Wzrok Petera skierował się natychmiast ku grupie ludzi stojących kilka kroków od całej reszty. I nie tylko on spojrzał na nich. Odwróciła się cała społeczność, ze zdumieniem patrząc na tych, którzy nie chcieli zgodzić z planem Petera.
Ten starając się przybrać miły wyraz twarzy, zapytał uprzejmie:
- A dlaczego nie, bo jestem wielce ciekaw.
- Bo to idiotyczne! No, może nie wszystko, ale na pewno ta część o zwiadowcach i rezerwuarach. Coś takiego się nie uda. Zginiemy, próbując.
- Kyle... Jesteś młody, co możesz wiedzieć o tak poważnych sprawach? Całe swe krótkie życie spędziłeś na jednej z naszych farm...
- Sądzisz więc, że ktoś urodzony i wychowany na farmie jest gorszy od tego mieszkającego w mieście, tak? - przerwał mu inny mężczyzna, tym razem starszy, bardziej doświadczony, niż Kyle.
- Nie, nie o to mi chodzi! - burmistrz zaczął nagle wycofywać się rakiem, pojmując, że palnął głupstwo.
- Widać, że bardzo mało wiesz o farmerach i ich rodzinach... My w każdym razie nie zgadzamy się na twój plan. Zgromadzimy własne zapasy i sami zabezpieczymy nasz dom i byt.
- Gdzie chcecie się schronić? - zapytał jeszcze Peter, zdając sobie sprawę, że właśnie przegrywa tę śmieszną walkę.
- A po co ci to wiedzieć? Gwarantujemy, że nie będziemy wam wchodzić w drogę, ale i vice versa.
Wśród innych ludzi rozległy się niezbyt przyjazne okrzyki. Wielu mieszkańców było przeciwnych temu, co chce zrobić ta grupka.
W końcu jednak zmęczony Peter zarządził natychmiastowy odwrót do obowiązków, bo jak sam stwierdził "bijemy teraz pianę, a każda cenna sekunda przecieka nam przez palce". Wtedy też wrócił z własną rodziną i rodziną Georga do swego domu.
- Nie rozumiem decyzji tych osób. Przecież łatwiej byłoby im, gdyby pozostali z nami wszystkimi — powiedziała Samanta, pakując spożywkę.
- Czasami nie tak łatwo jest nam zrozumieć powody, dla jakich ludzie podejmują różne decyzje. - żona Petera uśmiechnęła się do niej łagodnie. Tymczasem burmistrz rozmawiał z Georgem, omawiając z nim plan wyjazdu do miasta, w którym byli wcześniej. Rozmowa przeciągała się i przeciągała, i przeciągała, dlatego dopiero pod wieczór dwóch śmiałków ruszyło do swego celu.
- Co tu się do jasnej Anielki stało? - zapytał śmiertelnie zdumiony George tuż po zatrzymaniu auta. Razem z Robem wysiedli z niego niespiesznie, rozglądając się uważnie dookoła. Wszędzie, gdzie tylko okiem sięgnąć rozciągał się obraz prawdziwej ruiny miasta. Rzeczy powywalane z domów, wybite szyby, tlący się jeszcze gdzieniegdzie dym przyprawiały o dreszcze grozy. Dwóch mężczyzn niespiesząc się weszło do najbliższego domu, przeszukując go skrupulatnie. Po chwili przeszli do następnego i następnego, i następnego.
To był już dziesiąty dom z rzędu, a oni mieli tylko jedną puszkę fasoli, dwa kilogramy cukru, kilkanaście ręczników i dwa koce.
- Wszystko wyszabrowane — mruknął Rob, z wściekłością kopiąc leżącą przed nim dziecięcą piłkę.
- Dziwisz się? Jeśli ten wybuch to prawda, to każdy chce się zabezpieczyć — odparł George, patrząc jak zabawka leci na przeciwną stronę ulicy. - Chodź... Przeszukamy jeszcze kilka domów, a potem bierzemy się za sklepy, szkoły i tym podobne.
Po wejściu do najbliższego budynku z ogromnym zdziwieniem odkryli w nim w pełni zaopatrzoną kuchnię i lodówkę. Niewiele myśląc rzucili się do "sprzątania" zapasów. Zajęło im to prawie dwie godziny, bowiem zapasy były naprawdę pokaźne. Wreszcie udali się do szpitala, mając zapakowanej trochę mniej, niż pół paki. Budynek publiczny właściwie z zewnątrz to niewiele się zmienił, ale w wewnątrz przedstawiał sobą jeszcze większe pobojowisko, niż kiedy byli w nim wcześniej. Jednakże i on okazał się niemal kompletnie wyczyszczony z wszelkich potrzebnych rzeczy. Niemal, gdyż w piwnicy udało im się znaleźć kilka schowanych niewielkich pudeł ze środkami opatrunkowymi. Obładowani zdobyczą, która mogła okazać się wielce przydatna, ruszyli do marketu. I on już z chodnika nie pozostawiał złudzeń, że nie znajdą w nim zbyt wiele.
Tymczasem, kiedy dwójka mężczyzn przetrząsała sąsiednie miasto, w Aracco panował tak ożywiony ruch, chyba jeszcze nigdy. Przed prawie każdym mniejszym czy większym domem gromadzone były przedmioty, które miały pomóc mieszkańcom przetrwać ten wielce ciężki czas. Wynoszono lodówki, pościel, materace, pudła z drobniejszymi przedmiotami, ubrania, gromadzono litry wody. Ludzie uwijali się jak w ukropie, pomagając jedni drugim. Te piwnice, w których miano się schronić, pozbawiano niepotrzebnych sprzętów, wyrzucano je na wielką kupę śmieci za miasto, tam gdzie nie było już farm. Część ludzi zatrudniona też była przy pozyskiwaniu mięsa, więc nad uliczkami coraz mocniej roznosił się zapach krwi i kwik umierających zwierząt. Niektórzy ronili wielkie krople krwi, słysząc te nieprzyjemne odgłosy.
Peter z rodziną i Kayleigh z Samantą również niestrudzenie pracowali, pomagając gromadzić zapasy. Kobiety zajęły się żywnością i środkami higienicznymi, Peter wraz z dwudziestoletnim synem robili spis ludności, by uporządkować ich do odpowiednich schronów i piwnic. Burmistrz nie chciał jakichś niepotrzebnych niesnasek przy podziale ludzi, więc odpowiednie uporządkowanie ich wymagało nie lada umiejętności logistycznych. Sprawę utrudniał fakt, że Peter niezbyt specjalnie zapamiętał, kto wyłamał się ze społeczności i dołączył do buntowniczej grupy, która notabene wcale nie powiedziała, gdzie chce się schronić. Planowanie tego wszystkiego zajęło mu czas niemal do północy. Wtedy też do Aracco powrócili George z Robem. Nowo przybyły do miasteczka mężczyzna natychmiast odciągnął Petera na bok, zdając mu pełną relację z tego, co widzieli w mieście i zadając jedno nurtujące go pytanie:
- Peter, a co z prądem? Bo mamy lodówki, tak, ale co z tego, jeśli zabraknie nam zasilania?
- Na razie je mamy, więc nie powinniśmy się tym martwić.
- No dobrze, ale skąd je później weźmiemy?
- Aracco podłączone jest do dużo większego miasta. Jeżeli wciąż mamy prąd, to znaczy, że tam też on jeszcze jest — wyjaśnił Peter, patrząc uważnie na Georga. - Potężna linia elektryczna leci kilometr na zachód od Aracco, przez co jesteśmy do niej podłączeni.
- Co to za linia? - zainteresował się drugi mężczyzna.
- Podobno łączy kilka kopalń, my leżymy akurat na tym szlaku. Miasto, do którego dwukrotnie już pojechaliśmy leży natomiast za daleko od tej linii i dlatego podłączone jest gdzie indziej i ta sieć najwyraźniej już wysiadła.
- Rozumiem... Módlmy się w takim razie, by prąd był jak najdłużej.
Zarządca miasta spojrzał krótko na towarzysza i wraz z nim i z Robem zajął się zdejmowaniem rzeczy z paki i znoszeniem ich do przy ratuszowego bunkru, w którym cała szóstka miała się schronić, wraz z czterdziestoma innymi ludźmi.
Nad ranem załadunek odpowiednich akcesoriów do poszczególnych piwnic i schronów wreszcie się zakończył i wycieńczeni żmudną pracą ludzie wreszcie mogli udać się na zasłużony odpoczynek.
Niespokojnie śpiącego Petera zbudziły jakieś dziwne odgłosy płynące z placu. Zaspany wstał z łóżka i udał się do drzwi głównych, by zorientować się w sytuacji. Pchnął bielone drzwi z wbudowanym weń witrażem, wyszedł na ganek i oniemiał, widząc jak część ludzi pakuje dobytek na fury.
- Gdzie się wybieracie? - zapytał ostro, zmierzając w ich stronę.
- A co cię to obchodzi? To nasze rzeczy! Mamy do nich pełne prawo! - zacietrzewił się jeden z mężczyzn, stojących przy wozie.
- Przecież wam pomożemy! Nie zostawimy was w potrzebie! - Peter chciał w jakiś sposób do nich trafić. Zszedł na chodnik i pewnym krokiem ruszył w ich stronę. Gdy był nie dalej, niż pięć metrów od wozu, jeden z mężczyzn chwycił opartą o bok fury motykę i zamachnął się nią mocno, krzycząc:
- Cofnij się!!!
1 komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.
AuRoRa
Widać tworzące się podziały, ciekawie opisane zbieranie zapasów.
elenawest
@AuRoRa ;-)