Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Las kości 1/5

Las kości 1/5Opowiadanie nieodpowiednie dla osób wrażliwych!
   Księżyc nieśmiało prześwitywał przez mglistą zasłonę, a jego nikły blask budził to, co w ciągu dnia regenerowało siły, by po otwarciu oczu rozpocząć bieg pomiędzy drzewami, gdzie cienie nie rzucały mylnych wyobrażeń o tym, co tak naprawdę tkwi wśród rozłogów, torowisk z powywracanych gałęzi, korzeni i pni.
   Tym razem jednak nie wszystko było tak, jak powinno. Pomiędzy naturę wkradały się odgłosy, które nie pasowały do otoczki i zakłócały nocne zwyczaje.
   Stado kruków wzbiło się ponad liściastą ostoję, łapiąc w skrzydła ledwie wiejący wiatr. Kuszone pomarańczowymi smugami wydobywającymi się przez wyszczerbione deski, kierowały się w okolice chaty doświadczonej przez żywioły. Nie krakały, siadały bezszelestnie na wysłużonej strzesze, wysuszonych kępach traw, z pootwieranymi dziobami nasłuchując odgłosów dobiegających z wnętrza. Parę ptaków rozgościło się na czarnym pikapie i przez pozbawione szyb okno pożerały wzrokiem lokatorów przebywających w opuszczonej ruderze.
   Dwoje młodych ludzi od dłuższego czasu siedziało przy dębowym, wysłużonym stole obserwując, jak wskaźnik odhacza te same litery na tablicy Ouija. Szczupła blondynka wsparła głowę na dłoniach i przyćmionym alkoholem wzrokiem obserwowała partnera, który jak w transie powtarzał: „Przybądź!”, a niema odpowiedź układała za każdym razem tę samą frazę: „Rozdziel”.
   Brak świeżości na ich twarzach odzwierciedlał rozczarowanie, a zasłaniane dłońmi usta zdradzały znużenie. Przyjeżdżając w tę głuszę, mieli głowy pełne nadziei, że uda im się otworzyć portal i zaznać nieziemskich doznań, przywołując kogoś, kto mógłby im powiedzieć, jak jest po drugiej stronie. W filmach wszystko wydawało się takie proste, a rzeczywistość…
   Wiara w gusła gasła w ich oczach. Po którymś tam razie bez jakiegokolwiek postępu i zmiany odczytu Denis zaprzestał wymawiać regułki ściągnięte z Internetu, sięgnął po papierosa i zaciągając się dymem, spojrzał na prawie śpiącą partnerkę, mówiąc:
   – Nic z tego nie będzie. Od czasu, gdy coś drgnęło, jakby się zawiesiła. Byłem taki podjarany, a teraz... Podaj piwo i chodź do mnie. Spożytkujmy pozostały czas na coś przyjemniejszego i namacalnego. – Denis pochwycił tablicę do wywoływania duchów i cisnął nią w kąt zarzucony zbutwiałymi kocami. To samo zrobił z zapiskami, po czym wziął od patrzącej na niego zalotnie Sophie butelkę i zaczął pić łapczywie.
   Znali się od ponad roku i byli nierozłączni. Miłość kwitła, a że oboje nie potrafili usiedzieć w miejscu i dość szybko się czymś nudzili, przychodziły im do głowy oryginalne pomysły. Czasami niebezpieczne: skakanie z klifów, czy nurkowanie z rekinami. Wyprawa do zamkniętej strefy była kolejnym z nich.
   – Striptiz? – spytała, pocierając palcem wargę.  
   Sophie wiedziała, jak poprawić partnerowi humor, a Denis nigdy nie był w stanie przewidzieć, co tym razem zmieni w układzie, którym raczyła go dość często.
   – Dawaj.
   W tym samym czasie trzask gałęzi i szelest ptasich skrzydeł, które w popłochu wylatywały spośród liści, zwiastowały nadejście kogoś, kto na pewno nie zamieszkiwał tej okolicy. Czarny cień przemierzał zarośnięte ścieżki, ocierając się o wszystko, co miał w zasięgu. Im był bliżej miejsca, do którego go wzywano, tym wszystko wokół pokrywało się grubszym szronem.
   Rozległ się mrożący krew w żyłach ryk. Księżyc skrył się za stalową chmurą, a las pogrążyły kompletne ciemności. Jedynie trzask pękających pod naciskiem ciężaru patyków zdradzał, że nadal kroczy. Pomiędzy dwoma rozłożystymi pniami migały smugi światła, ochoczo przyciągając sapiącego kryjącego swoją posturę pośród zmarzliny. Zza falującego okrycia wyłoniła się lśniąca dłoń, zakończona pazurami, których nie powstydziłby się sam grizzly, i przejechała po korze, upuszczając soki. Zarys postaci był niewyraźny, zdeformowany…
   Sophie wykorzystała pusty blat i położyła na nim stopę, kusząc partnera szeroko rozstawionymi nogami i coraz wyżej unoszoną spódnicą, gdy jej wzrok przykuł przerywany blask na zewnątrz.
   – Widziałeś? – spytała, kierując się bliżej okna i przykładając do brudnej ramy dłoń, starała się odkryć przyczynę dziwnego widowiska.
   – Auto! – Denis chwiejnym krokiem ruszył do wyjścia, klnąc pod nosem. Nagle zrobił zwrot, słysząc jej rozbawiony głos:
   – Ty i twoje rozkojarzenie. Który to już raz w tym roku?
   – Przy tobie zapominam o wszystkim – oznajmił czule, wpatrując się w jej rozpromienioną twarz. Puścił oczko, wyjął z kieszeni kluczyki i wyszedł, pozostawiając drzwi otwarte.
  Gdy wrócił, Sophie siedziała na stole w rozkroku, rozpinała guziki bluzki, kusząc przybyłego widokiem roznegliżowanej kobiecości. Jego wyraz twarzy i błyszczące spojrzenie mówiły wszystko. Nie odrywając wzroku od partnerki, która zrzucała kolejne warstwy ubrania, usiadł na zakurzonym fotelu, kierując dłoń w stronę krocza. Zapomniał o krukach, które musiał odgonić, aby dojść do samochodu i spadku temperatury. Odczuł ją zaraz po wyjściu i miał o tym wspomnieć, jednak…  
   – Zatańcz. Jesteś taka piękna. Szczęściarz ze mnie – jego głos drżał.
   Sophie energicznie odrzuciła stanik i, jak ją Bóg stworzył, zaczęła kręcić biodrami, kołysząc się na boki. Jej zmysłowe ruchy były tak pociągające, że Denis otworzył usta, nie mogąc ich zamknąć. Podniecenie ogarnęło go tak mocno, że widok nagości przysłonił wszystko, nie pozwalając mu racjonalnie spojrzeć głębiej, gdzie pająki uciekały przed zamarzającymi nićmi, oddając ostatnie tchnienie.
   – Zajmij się nim. – Chłopak, ze spuszczonymi spodniami i sterczącym fiutem, niecierpliwie czekał na dotyk.  
   Sophie, poruszając się w latynoskim stylu, kroczyła w jego stronę, uśmiech nie schodził z jej twarzy, a ręce wciąż wędrowały po krągłościach. Dwa kroki dzieliły ją od pulsującego źródła rozkoszy, gdy nagle zesztywniała, a rozbieganym wzrokiem, w którym czaił się strach, spojrzała pod nogi, blednąc.
   – Dawaj. Co jest? – Denis zerknął na nią zdezorientowany, nie rozumiejąc, co się dzieje, gdy nagły krzyk wydobył się z ust dziewczyny, budząc jego otępiałe zmysły.
   – Pomóż mi!!! – wrzasnęła, próbując wydostać stopy z pochłaniającej ją pułapki.  
   – Co to jest do…?! – Zerwał się, podciągnął spodnie i ruszył z pomocą, lecz zaniechał tego szybciej, niż trwał wdech.  
   Podłoże pod walczącą o przetrwanie dziewczyną straciło stabilność. Tonęła w czymś, co wyglądało jak czarna breja, nafaszerowana bąbelkami. Syczały i pękały, roztaczając w powietrzu odór nie do wytrzymania. Sophie runęła jak długa, chwytając się najbliższej deski ratunku. Noga od stołu wywołała szurgot, transportując pozostały ciężar coraz bliżej spanikowanej, załzawionej dziewczyny, której lament wypełniał eter.
   – Denis, wyciągnij mnie! Denis!!!
   Chata trzeszczała, mróz wdzierał się do środka. Chłopak oddychał głęboko, próbując zapanować nad ogarniającą go paniką. Dygotał, nie dowierzając temu, co widzi. Pochwycił koc i zamachnął się, powtarzając: będzie dobrze… Niestety, pled zajął się ogniem, zanim dotknął dziewczyny. Denis wypuścił materiał. Ogień zdążył sięgnąć dłoni, osmalając palce.
   – By to szlag – syknął, machając ręką.
   – Denis…!!!    
   Sophie zaczął męczyć duszący kaszel. Krew chlusnęła z szeroko otwartych ust. Umęczone ciało w konwulsjach, otoczone okrzykami bólu i gasnącą nadzieją na ratunek, znikało w oczach. Przecinające powietrze ręce słabły, głos tracił na sile.
   – Sophie, płyń! Cholera, nie podejdę, to coś się rozrasta! Sophie!!!  
   W rogu stał kij. Denis ruszył po niego i podchodząc jak najbliżej plamy, wysunął go w stronę ukochanej.
   – Nie dam rady! Nie czuję rąk!  
  – Dasz! Złap go, proszę! No, dawaj!
   – Den… – Zapanowała cisza. Czarna plama zanikała, pochłaniając ciało.  
   Chłopak wypuścił kij i upadł na kolana, chowając twarz w dłoniach. Okrzyk rozpaczy rozdzierał mu pierś, łzy ciekły po policzkach. Nie mógł sobie darować, że na to pozwolił. Nie uratował jej – ta świadomość go złamała.  
   Nastąpił paraliż, jakby coś wyjęło wtyczkę z organu dowodzącego… Stracił zdolność mówienia. Próbował oddychać nosem, czując w przełyku zawartość żołądka. Gorycz paliła cienkie ścianki, a tchawica spuchła, utrudniając zaczerpnięcie tchu. Odczuwał zawroty głowy i ścisk w piersi – zwymiotował.
   Mrożący oddech śmierci tworzył wokół chłopaka klatkę, a zakleszczające się lodowe ściany były coraz bliżej. Ciało szybko traciło temperaturę, zaczynał zgrzytać zębami. Pamiętający czasy poszukiwaczy złota szklany żyrandol runął na podłogę. Denis właśnie tego potrzebował – bodźca, który przebudzi jego mózg z letargu i sprawi, że zacznie funkcjonować.
   Nie był sam, czuł to i z czasem dostrzegł ciemny, wysoki cień za błękitnym lodem. Stwór wypełnił okolicę rykiem o takiej intensywności, że zmarzlina zaczęła pękać i rozpadać się jak domek z kart. Chłopak ostrożnie zaczął się wycofywać, nie spuszczając z intruza oka.  
   „Co my zrobiliśmy? Boże, co to za monstrum? Zabije mnie. Nie zdołam uciec. Co robić?” – gonitwa myśli nie pomagała.
   Przybyły, skryty za lodową rozpadliną, nie wykazywał zainteresowania jego osobą – miotał się i krztusił, trzymając coś kurczowo przy ciele. Denis na palcach pokonywał chrzęszczące podłoże i jak rak brnął w stronę wyjścia, pisząc czarne scenariusze. Serce waliło mu jak oszalałe, kostki zbielały, tak mocno zaciskał pięści. Najsłabszy szmer powodował gęsią skórkę, dygot ciała nie ustawał, kolana się rozjeżdżały. Krok, drugi… Pochwycił framugę drzwi i chwilę później gnał na złamanie karku, nie oglądając się za siebie.
   Upadał nieraz… Okolica przypominała Tajgę zimą, a trzeszczące od ciężaru gałęzie spadały jak bomby. Jedna, na szczęście mała, wylądowała mu na plecach, sprowadzając do parteru. Następna poraniła łydki. Ból malował się na jego twarzy, łzy ciekły po policzkach, jednak Denis wiedział, że musi być cicho, więc wstając, zaciskał szczękę.
   Oddychał głośno, chłonąc chłodne powietrze do przeforsowanych płuc, jak wisielec próbujący cofnąć czas. Nie miał czasu na odpoczynek. To coś podążało jego śladem i było blisko. Ten smród…
   W asyście kruków kraczących mu nad głową Denis forsował mięśnie i liczył na cud. Zimny wiatr, który zaczął wiać tak nagle, smagał spocone plecy. Szron spadał z gałęzi kaskadami. Opadający z sił chłopak przystanął, wodząc wzrokiem.  
   Nagle poczuł gorąc w dole pleców i przenikliwe rwanie w okolicy kości ogonowej. Niemal upadł, wytrącony z równowagi szarpnięciem, jakby ktoś zarzucił na niego lasso. Niewidzialna siła krępowała jego ruchy, ściskając w pasie. Luźna do niedawna podkoszulka przylgnęła do ciała.  
   Nie było dobrze – wiedział to.
    – Zostaw, przestań!!! – wrzasnął przez łzy, których już nie starał się wycierać.
   Przy kolejnym pociągnięciu stawy zachrobotały jak kości skazańca przepuszczane przez koło tortur. Upadając, zawył z bólu, robiąc konkurencję wilkom. Coś wtargnęło przez szeroko otwarte usta i pełznąc przełykiem, podgryzało go jak hiena padlinę.
   Próbował to odkaszlnąć, wyrzygać, lecz na marne. Twarz mu poczerwieniała. Z wybałuszonych oczu pociekła wilgoć. Pasażer na gapę zszedł niżej, pozwalając ofierze zaczerpnąć tchu.
   – Błagam, nie! Pomocy!!! – Z lewego kącika ust zaczęła wyciekać krew.  
   Denis skulił dłonie w pięści i bił się po ciele, próbując powstrzymać intruza, który zagnieździł się w jego wnętrzu. Cierpiał katusze, a to, co działo się w jego brzuchu, odzwierciedlały coraz większe, czerwone plamy na podkoszulce.
    – Przestań!!! – krzyk przechodzi w pisk i nagle ustał. Krew chlusnęła na zmarzlinę.
   Uniósł głowę. Jego oczy… nie należały do niego. Czarniejsze niż smoła, pozbawione blasku. Chłopak uśmiechnął się pod nosem, a raczej coś zmusiło go do naciągnięcia kącików ust. Wytarł brodę z nadmiaru czerwieni i, jak marionetka pociągana za sznurki, rozczapierzonymi palcami próbował wydrapać intruza, tworząc z krwistej pręgi pokaźną szparę. Miał świadomość, że palce grzęzną coraz głębiej, a jego wnętrzności rozdzierają się od środka, jednak nie potrafił nad tym zapanować. Jak robot zaprogramowany na jedną czynność, szarpał, ile sił, wyrywając wszystko, co napotkały jego podkurczone palce, wrzeszcząc przy tym niemiłosiernie.
   Sekunda, dwie… W końcu wyszarpnął czerwone dłonie z ciepłego ciała, patrząc, jak szkliste flaki zwisają mu pomiędzy palcami. Następnie poszerzył pole widzenia i wpatrywał się zgaszonym wzrokiem w swoje poczynania, krew lśniła na udach, a parujące wnętrzności przerażały.
   Upadł na lewy bok, a wyraz jego twarzy… Coś wyskoczyło przez uchylone usta i wpełzło pod gałąź.
                                                               ***
                                                       Dwa lata później
   Ciemnopomarańczowa łuna przebijała się przez wiekowe krzaczory, rażąc nocne marki, które nie były przyzwyczajone do takiego widoku. Poblask tańczył w zależności od wysokości i ilości chrustu, który dwunożne istoty wrzucały do ognia, hałasując, jakby same siebie tam umieszczały.
   Nie wszyscy mieszkańcy boru byli zadowoleni i nie mogli zrozumieć, dlaczego potwory mające u stóp cały świat, postanowiły wyładować frustrację akurat tutaj, gdzie natura żyła własnym życiem i pod osłoną nocy tkała zadania, które kolejni przejmą, witając nowy dzień. Brzęk szkła, gardłowe śmiechy, piski i echo odbijające dźwięki od przeszkód rozprzestrzeniające się w najdalsze zakamarki, nawet stoika wyprowadziłoby z równowagi.  
   – Otwieraj i nie marudź – fuknął Mick, kołysząc kluczykami na środkowym palcu.  
   Niecierpliwy na co dzień chłopak spode łba zerkał na kolegę, który był jego przeciwieństwem i bez entuzjazmu wpatrywał się w skrzynię oblepioną piachem.
   – Odłóż to lepiej na miejsce i skup się na dziewczynie. Smęcisz, zgrywasz chojraka, a Mia ewidentnie przysypia.
   – Rzuć jej działkę i podejdź. To znalezisko może nas ustawić do końca życia. Ale błyszczy! Złoto? – Prześlizgiwał się opuszkami palców po odpryskach i wyrytych kreskach.
   – Nie sądzę – skwitował Ron, dorzucając gałęzi do ognia.
   – Co tak pobladłeś? Myślisz, że po otworzeniu wyskoczy potwór i ślad po nas zaginie? Cykasz, trudno. Nie zamierzam odrzucać czegoś, co krzyczy: „Otwórz, otwórz” – wyjaśnił, szczerząc zęby.
   – Chodźcie do nas! – krzyknęła Holly, chwytając reklamówkę z piwem. – Ciepłe. Trudno. Chcesz? – Spojrzała na koleżankę, ledwo patrzącą na oczy.
   – Mam dość. Idę spać – wydukała, niezdarnie odgarniając fioletowe pasemko z oka.
   Trochę trwało, zanim wstała i złapała równowagę. Holly wybuchła śmiechem na widok jej starań, aby stać prosto. Najmniejszy gest i leciała na boki. Mia miała słabą głowę, nie to, co Holly, która przepijała wszystkich i chociaż często ledwo stała na nogach, nigdy nie odmawiała rozchodnego. Na drugi dzień umierała, ale satysfakcja, że nie ma sobie równych, była tego warta.
   – Mick, idziesz?!!! – Mia patrzyła przed siebie, po chwili zdając sobie sprawę, że chłopak jest za jej plecami, a nie przed nią. Pomyliła go ze spróchniałym pniem.
   – Nie!!! – odkrzyknął, uśmiechnięty od ucha do ucha, szczycąc się, że tak szybko udało mu się rozpracować zamek w kuferku.
   Mia zwróciła się w stronę głosu, machnęła ręką i, zataczając się, ruszyła do namiotu. Dwa razy upadła, co wywołało rozbawienie u pozostałych. Po komicznej przeprawie legła na śpiworze i podwinęła kolana pod brzuch.
   Holly poczuła zimne języczki na plecach – była kawałek od ognia – i gęsią skórkę na rękach. Złączyła nogi, chwytając zwisającą gałąź, dźwignęła szczupłe ciało. Pochwyciła piwo i pijackim krokiem podeszła do chłopaków, którzy nawet na nią nie spojrzeli. Oparła butelkę o pieniek i klapnęła na kamieniu, zatapiając spojrzenie w skrzynce, która zatrzeszczała i stanęła otworem.
   – Masz swoje złoto? – zadrwił Ron, wlewając do gardła pół butelki kukurydzianego trunku, po czym objął sympatię; drżała. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Holly wsparła głowę na męskim ramieniu i uśmiechnęła się pod nosem.
   – Same śmieci, jakieś zaklęcia… Ludzie nadal bawią się w wywoływanie duchów? Ciekawe, dlaczego ktoś to tutaj zakopał? – Był rozczarowany, co okazał, ciskając kuferkiem o drzewo; nie uległ zniszczeniu, a klapa opadła, zasłaniając zawartość.
   – Nie będzie rejsu dookoła świata i lasek na pokładzie – stwierdził Ron. – Gdybyśmy byli na ziemiach Majów czy Azteków, mógłbym uwierzyć w bajki. Niestety, tkwimy na jakimś kalifornijskim zadupiu, gdzie wszystkie fanty przetopiono na Oscary. Chociaż… dawaj ten kufer. Jeśli są tam jakieś listy, możemy na nich zarobić. Znajdą się tacy, co za nie zapłacą. Jeszcze, jakby pochodziły z ubiegłego stulecia…
   – Tak, najlepiej papirusy od samej Kleopatry albo wyznania miłosne Cezara. Przestań pieprzyć – rzucił Mick, wyjmując fajki z tylnej kieszeni spodni.
   – Wyglądały na stare. Jedna z kartek była napisana dziwnym pismem. Może to jakiś rytuał, a kolejne pokolenia wkładają do kufra swoje zapiski – przyznał Ron. – Gdzieś w samochodzie mam lupę.
   – Masz nogi, to goń. Nie będę grzebał ci w aucie, bo znów natrafię na zużyte kondomy. Właśnie… kiedy ostatnio tam sprzątałeś, zwłaszcza z tyłu?
   Znający się od piaskownicy przyjaciele dzielili się wszystkim. Bywały czasy, że i dziewczynami, ale to stare dzieje. Od czasu, gdy Ron poznał Holly, zaliczanie obecnych kumpla przestało obowiązywać.  
   – Sam je tam powpychałeś, a teraz zgrywasz pedanta. Kto ostatnio używał bryki? Przed wyjazdem do Vegas oddałem ją do czyszczenia, a później nie używałem. Jak coś tam jest, to na pewno twoje.
   – Nie moczyłem od tygodnia. Miałem nadzieję, że Mia mi da, ale padła.
   – Więc rusz dupę i przynieś to szkło.
   – Dobra. – Mick odpalił papierosa i cisnął zapalniczką w śmiejącego się z niego kumpla, robiąc przy tym wściekłą minę.
  Jak wieloryb wyrzucony na brzeg, zsunął się z deski i ruszył do czerwonego cadillaca. Z nerwem otworzył drzwiczki i usiadł od strony pasażera. Burczał i rzucał wszystkim, co wpadło mu w ręce. Zakochani obserwowali jego poczynania z ogromnym rozbawieniem, przepłukując gardła piwem.
   Zirytowany niepowodzeniami, Mick usiadł bokiem na siedzeniu, zadeptał wypluty wcześniej niedopałek i skierował wzrok w miejsce, gdzie wyrzucił skrzynkę – zniknęła. Opuścił wóz i, zatrzaskując drzwi, zawołał:
   – Ron, chodź na chwilę!
   – Mam ci potrzymać? – zadrwił.
   Holly właśnie dobierała mu się do rozporka i rozkraczała nogi, zachęcając, by sięgnął w zakamarki kobiecości. Poza tym Ron doskonale pamiętał ostatni wygłup przyjaciela, który rzucił w niego wężem, wabiąc wołaniem o pomoc w jakiejś ruderze. Poprzysiągł, że nigdy więcej nie da się podpuścić.  
   – Wyglądam, jakbym lał? – prychnął. – Kufer wyparował.
   – Schowałeś, a teraz realizujesz plan. Nie będę przeszukiwał okolicy, bo na pewno przygotowałeś jakąś niespodziankę.  
   – Jestem za mocno ujarany, żeby wymyślić cokolwiek. Chciałem przynieść nasz skarb, ale dostał nóg.
   – Wyluzuj i chodź na piwo. Po co ci te pośrutowane przez robaki kartki? – Ron miał dość wzmianek o nic niewartym znalezisku.  
   – Zabawa nie ucieknie, dawaj. – Mick nie odpuszczał.  
   Pochylając się przed pniem, podskoczył, zlęknąwszy się trzaskających nieopodal gałęzi. Omiótł okolicę, przełknął ślinę i odgarnął włosy z czoła. Przerażały go lasy i zgodził się tutaj przyjechać jedynie na prośbę Micka, który obiecał, że załatwi mu dziewczynę i dotrzymał słowa. Ron liczył na dobrą zabawę, nie wyszło i teraz, stojąc samotnie w otoczeniu nocy, zaczynał karmić mózg strachem, zapominając, że odgłosy, które słyszał, niekoniecznie zwiastowały coś złego. Bór oddychał tak samo, jak on i wszyscy jego mieszkańcy nie wyparowali, bo on tutaj był.
   – Idziesz?  
   – Jak czymś oberwę, to pożałujesz. – Ron dał dziewczynie całusa i, nie patrząc w jej zawiedzione oczy, niechętnie wstał i podszedł do kumpla, piorunując go wzrokiem, po czym stwierdził:  
   – Faktycznie, chociaż dokładnie nie pamiętam, gdzie upadł. Tak cisnąłeś, że aż ziemia zadrżała i twoja mina była na pierwszym planie. Na pewno go nie ruszałeś?
   – Przysięgam.
   Zdziwienie na obu twarzach mieszało się z ciągłym niedowierzaniem. Szelest ptasich skrzydeł zakłócił ciszę. Stado kruków wzniosło larum i odleciało na wschód. Mick stanął bliżej pnia i krzyżując ręce na piersi, bacznie obserwował kolegę, który rozglądał się wokół.
   – Tutaj wszystko wygląda identycznie. Widocznie szukamy nie w tym miejscu. Był, nie ma. Wracajmy – zwrócił się bezpośrednio do Micka, klepiąc go po ramieniu, gdy doleciał do niego uniesiony głos Holly:
   – Dajcie sobie spokój z tą skrzynką i chodźcie. Trzeba przynieść gałęzi, bo zimno się zrobiło, a ogień przygasa. – Dziewczyna była wyraźnie niezadowolona, że ukochany woli obserwować krzaki, niż być przy niej.
    – Idziemy!
   Po drodze nazbierali chrustu i wrzucili wszystko w rozżarzony popiół.
   Ron objął Holly i namiętnym pocałunkiem starał się ją udobruchać, bo jej spojrzenie zabijało. Gdy dziewczyna na powrót zaczęła witać się dłonią z jego rosnącym przyrodzeniem, zaprzestał i sięgnął po dwie butelki leżące obok kamienia.
   Mick pochwycił piwo, które wylądowało mu przed nosem, i zwalił kapsel wcześniej wyjętym scyzorykiem. Namacał papierosy, wsadził jednego w zęby i próbował podpalić – nie było iskry.
   – Daj zapalniczkę. – Cisnął swoją o drzewo.
   Odpaliła od pierwszego kopa. Wciągnął dym do płuc i zaczął robić kółeczka. Ani na chwilę nie przestał myśleć o kuferku. Kreślił różne scenariusze, a najbardziej wiarygodny jego zdaniem był ten, że nie byli tutaj sami. Zapewne ktoś siedział w krzakach i obserwował. Zabrał skrzynkę i teraz przeglądał jej zawartość.  
   – Chcesz? – Ron wyciągnął rękę ze skrętem i rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
   – Zabieraj – odburknął. – Nie podoba mi się to miejsce. Kiedy tylko je zobaczyłem, miałem złe przeczucia.
   – Względem czego? – Ron wypuścił gęstą chmurę dymu; jego oczy świeciły jak lampiony.
   – Wszystkiego. – Wstał. – Strasznie tutaj i nie patrz na mnie jak na wariata. Kiedy poszedłem po skrzynkę, słyszałem coś w krzakach. Trzaski i kroki, jakby ktoś włóczył nogami, nie odrywając ich od powierzchni. Wiem, że nie widzicie poza sobą świata, ale: czy to niedziwne, że kufer zniknął, pojawiła się mgła, do tego zaczęło śmierdzieć? Nawet ptaki stąd nawiały.
   Mick miał złe przeczucia. To nie była fobia przed lasem, to było coś więcej. Gdy ciało pokryła gęsia skórka, a z ust uleciała para…  
   – Sam capisz. Nic nie czuję. Siadaj i pij. Zachowujesz się jak… Zresztą, jak masz mi tutaj wymieniać kolejne twoim zdaniem zjawiska rodem z horroru, to lepiej dołącz do Mii i zasuń zamek, by przypadkiem jakiś zwierz ci się z nią nie pomylił. Chłopie, jesteśmy na łonie natury. Wszystkie odgłosy brzmią inaczej, zwłaszcza w nocy i po trawie. Wyolbrzymiasz problem. – Ron był ewidentnie zniesmaczony zachowaniem kumpla.
   – Idę po Mię i wracamy, a wy róbcie, co chcecie.
   Holly spojrzała na Rona, po czym przeniosła wzrok na bladego Micka. Zaczynał panikować, co zapewne utrudni przemówienie mu do rozsądku. Czasami reagował ostro, ale teraz przeszedł samego siebie. Ostatnio zmienili dealera, i to było jedyne sensowne wytłumaczenie jego dziwactw – towar wymiatał, a Mick był tego namacalnym dowodem.
   – Mick, nie mówisz poważnie, prawda? Masz zamiar jechać tymi wertepami w środku nocy, i to po pijaku? Siadaj, faza zaraz minie i zaczniesz się z tego śmiać.  
   – Już minęła – odfuknął.
   – Mick, idź do namiotu i daj głowie odpocząć. Pieprzysz od rzeczy, aż niemiło słuchać. Jeszcze chwila i stwierdzisz, że drzewa chcą cię pożreć. Mam w plecaku jeszcze trochę starego towaru. Tego już na pewno nie dostaniesz – oznajmił Ron ostrym tonem.
   – Co to? – Twarz Micka była pergaminowa, źrenice podążały w prawo i w lewo. Wyjął kluczyki z kieszeni bluzy i szybkim krokiem ruszył w stronę namiotu, bełkocząc pod nosem.
   Liście zaczęły szeleścić, chociaż wiatr z ledwością dawał o sobie znać.
   – Zaczyna wiać, ot, ale straszne! – krzyknął Ron, pukając się w czoło. – Naprawdę odjechałeś. Krasnali nie widzisz?
   Po okolicy tańczył śmiech. Młodzi nie byli w stanie nad tym zapanować. Po jaraniu Mick miewał różne schizy, więc jedynie machnęli rękoma i powrócili do balowania. Kiedy wstaną, zapewne znajdą go śpiącego w aucie.
   – Spadaj! – rzucił, znikając za moskitierą. – Mia, wstawaj. Jedziemy do domu.
   Dziewczyna nie reagowała, więc szarpnął ją za ramię i powtórzył:
   – Jedziemy do domu. Wstawaj.  
   Niezadowolona z pobudki dziewczyna, która z trudem panowała nad opadającymi powiekami, mruknęła i przekręciła się na plecy. Gdy zorientowała się, kto do niej mówi, uśmiechnęła się promiennie.
   – Mia, do cholery, nie czas na to. – Mick strącił ręce, które spoczęły mu na karku. – Wracam do miasta, jedziesz?
   Dziewczyna potarła powieki i po chwili ciszy oznajmiła:
   – Zostaję. Nie wiem, co cię ugryzło… Nie pasuje, droga wolna.
   Przekręciła się na bok i poszła spać.
   Dalsza rozmowa nie miała sensu. Mia nie kontaktowała. Mick opuścił namiot i podszedł do pogrążonej w pieszczotach pary.
   – Nie dogadam się z nią. Pojedzie z wami.
   – Mick… – zaczął Ron. – Odpuść sobie i siadaj.
   – Nie zostanę tutaj ani chwili dłużej. Mówiłem, żeby nie zbaczać z głównej drogi i jechać na kemping, ale zostałem przegłosowany. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, gdzie właściwie jesteśmy.
   Holly próbowała jeszcze wpłynąć na, jej zdaniem, dziecinną decyzję kolegi, jednak z czasem odpuściła i skupiła się na chłopaku. Ron nie pożegnał się z Mickiem, wściekły, że znów mu odwaliło.
   Chwilę później silnik w czerwonym cadillacu warczał, gotowy do odjazdu.

1 komentarz

 
  • Użytkownik Jedrekmast1973

    Zamykam oczy i sięgam po piwo.Piszesz tak przekonująco , że aż przeszywa mnie dreszcz. Świetnie się zapowiada i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.Aż mnie zimny dreszcz przeszył...

    17 godz. temu

  • Użytkownik Shadow1893

    @Jedrekmast1973, witaj. Dzięki za przeczytanie i miły komentarz. Tym razem będą dalsze części. Pozdrawiam. ;)

    16 godz. temu