Las kości 2/5

Las kości 2/5Opowiadanie nieodpowiednie dla osób wrażliwych.  
   Mick pragnął jak najszybciej wprowadzić auto na twarde podłoże. Wiedział, że zajmie to trochę czasu, bo wjechali głęboko w las. Kiedy ostatnio tędy jechał, odczucia były znacznie lepsze. Dzięki jadącemu przed nim Ronowi, który oszczędzał maszynę i omijał każdy wybój, koła lżej pokonywały nierówności, a bujanie było mniej odczuwalne. Poza tym jego skupienie na drodze było ograniczone, ponieważ myśli zaprzątał mu widok Mii i jej dłoni dobierającej się do jego rozporka. Teraz nie szczędził nogi. Wciskał gaz bez względu na uszkodzenia, modląc się w duchu, aby nie uderzyć w drzewo, co nie zmieniało faktu, że wskaźnik nie przekraczał czterdziestki.
   Co chwilę zerkał w lusterko i odblokowywał telefon leżący na siedzeniu pasażera. Silnik, zagłuszając gonitwę myśli, nie umniejszał strachu, który coraz silniej oddziaływał na jego organizm. Wyczuwał czyjąś obecność, choć nikogo tam nie było. Zimny pot spływał po plecach, wywołując gęsią skórkę, a palce zbielały od mocnego ściskania kierownicy.
   „Po co mi to było?! Uparty osioł! Oni tam imprezują, a ja…!” – karcił się w myślach.
   Wóz zaczął szwankować – dwójka zgrzytała, zanim w końcu zaskoczyła, a światła gasły przy każdym większym uskoku. Mick wytężał wzrok, a mimo to jechał praktycznie na wyczucie. Gdy podłoże pod kołami wpływało na komfort jazdy, manewrował kierownicą, aby to skorygować. Klął pod nosem i zaczynał żałować, że nie został, poza tym odnosił wrażenie, że jeździ w kółko.  
   – By to szlag!!! – krzyknął, gdy hamulce zapiszczały, a autem zarzuciło. Kurz wzleciał w powietrze i osiadł na szybach.  
   Mick oddychał głośno, wpatrując się w łanię znikającą za krzakami, gdy zgasły światła. Próbował je włączyć, ale na marne. Wszystkie kontrolki zaczęły świecić na czerwono, a silnik zamilkł. Złość mieszała się z niemocą, gdy kolejne próby uruchomienia maszyny nie przynosiły rezultatów. Zrezygnowany oparł czoło o kierownicę, starając się zebrać myśli. Rozważał powrót na piechotę i już sięgał klamki, gdy ciszę przerwał dźwięk telefonu. Omiótł wzrokiem stronę pasażera i zrobił kwaśną minę. Odpiął pas i wsunął rękę pod fotel – melodia ucichła.
   – Jak pech, to pech – fuknął, przeszukując zakamarki.
   Coś uderzyło w dach. Mick wstrzymał oddech, badając rozbieganymi oczami otoczenie. Dostrzegł jakiś ruch i połyskujące punkty nieopodal. Po chwili kolejne. Przemieszczały się, a na bladą twarz chłopaka powrócił kolor. To były kruki, a ich odgłosy rozpoczynające symfonię, były dla Micka jak powiew świeżego powietrza.
  Unosząc kąciki warg, odetchnął z ulgą, że to nie są żadne stwory, którymi zaczął karmić rozum, i odwracając wzrok, wrócił do poszukiwań.
   – Jest – rzucił, podświetlając ekran.  
   Zegar wskazywał północ. Nie mógł uwierzyć, że przejechanie krótkiego odcinka zajęło mu ponad pół godziny. Nie chciał myśleć, ile zajmie reszta. Telefon zawibrował. Upuścił go, ale szybko podniósł i odebrał.
   – Mick, gdzie jesteś? Mia…
   – Co tak cicho? – przerwał mu, jak miał w zwyczaju. – Ochrypłeś i do tego sapiesz? Oj, było grubo.
   – Nic nie było, posłuchaj. Mia zniknęła.
   – Na pewno poszła w krzaki. Myślałem, że będziesz mnie namawiał do powrotu, a ty o lasce, która gdzieś zaległa i śpi. Jak zmarznie, sama wróci.  
   – Nigdzie jej nie ma, rozumiesz? Nie jestem tobą i martwię się o nią. Poza tym zrobiło się cholernie zimno, a mgła… można ją kroić. Holly jest bledsza niż towar, który mam w kieszeni, i zaczyna panikować. Miałeś rację. Coś jest nie tak z tym miejscem. Musisz wrócić i pomóc nam szukać, bo zamierzamy wracać.
   – Auto mi zgasło, poza tym… – Urwał, słysząc w tle rozhisteryzowane wrzaski Holly i charczenie.
   – Ja pierdolę… aaaa… Holly… – Ron był na bezdechu, a w jego głosie słychać było prawdziwy strach.
   – Ron! Co jest?
   Połączenie zostało przerwane. Mick spojrzał na telefon, który właśnie się wyłączył.
   – O co tutaj chodzi? Przecież bateria była pełna. – Uderzył rękami w kierownicę, przeciągnął dłońmi po twarzy i zaczął gorączkowo myśleć.
  Miał przeczucie, że ze znajomymi dzieje się coś złego, a on utknął tutaj, nie mogąc nic na to poradzić. Ron twardo stąpał po ziemi i był ostatnią osobą, która żartowałaby w takiej sytuacji.
   – Co teraz? Kurwa!!! – wrzasnął, zawieszając wzrok na kontrolkach: kilka zaczęło świecić na zielono.
   Zaczerpnął powietrza i przekręcił kluczyk, omal go nie łamiąc; samochód milczał. Wcisnął telefon do kieszeni bluzy i spróbował jeszcze raz.
   – Co za złom! Odpal wreszcie! No, dawaj!
   Pochwycił paczkę leżącą pomiędzy nogami i wyjął papierosa. Zapalniczka nie odpaliła, a działającą oddał kumplowi. Wypluł używkę, burcząc pod nosem. Kątem oka dostrzegł piwo wystające spod fotela. Podniósł je, psyk i chłodny trunek spływał przełykiem.
   Wierzchołki drzew zaczęły przechylać się na prawo. Ciemnych chmur przybywało, ograniczając i tak już słabą widoczność. Gruby, uschnięty pień spadł metr od maski. Mick wcisnął plecy w siedzenie. Światła oświetliły drogę, a z radia popłynęła popowa melodia. Coś krążyło wokół wozu. Wcisnął guzik blokujący drzwi, wsadził puszkę do stojaka i wstrzymał oddech. Nie mógł opanować drżenia ciała, a serce tak mocno kołatało w piersi, że omal z niej nie wyskoczyło.
   – Mówiłem, mówiłem – powtarzał cichym głosem.  
    Samochodem zabujało. Mick spojrzał w lusterko, następnie przez szybę. Ciemny cień przemknął obok gładkiej tafli i zniknął wśród drzew.
   – O ja… – Trwoga malowała się na jego twarzy, a oczy były tak wybałuszone, że wydawało się, iż lada chwila wypadną.
  Kiedy spojrzał za siebie, zobaczył go. Kufer, którego niedawno poszukiwał, spoczywał na środku tylnego siedzenia, a nad klapą bagażnika lewitowała biała kula wielkości piłki tenisowej. Przetarł oczy, a gdy usłyszał szepty, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie palił za dużo ostatnio i czy z jego głową jest wszystko w porządku. Nie zdążył rozważyć tej myśli, gdy z dachu zaczęły dobiegać odgłosy ostrego drapania. Zatkał uszy, nie mogąc tego znieść.
   – Przestań! Zostaw mnie! – Podwinął kolana pod brodę. Tkwił tak, walcząc ze wzburzonym oddechem i dygotem.
   Nastała głusza. Wszystko, co słyszał, odeszło. Opuścił nogi i chwycił klamkę. Uderzenie w drzwi – cofnął dłoń i przeskoczył do tyłu. Świecący obiekt, który widział, zdawał się przenikać przez szybę. Z wrażenia przygryzł czubek języka i wnętrze policzka. Odwrócił wzrok, napotykając mrożący krew w żyłach widok. Ktoś lub coś zlewającego się z tłem, stało nieopodal drzewa. Głowa zwisała bezwładnie, a ciało poruszało się na boki, jakby było w transie.
– Nie, to niemożliwe. Odwala mi i widzę, co chcę. Słyszałem o nawiedzonych lasach w Japonii, ale tutaj… Coś takiego zdarza się tylko w filmach.
   Zgrzyt wypełnił wnętrze pojazdu.
   – Aaaa…! – Mick wrzasnął, gdy gałąź spadła na prawy bok auta, a szyba popękała. Oblizał wargi i uderzył głową w podsufitkę, przerażony widokiem otwierającego się kufra. Syknął i spojrzał na stare kartki, które zdawały się wołać go, by ich dotknął.
   – Nigdy więcej nie wezmę tego gówna do ust – wydukał, masując bolące miejsce.
   Zatrzasnął skrzynkę. Nie zdążył cofnąć dłoni; klapa stanęła otworem. Zaczął walczyć z klamką, pragnąc jak najszybciej wydostać się z samochodu. Ani drgnęła, więc zaczął uderzać w szybę dłońmi, łokciem, a nawet kopnął ją parę razy – ani ryski. Wrzeszczał i nawoływał o pomoc. Jego ulubiony Cadillac stał się basztą nie do sforsowania.
   Zdyszany, spocony, z poobijanymi kończynami i widoczną rezygnacją na twarzy, zaprzestał walki i opadł na fotel. Łzy cisnęły mu się do oczu, ale jeszcze dawał radę nad nimi panować. Najchętniej zamknąłby je i otworzył rano, gdy słońce rozgoni strachy, a mózg odzyska logiczne myślenie.
   „Przeczytaj mnie”, usłyszał w głowie. „Przeczytaj”. Włosy u nasady głowy stanęły dęba. Chłopak był w pułapce, a na domiar złego miał omamy jak nigdy dotąd.
   Wiatr wiał coraz mocniej, a korony drzew, zamiast poddawać się żywiołowi, stały niewzruszone jak na obrazie. Księżyc wystawił sierp zza chmury, a jego blask dotarł do wierzchołków, wyjaśniając Mickowi, dlaczego nie słyszy szelestu liści. Powierzchnia lasu mieniła się szarościami i bielami – zamarzł.
   Nim oczy chłopaka przywykły do niecodziennego widoku, bór szykował dla niego kolejną niespodziankę. Zachrzęściło, zatrzeszczało; drzewo legło na dachu, wgniatając jego część do środka. Szurgot nad głową. Dach skrzypiał; ktoś po nim chodził.
   – Czego ode mnie chcesz? Jestem na jakimś cmentarzysku, świętej ziemi? Zostaw mnie! – zaczął histeryzować, nie mając pojęcia, do kogo kieruje słowa i czy w ogóle do kogoś.
  Kiedy szyby pokryły się szronem, Mick zaczął przeciskać się plecami przez niski pułap. Nieważne, że piekły, gdy skóra tarła o szorstki materiał, a urywany oddech wywoływał zawroty głowy. Przygarbił się i jakimś cudem zdołał przeczołgać się na miejsce pasażera.
   „Czytaj!”, znów ten rozkazujący głos w głowie.
   Pisnął, dostrzegając jedną z kartek na kolanach. Wlepił wzrok w odręczne pismo nakreślone czarnym atramentem i przygryzł wargę do krwi, zdając sobie sprawę, że to jakieś bazgroły, ciąg kresek i kropek.
   Przeczytał. […] najdziwniejsze było to, że zrozumiał wszystko, i to dosłownie, ale zaraz o tym zapomniał, jakby w danym momencie nie było mu to do niczego potrzebne. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczynały z jego głowy uciekać wspomnienia, przestał dygotać, a strach odszedł w zapomnienie. Jedyne, co zaprzątało mu umysł, to chęć na papierosa, ale nie miał ognia.
    – Cholera jasna! – warknął i zaczął szperać w schowku. Sekundy później z jego gardła wydobył się zdesperowany śmiech. Miał szczęście, znalazł zapalniczkę, odpalił fajkę i przekręcił kluczyk. O dziwo, maszyna odpaliła, tak jakby wcześniejsze incydenty nie miały miejsca. Zanim wcisnął gaz, sięgnął do kufra. W radiu nadawali wiadomości, ale Micka interesowała jedynie zawartość skrzynki. Grzebał, przerzucał kartki i nagle… Natrafił na brązowy, ułupany kamień, który włożył do kieszeni bluzy. Cisnął pustą skrzynkę do tyłu, wrzucił wsteczny i ruszył z piskiem opon.  
   Zerkał w lusterko, za każdym razem dostrzegając jasną kulę, przed którą nie mógł uciec. Przejechał kilka metrów, po czym wpadł w poślizg. Przydusił hamulec i syknął, gdy pas wbił się w ciało. Dalsza jazda nie miała sensu. Gdziekolwiek spojrzał: lód, szron, ślizgawica. Wyszedł z pokiereszowanego auta i zatrzasnął drzwi. Nabrał powietrza do płuc i pokręcił głową. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął woreczek z białym proszkiem. Wysypał połowę na maskę, pochylił się i wciągnął. Potarł dziurkę od nosa, przejechał palcami po włosach i, bez jakiejkolwiek oznaki zdziwienia na twarzy, obserwował, jak zamróz wokół jego stóp ustępuje.
   Westchnął, przetarł czoło i oparł się o stary, podpróchniały pniak, który szybko odtajał. Wsadził dłonie do kieszeni bluzy i zamaszystym krokiem ruszył przed siebie, mijając przeszkody i wyłapując świecące w oddali ślepia. Nie miał świadomości, że w tylnej kieszeni spodni ma pasażera na gapę.
                                                                ***
                                                      Jakiś czas wcześniej
  Ron przez chwilę obserwował oddalający się samochód, po czym dokończył piwo i przerzucił butelkę przez ogień. Holly swoje zakapslowała i oparła o kamień. Nie miała czasu na dopicie, czując palce chłopaka na cipce. Westchnęła, zarzuciła mu ręce na kark i pocałowała, upajając się ciepłem i zapachem męskiego ciała. Roześmiała się, gdy Ron w pośpiechu wziął ją na ręce i ruszył w stronę namiotu.
   – Zwolnij – rzuciła, wzmacniając uścisk na jego szyi.
   – Jestem tak nabuzowany, że jeśli zaraz nie zamoczę, to wybuchnę – przyznał, pochylając się w wejściu.
   – Ja też, ale może sprawdź, co z Mią.
   – Chrapie, słyszysz? – Wypuścił partnerkę z objęć, po czym usiadł na śpiworze, a jej kiwnięcie głową przyjął jako aprobatę.
   Holly przycupnęła na drugim i przymglonym wzrokiem obserwowała, jak Ron zrzuca ubranie. Widok pracujących mięśni bardzo ją kręcił, zwłaszcza teraz, gdy chłopak robił to z nerwem, wręcz zdzierając z siebie wszystko. Miała świadomość, jak na niego działa, a fakt, że on był już prawie nagi, a ona nie kiwnęła palcem, aby odpiąć choćby guzik, sprawiał, że jego starania, by się do niej dobrać, jedynie spotęgują to, co obecnie odbierało logiczne myślenie. Ciało sygnalizowało tu i ówdzie, jak mocno pragnie tego, co nastąpi.
   – Chodź tutaj – poprosił, a gdy Holly na czworakach pokonywała dzielący ich dystans, westchnął, nie potrafiąc oderwać wzroku od falujących piersi. Wolałby, aby nie zakrywał ich materiał, jednak zaraz temu zaradzi… już… prawie…
   Zniecierpliwienie Rona narastało. Ciało domagało się działania, oddech przyspieszył, serce zabiło szybciej, gdy Holly usiadła okrakiem na jego udach i podstawiła biust pod nos.
   – Zdejmij – nakazał, kładąc jej ręce na pośladkach i szeroko otwartymi oczami chłonął widok wyłaniających się brodawek.
  Zanim Holly pozbyła się ubrania i rzuciła w kąt, Ron nawilżał językiem otoczki, miętolił piersi i mruczał przeciągle. Dziewczyna wygięła się i gładząc jego plecy, pojękiwała usatysfakcjonowana z zabiegów. Przeniosła dłonie na tors, drażniła i schodziła coraz niżej, aż w końcu zacisnęła palce na pulsującym przyrodzeniu. Ron się wzdrygnął, jęknął i z niemą prośbą w oczach czekał, aż Holly go dosiądzie, co niezwłocznie zrobiła. Odchylając bieliznę, nadziała się na fiuta i, poruszając pupą, brała go coraz głębiej.
   Ron w tym czasie odnalazł jej ponętne usta i mocno trzymając za pupę, wciskał się w szparkę do oporu. Skóra tarła o skórę, oddechy współgrały, Holly coraz intensywniej poruszała biodrami. Niestety, to nie mogło trwać… nie tak… Ron czuł, jak go rozsadza, mus rozładowania przejął prym. Zdjął z siebie jęczącą Holly; opadła na plecy, a wtedy Ron, zachęcony szeroko rozstawionymi nogami, przypuścił szturm.
   Wszedł w wilgotne wnętrze jednym pchnięciem i rozpoczął gonitwę. Mruczał, gdy Holly drapała go po plecach i masowała klejnoty. Kiedy oplotła go nogami, dając znać, aby penetrował głębiej, uśmiechnął się i zastygł.
   – Słyszałaś? – wysapał na bezdechu.
   – Co?
   – Od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że coś drapie w tropik.  
   Holly wybuchnęła śmiechem i dała Ronowi kuksańca, mówiąc:
  – Jesteśmy w lesie, to normalne. Dawaj, bo stygnę.
   Chłopakowi nie trzeba było powtarzać, wznowił pchnięcia. Wnętrze namiotu wypełniły okrzyki rozkoszy. Holly postanowiła na powrót znaleźć się na Ronię. Jego włosy łonowe ocierające się o cipkę… kochała to. Małe zamieszanie i znów była panią sytuacji. Podwinęła nogi i skakała, ile sił. Sapali oboje, dążąc do erupcji. Ron błądził dłonią po spoconym, kobiecym ciele, z zadowoleniem obserwując rozpromienioną twarz partnerki.
   Była blisko. Czuł, jak mięśnie pochwy coraz szczelniej zaciskają się na pracującym fiucie. Chciał ją zabrać do nieba, gdy tym razem to Holly przestała uprawiać akt. Pomiędzy wzburzone oddechy wkradało się chrumkanie i trzask gałęzi.
– Chyba miałeś rację z tymi odgłosami. Wybijają z rytmu i jakoś straciłam ochotę.
   Zeszła z Rona i zaczęła się ubierać. Chłopak zrobił zawiedzioną minę, zacisnął dłoń na sterczącym przyrodzeniu i dotarło do niego, że koniec zabawy. Holly wyglądała na przejętą, on sam miał obawy, bo hałas na zewnątrz był coraz intensywniejszy.
   – Pomyślałeś o tym samym? – zagadnęła cicho, wkładając spódnicę.
   – Mia – przyznał, wsuwając stopy w spodnie.
   – Oby, bo trochę się boję. Zakładaj bluzę i sprawdź. Tak mi się nogi trzęsą… Oby nie niedźwiedź, bo przy ognisku został plecak z kiełbasą i piankami. Gdy go dopadnie, do rana nie odejdzie.
   – Rzuć papierosy i buty. Przydałoby się coś do obrony – zasugerował, rozglądając się po namiocie.
   – Weź gałąź i… Cholera, latarki zostały w samochodzie. Musisz po nie iść, a przy okazji zabierz koce z bagażnika. Zrobiło się strasznie zimno.
   – Widoczność jest słaba – przyznał, wychylając głowę na zewnątrz.
   – Uważaj na siebie. Jak Mia śpi, to na pewno niedźwiedź – powiedziała, zamierzając zasunąć zamek, gdy Ron wsadził głowę do środka, a jego twarz była blada jak kreda.
   – Okolica wygląda, jakbyśmy byli w górach, a na dodatek śmierdzi padliną.
   Holly spojrzała na niego spode łba, gotowa dać mu do słuchu, gdy wzrok zawisł jej na siwiejącym materiale.
   – Ron, powiedz mi, że to tylko ułuda. Może za dużo wypaliliśmy i dopadło nas to, co Micka. Z drugiej strony szron jest prawdziwy, para ulatująca z ust również.
   Holly objęła się rękami i, dygocząc z zimna, starała się zrozumieć anomalię, która ewidentnie dawała do myślenia. Wyjrzała z namiotu i odruchowo zatkała nos. Fetor stawał się coraz silniejszy.
  – Nie wiem, co się tutaj dzieje, ale budzimy Mię i ruszamy w drogę. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Poznoś wszystko do samochodu, ja po nią pójdę i złożę namioty.
   Chwilę później Ron miał kolejne złe wieści dla kończącej pakowanie Holly. Gdy dotarło do niej, że Mia zniknęła, jakby ją piorun strzelił.
   – Cholera jasna! Jeszcze tego brakowało. Obejdźmy okolicę. Nie mogła odejść daleko, a jeśli tak, to noc pozamiatana.
   Ron podał jej trzymaną w dłoni latarkę i ruszył przodem. Jeszcze przed chwilą mgła była znikoma, a teraz nie widział dalej niż na trzy metry. Holly nawoływała Mię, ale odpowiadała jej cisza i niezadowolone z hałasu kruki.
   – Daj torbę i uważaj pod nogi. Ten ziąb to chyba od mgły. Podłoże jest tępe, szron nie sięga ziemi. Oby Mia szybko się odnalazła, bo zaczyna mi się to coraz bardziej nie podobać – stwierdził, po czym włączył latarkę i skierował strumień światła na samochód.
   Na pierwszy rzut oka wyglądał normalnie, jednak gdy podeszli bliżej, Ron nie mógł go otworzyć. Kluczyk nie wchodził. Chłopak kucnął i zaczął wdmuchiwać ciepłe powietrze do dziurki.
   – Ron, zajmiemy się tym później. Chodźmy poszukać Mii. Palce mi grabieją i nie wytrzymam długo w tej bluzie, spódnicy i klapkach. W ruchu będzie cieplej, a kiedy Mia do nas dołączy, wyjmiemy parę patyków z ognia, bo widziałam, że jeszcze się żarzą, i zajmiemy się drzwiami.
   – Masz rację. Położę torbę na dachu i idziemy. Włóż moje spodnie dresowe i skarpety. Ja w tym czasie rozejrzę się po okolicy.
   – Ron, nie zostawiaj mnie – głos Holly był błagalny, i zamiast zrobić to, o co chłopak prosił, przytuliła się do niego.
   – Już, spokojnie. Poczekam. Nie rozdzielimy się, obiecuję. – Dał jej całusa w czoło, a gdy się ubierała, świecił latarką tu i tam, dochodząc do wniosku, że wszystko wygląda identycznie.
   – Daj mi rękę i możemy iść. Ron, słyszysz, jakby ktoś sapał? Nie chcę panikować, ale chyba nie jesteśmy tutaj sami.
   – Też dolatują mi do uszu podobne dźwięki, ale nie zapominajmy, że jesteśmy w lesie. Zapewne to jakieś zwierzę, a mogę się założyć, że jest bardziej wystraszone od nas albo, co by mnie bardzo ucieszyło, Mia na czworaka szuka drogi powrotnej.
   – Wiesz, że możesz mieć rację. Trochę mi ulżyło. Ot, udał nam się wyjazd, nieprawdaż?
   – Niepotrzebnie zbaczaliśmy z trasy i zgadzam się z Mickiem. Nie wiem, gdzie jesteśmy i czy w tej mgle uda nam się nie zboczyć z drogi i nie wjechać na inną. Pomyślałem, że przenocujemy w samochodzie. Włączę ogrzewanie, a rano zobaczymy. Masz zasięg, bo u mnie nie ma?
   – Brak – oznajmiła, chowając telefon do kieszeni bluzy. – Odpalamy latarki i do dzieła. Może znajdziemy otwartą przestrzeń i złapiemy sygnał. Martwię się o Micka. Ta pogoda to jakiś wybryk natury.
   Od jakiegoś czasu kręcili się po okolicy, wołając… nic. Holly narzekała, że nie czuje palców, a Ron wymachiwał komórką i klął pod nosem. Tracili nadzieję na znalezienie dziewczyny. Zaczynali mieć wszystkiego dość, a mgła była coraz gęstsza.
   – Mam dwie kreski. Zadzwonię do Micka, a ty bądź na widoku, bo, jeśli i ty znikniesz, to nie wiem, co pocznę.
   Ron wybrał numer do przyjaciela. Holly odeszła kawałek i przełamywała mgłę pomarańczowym światłem latarki. Nie za głośno, by nie przeszkadzać ukochanemu w rozmowie, wołała Mię, gdy z nieba spadł mustang i gruchnął na ziemię. Dziewczyna zaczęła wrzeszczeć.
   – Ja pierdolę, Holly… – Komórka wypadła mu z dłoni, a widok zniszczonego samochodu uświadomił mu, że tylko coś nie z tego świata mogło rzucić autem na taką odległość.
  Nie myśląc dłużej, podbiegł do panikującej dziewczyny. Była w takim stanie, że aby ją uspokoić, uderzył ją w twarz.
   – Boże, to jakiś koszmar. Ron, co to było? – Gestykulowała, nie panując nad rękami.  
   – Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zgubiłem latarkę, daj swoją. Holly, musimy dotrzeć do obozowiska. Mick ma problemy z autem, ale przyjedzie. – Tulił ją z całych sił i uspokajał. Ograniczył mimikę twarzy, żeby czuła się pewniej i nie widziała, jak strasznie się boi. Starł łzy z jej policzka i sam ledwie stojąc, zachęcił Holly do zrobienia kroku. Mając oczy wokół głowy, ruszyli. Urywane oddechy zakłócały ciszę. Tak bardzo było im zimno, że zaczęli szczękać zębami. Holly łkała i nie mogła przestać.
   W oddali słychać było upadające na ziemię drzewa oraz przeraźliwy pisk, jakby kogoś torturowano. Coś szybko podążało w ich stronę, a kroki stawały się coraz wyraźniejsze. Trzask gałęzi, sapanie...  
   – Spierdalamy stąd! Złap mnie za rękę i nie puszczaj!
   – Ron!
   – Już!  
   W uszach Rona dudniły odgłosy panikującej Holly, która, ku wielkiemu zdziwieniu, nadążała za jego tempem, zważywszy, że Ron był wicemistrzem stanu na dystansie stu metrów. Ta szczupła, niewysoka osoba biegła jak opętana, nie zważając na gałęzie, które zostawiały krwiste ślady. Szarpnięcie niemal wyrwało Ronowi rękę ze stawu, a gdy przystanął i zerknął przez ramię, ukochana zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było. Żadnego krzyku, jedynie coś dużego zniknęło w gąszczu. Szczęka mu opadła; nie potrafił tego wytłumaczyć, a tym bardziej pojąć.
   – Holly!!! – zawołał, ile miał tchu w płucach.
   Odpowiedziało mu echo.
   – Co teraz? Gdzie jej szukać? Gdzie ich szukać? Mick, gdzie jesteś?
   Ron został sam: zagubiony, bezbronny i wściekły. Miał ochotę uwolnić emocje i rozpłakać się jak dziecko, jednak wiedział, że to nic nie zmieni. Pragnął zawrócić i poszukać Holly, ale z drugiej strony przeczuwał, że to, co ją porwało, wróci.
   Podszedł do obrośniętego bluszczem pnia i usiadł. Zdawał sobie sprawę, że powinien uciekać, jednak nie mógł się do tego zmusić. Ostatni raz tak się bał, gdy kilku wyrostków zagrodziło mu drogę w parku, co skończyło się intensywną terapią i licznymi złamaniami. Jego oddech był wzburzony, nogi drżały, a ciało dygotało z wysiłku, gdy dłoń spoczywała na rozharatanym ramieniu. Wytarł krew o bluzę i utkwił wzrok w rozcięciu. Było dość głębokie, a wewnątrz tkwiły kawałki kory. Zacisnął zęby i zaczął je wyskubywać. Wilgoć zebrała się w kącikach oczu.
   Wyjął biały proszek z tylnej kieszeni spodni – potrzebował znieczulenia. Wciągnął wszystko, co miał, a resztki osiadłe na folii zgarnął zwilżonym palcem i dokładnie oblizał.
  Gdy mógł swobodnie oddychać, zebrał się w sobie i wychylił głowę zza pnia. Poza naturą, oczy nie dostrzegły niczego niepokojącego, ale nadal czuł zagrożenie. Nieustannie słyszał odgłosy, runo pracowało, a nacisk na nie był realny.  
   – Niech to szlag – burknął pod nosem, odgarniając mokre pasmo włosów z czoła.
   Usłyszał trzask rozdeptywanego chrustu. Wstrzymał oddech, po czym wstał. Klatka piersiowa falowała, kolana odchylały się na boki. Przykucnął i wcisnął ręce pomiędzy nogi, dochodząc do wniosku, że nie da rady zrobić kroku.
   – Uuu… raaaahhh – rozległo się głośno. – Harrr ha aaa – nieustające, dziwaczne dźwięki.
   Ciężkie kroki tuż za drzewem. Ron podskoczył i upadł na kolano – ból kostki przeszył go na wskroś. Wrzasnął, płosząc ptaki odpoczywające wśród gałęzi. Szelest skrzydeł, krakanie… Ciało chłopaka pokryła gęsia skórka, co nie miało nic wspólnego z chmarą rozwrzeszczanych kruków. Widział i czuł, jak wszystko wokół zamarza, a chłód wchodzi pod skórę. Zapach spalenizny osiadł na włoskach, utrudniając oddychanie.
   Zaczął pełznąć przed siebie, a oczy pełne łez ograniczały widoczność. Oddychał głośno, nie tłumił odgłosów i tak był stracony. Ręce stykały się z zimnym podłożem, kamieniami i ostrymi patykami. Pragnienie przeżycia zwyciężało dyskomfort, który odczuwał. Mógł pokuśtykać, ale stwierdził, że w tej pozycji ma większe szanse.
   – Haaa… ha aaa… – Silne, lodowate grabie zacisnęły palce na jego obojczykach; wrzask, odgłos pęknięć i przebijanej skóry. Ciepła krew wsiąkała w szary materiał.
   – Błagam, nie! Proszę!
   Chłopak wylądował na pobliskim drzewie. Deszcz szadzi spadał na jego dygoczące ciało, a odgłosy męki wydobywające się z rozdziawionych ust zagłuszyło krakanie ptaków, lądujących na zmarzlinie. Ron próbował wstać, ale przeszywający ból w kręgosłupie, zmusił go do kapitulacji.
   – Czego chcesz?! – Drżał. Mimo to przecinał rękami powietrze, lecz gdy z zimna zaczęły ciążyć, opadły bezwładnie wzdłuż ciała.
   Czarna ręka pochwyciła go za grdykę i podniosła do góry. Plecy przejechały po chropowatej korze, zdzierając skórę. Wrzask, płacz, błagania, a pomiędzy tym wszystkim chrapliwy oddech oprawcy. Ron wytrzeszczył przekrwione oczy i zastygł bez ruchu. Białe, skośne ślepia wpatrywały się w niego. Osmolone, monstrualne cielsko stało przed nim okrakiem. Włókna mięśni widniały wyraźnie pod cienką powłoką. Potwór wyszczerzył szpilkowate zęby i wysunął fioletowy język, którym oblizał spierzchnięte wargi oraz czubek szerokiego nosa.
   – Zostaw! – wycharczane słowa porwał zmagający się wiatr, a zaciskające się na grdyce chłopaka palce nie dopuściły, aby wyleciało ich więcej.
   Zamach. Otwarta dłoń agresora przejechała po bladym policzku, zwęglając go. Pożółkła kość i wykrzywiona bólem twarz Rona odbijały się w ślepiach potwora. Kolejny cios przeszedł przez środek głowy, spalając owłosienie i uwidaczniając czaszkę.
   Katowany chłopak kopał na oślep i wrzeszczał wniebogłosy. Nagle wylądował na plecach, a wielka stopa z całym impetem zmiażdżyła mu piszczel.
   – Nieeee!!! Przestań!!! – skomlał jak pies.
   Brzydal jedynie mruknął i przypuścił atak na drugą nogę, ciesząc osmalone małżowiny uszne jękami trwogi. Gruchot miażdżonych tkanek. Chłopakiem wstrząsały spazmy. Ucisk na krtań stawał się coraz silniejszy. Ron nie był w stanie krzyczeć. Wodził wzrokiem po czarnym dziwadle, dochodząc do wniosku, że wpadł w ręce samego diabła.
   Znalazł w sobie siłę i uwolnił gardło z uścisku. Zaczerpnął tchu, a z ust wyciekła czerwona ciecz. Monstrum wciskało ręce w jego wnętrzności, kiwając łysą głową. Szarpnięcie, wodospad krwi, a obślizgłe wnętrzności zalśniły w blasku księżyca wyłaniającego się zza chmur.
   Ron spuścił głowę, powieki opadły. Był tak obolały, że nawet nie czuł, jak ręce odrywają się od ciała i lądują w krzakach. Jedyne, czego był świadom, to umieranie i chłód wnikający coraz głębiej w mięśnie. Trzask pękających kości, ścięgna nie pozwalają na rozczłonkowanie pleców. Piekący ból w okolicy górnych kręgów. W żołądku burza i ferment zjedzonych kiełbas. Mlask dolatujący do uszu, pomruk zadowolenia, śmierdząca, ciemna ślina ściekająca na to, co jeszcze z chłopaka zostało. Pieczenie w klatce piersiowej. Bicie serca było słyszalne, jakby miał je przy uchu. Zmasakrowane żebra, powyginane w różnych kierunkach, a na nich zwisające ochłapy, z których spływały strużki krwi.
    Ziąb, nawet tego już nie czuł. Słyszał jedynie: „Bum, bum” i ciszę.
   Stwór zostawił go opartego o drzewo z twarzą wzniesioną ku niebu i zniknął pośród drzew.

1 komentarz

 
  • Użytkownik agnes1709

    😘

    6 godz. temu

  • Użytkownik Shadow1893

    @agnes1709,  :przytul:

    5 godz. temu