D

    13 lip 2018

  • milka

    Fajne

    17 cze 2016

  • elenawest

    @milka łał, no pojechałaś z rozbudowanym komentarzem...

    17 cze 2016

  • igor

    Widzę tą historię niejako przez pryzmat MadMaxa i temu podobnych filmów, ale mam cichą nadzieję, że będę miło zaskoczony. Z niecierpliwością oczekuję dalszych części????

    1 cze 2016

  • elenawest

    @igor będą kolejne, będą :-) ja tę historię nie widzę przez żaden pryzmat, chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że inni mogą ją tak postrzegać ;-) niemniej jednak jest to moja zupełnie innowacyjna historia, bo wcześniej takich nie pisałam nigdy

    1 cze 2016