Promienie słońca górującego nad lasem wdzierały się w gąszcz, rozpraszając mrok. Mick leżał twarzą w podszyciu, smugi zanikającej mgły unosiły się nad nim. W koronach drzew śpiewały ptaki, a liście szeleściły poruszane delikatnymi podmuchami wiatru. Bór witał dzień, wypędzając nocne strachy. Po anomaliach nie było śladu, jakby nigdy nie miały miejsca.
Żołnierz uniósł powieki, napotykając błękitne niebo. W jego oczach nie było obłędu, lecz spokój. Gdy chciał się podnieść, ból w czole wywołał mroczki przed oczami. Jęknął, nakrywając dłonią twarz, a następnie przekręcił się na bok. Wzrok zatrzymał mu się na nieprzytomnym Micku. Przypomniał sobie, co zaszło, zanim wszystko zniknęło w ciemności. Spokój ulotnił się jak kamfora. Przebywał w tym lesie od trzech tygodni i widział dziwa, o jakich nie śnił w najgorszych koszmarach.
Nie bacząc na dyskomfort, zerwał się, wziął Micka na cel i zaczął go obserwować. Szukał pozostałości po czymś, co pojawiało się znienacka i wpływało na ludzi. Jego kompani. Wciąż ich słyszał: krzyczeli, strzelali, błagali o litość, jakby nadal walczyli. Przestawali być Alexem, Johnem, braćmi gotowymi skoczyć za sobą w ogień. Zlęknieni, rzuceni na głęboką wodę, otoczeni tajemnicą, o której nawet on niewiele wiedział, padali jeden po drugim w chaosie trwającego procederu, często raniąc samych siebie.
„Strefa 0” – to miejsce, z którego powróciła tylko jedna osoba. Pułkownik Coll stacjonował w niej od czasu, gdy ponad rok temu odkryto podwyższone skoki temperatury i zawirowania, uniemożliwiające monitorowanie przestrzeni powietrznej nad tym obszarem, w promieniu czterech kilometrów od starej leśniczówki. Anomalie się nasilały. Sztab wydał rozporządzenia, teren oznakowano, drogi odgrodzono, i rozpoczęto badania. Gdy miesiąc temu stracono łączność z obozem, grupa zwiadowcza została wysłana do „Strefy 0”. Colla znaleziono w stanie skrajnego wycieńczenia, a po zbadaniu umieszczono w zakładzie psychiatrycznym, nie ujawniając niczego, co wyszło z jego ust.
Do „Strefy 0” wysłano kolejny zastęp, pod dowództwem Trevora Smitha, tego samego, który teraz drżał, zastanawiając się, czy leżący na ziemi chłopak został naznaczony i czy po zapadnięciu zmroku przyjdzie po niego ten, który wybił jego ludzi. Z drugiej strony, zdarzenie miało miejsce w nocy, więc może chłopak już nie żył. Pułkownik Smith pochylił się nad Mickiem, aby sprawdzić puls. W tym czasie obiekt zainteresowania zaczynał dochodzić do siebie. Smith odskoczył i przystawił mu lufę do głowy.
– Bez gwałtownych ruchów. Wstawaj – rozkazał.
Mick był zamroczony, a z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że sytuacja jest dla niego niezrozumiała. Jednak zimna lufa przystawiona do skroni zobowiązywała go do posłuszeństwa. Usiadł i wpatrzył się w żołnierza. Pamięć zaczęła wracać. Wiedział, że musi uważać, ponieważ mężczyzna stojący obok był nieobliczalny i Mick słyszał jego myśli. Nie były one pochlebne. Wojskowy tylko czekał, aby umieścić mu kulkę w czaszce, a chłopak przeżywał wewnętrzne piekło. Wszystko w nim się kotłowało, mięśnie się napinały, obrazy nachodziły na źrenice. To, co w niego weszło, zaczynało przejmować kontrolę nad jego słabym umysłem. Z każdym oddechem przybliżał się do stawania się kimś innym, a ta świadomość nie cieszyła już tak jak wcześniej. Zaczął się trząść na myśl o tym, do czego to coś może go zmusić. Poza tym zaczynał odczuwać głód i patrzył na pułkownika Smitha jak na potencjalny posiłek.
– Przestań! Nie podryguj i się nie rzucaj. W moich ludzi też wnikał, ale zaraz wychodził. Jakim cudem żyjesz i jak to możliwe, że potwór po ciebie nie przyszedł? Jak tutaj trafiłeś? Teren jest oznakowany. Jesteś człowiekiem? Nie, podszedłeś mnie i tylko czekasz – zagadnął stanowczo, jednocześnie ze strachem.
Mick nie odpowiedział. Zwijał się z bólu, jęcząc.
– Mówiłem, żebyś przestał!
Panowanie nad taką skrajnością emocjonalną przestało być możliwe. W szum wiatru wmieszał się huk i okrzyk wyrzucanych z siebie pokładów wściekłości: – Zdychaj, potworze!
Mick zerknął w dół; kule wchodziły w ciało jak w masło, a czarne wstęgi opuszczały jego ciało i zatrzymywały się na karabinie trzymanym przez Smitha. Broń została mu wyrwana i z impetem poleciała w krzaki. Wrzeszczał, jakby go polewali rozgrzaną oliwą, wymachiwał rękami, rwał włosy z głowy, roztrojony, nieskory do ucieczki i nagle nastała cisza. Stanął jak wryty, obserwując, jak wstęgi wchłaniają się w ciało Micka, a jego oczy zachodzą szarością. Kule powoli cofały się przez wcześniej zrobione otwory, zawisły i opadły na chrust.
– Czym ty jesteś, popaprańcu? Co cię łączy z maszkarą wałęsającą się po okolicy? – głos mu drżał.
Mick podwinął ubranie – skóra była nienaruszona, śladów po postrzałach brak. Spojrzał na Smitha oczami pozbawionymi źrenic – chłodna stal. Ten zaczął się modlić i, pomimo że kolana mu się rozjeżdżały, stał gotów z godnością przyjąć ciosy. Nic innego mu nie pozostało. Nie rozumiał sam siebie. Szkolono go do obrony, eliminowania zagrożeń, a sam je stanowił. Karcił się w duchu, że tak niewiele potrzeba, aby z porządnego obywatela zrodził się tyran i to za sprawą czegoś, czego na logikę nie dało się wytłumaczyć.
– Przecież widziałeś niejedno i wiesz, że mnie nie da się zabić. Jeszcze żyjesz. Czy to cię nie zastanowiło? Potraficie tylko strzelać i niszczyć. Cóż ci uczynił, że skazujesz go na śmierć? Jest tylko narzędziem, a ty zginiesz, wiesz o tym. – Mick poruszał ustami, użyczając strun głosowych i szedł w stronę Smitha.
– Nie! Przestań! Czego chcesz, do chuja! To ponad moje siły, słyszysz! Nie dam ci tej satysfakcji! – zakomunikował i wyszarpnął nóż z kabury przytwierdzonej do pasa. Ostrze podążało w kierunku szyi. Smith był zdecydowany, gdy nagle, jak grom z jasnego nieba wstrzeliło się w niego jasne światło, wytrącając śmiercionośne narzędzie.
Mick nie dotarł do żołnierza. Niewidzialna siła zaczęła go ciągnąć w tył. Miał jedno w głowie: zabić, lecz stopniowo moc przekazu słabła, oczy powróciły do normalności, westchnął i stracił stabilność, upadając na kolana. Długo wpatrywał się w uschniętą trawę, mając świadomość, że energia, która go wypełnia, bez trudu wchodzi w interakcję i steruje nim jak marionetką.
– Pomóż mi, błagam. – Gdy uniósł głowę, oczy zdradzały, że znów został wyłączony.
– Czym ty jesteś? Boże, ja świecę. Obłęd, czyste szaleństwo. Nie... To nie ma miejsca. – Pułkownik zaczął się cofać. Gałęzie pękały pod ciężarem, a jego ciało coraz silniej emanowało jasnym blaskiem.
– Jesteś poza zasięgiem. Czułem twój strach, widziałem tłukące w piersi serce… ono jest kluczowe. Masz coś, co należy do mnie. Kamień. Oddaj mi go! – Mick wystawił rękę, a Smith przypomniał sobie spotkanie z Collem dzień przed wyjazdem na misję. […] raczej minięcie się w wąskim przejściu. Coll wcisnął mu w dłoń czerwony kamień, krzycząc: „To cię ocali! Nie wchodź bez niego do lasu! Tam…!” Został siłą wepchnięty do najbliższej sali.
– Co mi robisz? Wyjmij to ze mnie! Nie chcę!
Histeria nie do opanowania, głos w głowie powtarzający: „Odeślij mnie do domu”. Smith zaczął płakać i śmiać się jednocześnie.
– Kamień! – nalegał Mick.
Żołnierz wyjął z kieszeni marynarki podarunek, a jego ręce drżały tak bardzo, że omal nie wypuścił przedmiotu. Gdy wpatrywał się w ukruszoną rzecz, nagły strumień myśli, które nie były jego, uświadomił mu, że dzięki temu wypędzi zło z tego skrawka ziemi. Wystarczyło dotrzeć do żywiciela, zgładzić demoniczną połowę rozdzielonego bytu, która zawładnęła Mickiem, połączyć tę dobrą część tkwiącą w nim z potworem i po sprawie. Jednak nie wszystko było zrozumiałe. Przekaz był chaotyczny, a to, co narzucało mu wizje w głowie, nie wiedziało, jak dokonać powrotu.
Będzie drugim Collem. Lepszy pokój bez klamek i materace niż ciągły lęk i kompletna utrata własnego ja. To, co skrywa się pośród drzew, w Micku, w nim samym, nie pozwoli mu odejść.
– Nie! – oznajmił dobitnie.
– Jestem sprytniejszy i przegrasz to starcie. Nie słuchaj podszeptów mojej słabszej połowy. Oddaj moją własność, a zachowasz życie. – Mick wsunął dłoń do kieszeni bluzy i namacał swój kamień. Wyjął go; lśnił, a otaczający go pierścień brązowego światła rósł w oczach i brnął w stronę tego, który trzymał Smith.
Pułkownik przycisnął swój do piersi. To był odruch. Nie jego. […] zasugerowany, wykonany, zamierzony. Po raz pierwszy, od czasu, gdy doświadczył makabrycznych wydarzeń i spotkał chłopaka wałęsającego się po lesie, na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech. Otoczył go błogi spokój, zamazując wcześniejsze odczucia. Westchnął i pozwolił chwili trwać. Wypełniła go siła i nadzieja. Gdy otworzył umysł na nieznane, na źrenice spłynął obraz potwora, który dziwnie nie był mu obcy. Czuł jego zagubienie, widział walkę o przetrwanie i serce bijące w monstrualnej piersi, lecz coś z nim było nie tak. Nie było kompletne. Postrzępione, ukruszone, ledwo się żarzące. Gasło. To, co mu to pokazywało, cierpiało i powtarzało: „Odeślij mnie do domu”.
– Nie wygrasz – wydźwięk był ostry i niezlękniony. To nie były słowa Smitha, choć wypływały z jego ust.
– Razem albo wcale. Symbioza lub wieczna tułaczka po tej ziemi i kolejne kraty. Proponuję współpracę, choć sam nie wierzę, że to mówię.
– Nie zwiedziesz mnie. Chęć dominacji cię zdradza, a myśl o powrocie w pojedynkę jest niedorzeczna i nie pozwolę na taki obrót sprawy. Zostaniesz tutaj albo zginiesz. Posiadane przeze mnie ciało jest silne. Umiejętne pokierowanie mózgiem sprawi, że wrócę do domu, do stanu zawieszenia i poczekam na osąd. Wykaż skruchę i dołącz. Przelej we mnie swoją moc. Żywiciel. Nie chce cię i unika, a energia słabnie, nieprawdaż?
– Jest blisko. Sprząta, przychodzi po naznaczonych, ale jego zapach…
– Ludzka krew i pot. Zlał się z tymi, których przyjmuje. Nakładasz na niego zbyt wiele. Widziałem, ilu ich było i nie mogłem nic zrobić. Uratowałem tego, w którego ciele gościsz i tego, którego mam ja. Żywiciel był blisko. Zmyliłem go. Każde stłumione przewinienie to szczebel dalej od potwora otchłani.
– Taaaak – przyznał przeciągle, będąc niezadowolonym. Jego cel był inny. On był inny. Uśmiechnął się sztucznie, przybrał skruszoną minę, nieustannie rozmyślając nad własnym rozwiązaniem. Zgładzić dobro, wrócić, lecz nie do zawieszenia, a prosto do piekła.
Gdzieś z niekontrolowanych, pominiętych przez byt zakamarkach mózgu, napływały do Micka jego własne myśli, które nie wróżyły niczego dobrego. Świadomość, że jest słupem telegraficznym, przebłyski pozwalające pojąć, że intruz go wyjałowi i zabije, paraliżowały. To, co w nim tkwiło, było złe, żądne krwi i władzy. Przeszedł go dreszcz, gęsia skórka pokryła ciało. Zaczął się zastanawiać, jak się tego pozbyć. Czy to w ogóle możliwe? Pułkownik. W nim jedyna nadzieja. Jego byt był inny, dobry. W każdym razie tak mu się wydawało.
– Nosiciele potrzebują strawy. Słabną. – Smith zdjął plecak i zaczął w nim szperać, wpatrując się białymi oczyma w materiał. Wyjął półlitrową butelkę wody i zapakowany w folię chleb, następnie założył plecak i podał Mickowi kromkę.
– Nie będziesz w stanie dokonać połączenia. Tutaj nie ma niczego, czym mógłbyś się wzmocnić i przywrócić zapis, który rozwiał wiatr. Zaprzestań walki, odbudujmy moc i wspólnie pokierujmy tą kruchą istotą – zasugerował, zatapiając zęby w jedzenie.
– Żywiciel dokonał wyboru, którą ścieżką podąży. Będę cię blokował, aż upadniesz, a gdy cię wchłonę, przywrócę zapis. – Pułkownik zaczerpnął powietrza; nie wiedzieć czemu, odzyskał panowanie nad sobą i rzucił się do ucieczki.
Mick również przejął kontrolę nad własnym ja i widząc, że Smith ucieka, krzyknął: – Stój! Nie umkniesz przed tym! By to szlag!
Ruszył za nim niczym cień, omijał te same drzewa, przeskakiwał przez kłody i sapał równie głośno, jak lider, który, jak na swój wiek, pędził jak gepard. Zmysły skupione na drodze nie wyłapały ciszy, a rozgrzane ciało nie odczuło spadku temperatury. Gdy Mick deptał pułkownikowi po piętach, wrzeszcząc, aby się zatrzymał, wiatr przestał powiewać we włosach, ptaki śpiewać, liście szumieć, a promienie słońca docierać do runa. Okolicę spowił półmrok.
– Odwal się ode mnie, słyszysz?! Zabieraj się razem z tym czymś i spierdalaj! – wrzasnął, zwracając się do dyszącego chłopaka przodem.
– Uważaj, bagno! – Mick zbladł na widok ciemnej plamy za plecami Smitha.
– Co? – Zrobił zwrot i stracił dech.
Przed nim rozpościerała się czarna breja, a z tkwiących w niej drzew odpadała kora. Wiedział, co to jest i miał świadomość, że zacznie się powiększać. Parę dni wcześniej coś takiego pojawiło się obok obozu i chwilę później wypuściło miliony pękających i śmierdzących baniek. Podwinął rękaw i spojrzał na sczerniałą skórę tuż przy nadgarstku. Te opary parzyły i jeśli zaraz stąd nie znikną…
– Co to, do cholery, jest? – Mick rozejrzał się dookoła, stanął Smithowi za plecami i zasłonił nos. Fetor był nie do zniesienia. Zawartość żołądka podeszła mu do gardła, ale zdołał powstrzymać odruch wymiotny. Las skrywał zjawiska, które znał z książek, a filmy, których był fanatykiem, umożliwiały ich lepszą wizualizację. Zawsze zazdrościł autorom wyobraźni, a scenarzystom wizji. Pragnął zostać reżyserem, lecz skończył jako mechanik i nie narzekał, ponieważ marzenia zawsze można spełnić.
– Odwrót! – krzyknął pułkownik.
Mick ruszył za nim, ile sił, aż zaczęło mu się kręcić w głowie. Był świadom, że breja podąża za nimi. Słyszał syczenie, smród nie ustępował, a podłoże pod stopami robiło się grząskie.
– Szybciej! – huknął pułkownik, który, spojrzawszy przez ramię, zdał sobie sprawę, że w bagnie są nie tylko bańki. Ryk przepełniony bólem, wdzierający się pod mięśnie i sięgający kości, przeraził go tak bardzo, że serce tłukące się w piersi omal z niej nie wyskoczyło. Uskoczył w prawo, gubiąc Micka z oczu. Ten zaś miał problem z bieganiem. Stopy coraz głębiej zatapiały się w rozmokłym podszyciu, po spoconych plecach przechodziły ciarki.
– Nie zostawiaj mnie, słyszysz?! Wracaj, tchórzu! – Przerażenie nachodziło na logikę, otępiając rozsądek. Pozostawało jedynie biec i liczyć na fart.
Brak odpowiedzi, za to lodowaty oddech na szyi jak najbardziej realny. Potwór wynurzał głowę i ręce z brei, próbując dosięgnąć ofiarę, ale szybko powracał do otchłani. Pędzący na złamanie karku Mick przeskoczył przez kłodę i czując pod stopami twardsze podłoże, przyspieszył, o włos unikając kontaktu z dłonią potwora, który zamknął w pięści powietrze, rycząc przeciągle. Załzawione oczy zamazywały widoczność, jednak nie na tyle, by chłopak nie mógł dostrzec jasnego punktu, pędzącego w jego stronę z zawrotną prędkością. Obiekt stawał się coraz większy, a towarzyszące temu zjawisku porywy wiatru nie ułatwiały ucieczki.
– Skręcaj! – Pułkownik pojawił się znikąd po jego prawicy i z wyciągniętymi przed siebie rękami, wykrzykiwał w nieznanym Mickowi języku, po czym uciekiniera oślepiła jasność. Wynurzony potwór zamarł bez ruchu z ręką tuż przy jego udzie i szeroko otwartą paszczą, po czym wpadł w głębinę. Fala, którą wywołał, sprawiła, że krople spadły na osłupiałego Micka, topiąc ubranie i parząc skórę. Wrzask opuszczający jego gardło był równy torturowanym w średniowieczu więźniom. Rany parowały. Nie był w stanie się ruszyć. Strach zbierał żniwo.
– Dawaj! On wróci, słyszysz?!
Chłopak zebrał się w sobie i dołączył do Smitha, który rozpoczynał bieg. Jakiś czas później forsowane mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Mężczyźni zwalniali, aż w końcu zatrzymali się, dysząc, zgięci wpół. Smith przegrał z ciążeniem i klapnął na pniu, chowając twarz w dłonie.
– Co to było? – Mick zbliżył się do pułkownika. Ten zareagował i ponieważ był biegły w sztukach walki, chłopak szybko wylądował na ziemi.
– Powaliło cię? Chciałem tylko wziąć wodę z plecaka.
– Trzymaj się w pewnej odległości, rozumiesz? Mam nerwy napięte jak cięciwa łuku, poza tym masz w sobie coś, co chce mnie zgładzić. – Wyjął butelkę z plecaka, zwilżył gardło, a następnie patrząc nieufnie na kompana, rzucił mu resztę.
– Wychodzi na to, że mnie uratowałeś. Białe światło. To ty je kierowałeś na potwora. Dziwnie mówiłeś, jakbyś recytował zaklęcie.
– Nie pamiętam i nie pytaj o nic więcej! Jesteśmy w piekle, nie widzisz? Nie zwariowałem, nie. Czarny cień. Był w tobie. Wyleciał? – Smith znów zaczął tracić kontakt z rzeczywistością.
– A z ciebie?
– Tak. Nie… Skąd mam wiedzieć? Nic nie słyszę. Moje własne myśli. To chyba dobrze, prawda?
– Daleko stąd do obozu? Potrzebuję samochodu. Muszę wrócić po znajomych.
– Wciąż masz nadzieję, że żyją? – Pułkownik rozejrzał się po okolicy, zauważając szron osiadający na drzewach.
– Tak – przyznał, wkładając ręce do kieszeni bluzy.
– Musimy znaleźć schronienie, bo dalsza ucieczka nie wchodzi w rachubę. Jestem wycieńczony. Błąkam się po okolicy od trzech dni. Wokół roi się od cudów, których byłeś świadkiem. Na początku było normalnie, aż natrafiliśmy na... Sam zobaczysz. Ten obszar jest zagadką, a to za sprawą kogoś, kto postanowił igrać z losem. Jest tutaj stara chata, w której znajduje się tablica Onija, a to, czego doświadczamy, to następstwa nieudanego seansu, rozumiesz? Wiem tylko tyle, ile wyczytałem z notatek mojego poprzednika. – Wyjął kompas z kieszonki na piersi, tuż obok naszywki ze swoim imieniem i nazwiskiem. Wskazał palcem na kręcącą się z zawrotną prędkością igłę magnetyczną, po czym wstał i skierował się na północ, bazując na drzewach.
– To coś chce wrócić do domu – zakomunikował Mick, obserwując reakcję pułkownika, który był niezwykle wyciszony i skupiony.
– Wiem. Uwierzyłem i jest mi lżej, chociaż w środku cały drżę ze strachu. Jeden z nas zginie. Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Tak – przyznał i poklepał się po pośladku. W kieszeni tkwiły zapiski z kufra, o których zapomniał.
– Idziemy i miej oczy wokół głowy, bo ten las żyje własnym życiem. Gdy wyczujesz, że się zmieniasz, krzycz. Coś mnie przed tobą ochroniło, a ciebie przed tym, który niesie śmierć. Nie jestem w stanie ci tego logiczniej wytłumaczyć, bo sam tego nie pojmuję, lecz wiem jedno. Jesteśmy połączeni.
***
Mia przestała uderzać w kamienną przeszkodę. Była głodna, spragniona i poraniona. Dłonie spuchły, a pierścionek na małym palcu uwierał. Próbowała go zdjąć, ale na marne. Najbardziej przerażał ją fakt, że umrze w męczarniach, otoczona smrodem, drażniącym jej pusty żołądek. Musiała gdzieś załatwić swoje potrzeby, a że nie była w Ritzu, ukryła wszystko w dołku, który wykopała, tracąc przy tym dwa tipsy. Niby przykryła to ziemią, jednak aromat pozostał i jeszcze długo będzie jej towarzyszył w tej ciasnej, szczelnej pułapce.
Pozycja embrionalna miała swoje wady. Kręgosłup bolał ją po całej długości, a szyja zesztywniała do tego stopnia, że miała problemy z przekręceniem głowy bez zgrzytów i spięć. Ani na chwilę nie przestawała zwalać z siebie robactwa, które ochoczo zwiedzało jej nogi i ręce.
Usłyszała kroki, szurgot, mlaskanie i odgłos ciężaru lądującego na twardym podłożu. Jej oddech przyspieszył, oczy powiększyły się, a plecy, mimo bólu, ciasno przylgnęły do ściany. Pisnęła, gdy promień światła zaglądający do pomieszczenia, zniknął. Znów ten biały błysk i chrapliwy oddech, a do tego świdrujący bębenki uszne pogłos przypominający drapanie. Miała gęsią skórkę i przeczucie, że niebawem dostrzeże oblicze porywacza. Może jej? Nie mogła wykluczyć takiej ewentualności.
Szarpanie, pomruk wysiłku, zgrzyt, przesuw. W wylocie pułapki powstała szpara na szerokość stopy. Dziewczyna zmrużyła oczy. Jasnopomarańczowe światło raziło i nie pozwalało dostrzec, co znajduje się na zewnątrz. Głaz, który do niedawna stanowił solidną barierę, oparł się o skałę, a wyjście stanęło otworem. Mia przyłożyła dłonie do oczu i patrzyła przez palce. Pragnęła rozprostować kości, jednak niepewność i lęk nie pozwalały jej wykonać ruchu.
– Aaaa! Ja pierdolę! Pomocy! Nie dotykaj mnie, słyszysz?! Ron, Holly, ratunku! – Podskoczyła, uderzając czaszką o sklepienie, na widok czarnej twarzy i białych bielm, które patrzyły na nią z boku. Lekko ją zamroczyło, w głowie zawirowało, a obrazy spływające do mózgu mroziły nie tylko krew, lecz całe ciało.
– Rach, rarer – wyrzucił z siebie, wciskając głowę do środka.
– Zostaw mnie! Nie rób mi krzywdy, proszę! Zrobię wszystko, tylko mnie nie zabijaj! Błagam! – lamentowała, kuląc się ze strachu przed ręką podążającą w jej kierunku.
Łzy pociekły jej po policzkach, ciekawski zaś cofnął dłoń. Rozchylił wargi, obnażając szpilkowate zęby, a z jego szeroko rozwartej paszczy biła jasność. Pokiwał głową, przyłożył ostry paznokieć do brody i z zaciekawieniem wpatrywał się, jak ofiara mdleje. Następnie przykucnął i chwycił dziewczynę za pasek. Mocne pociągnięcie i wylądowała na wilgotnym piasku i kłakach sierści. Potwór spiął mięśnie, nasunął głaz na miejsce, wziął wiotkie ciało w ramiona, posadził Mię na rozklekotanym siedzisku i zniknął w ciemnej odnodze jaskini.
Wrócił w okamgnieniu, niosąc kubek z wodą. Postawił go na kamiennym blacie i przycupnął tuż obok omdlałej dziewczyny. Wodził wzrokiem po jej bladej cerze, obrysowując paznokciem falbanki na jasnym T-shircie. Charczał, sapał, ale nie zrobił nic, aby ją zbudzić.
Czekał.
W końcu wstał i podrapał dziewczynę po policzku. Zabełkotała, poruszyła głową i uniosła powieki. Widziała jak przez mgłę. Dotknęła zimnego i oszronionego przedmiotu, po czym chwyciła go oburącz i przystawiła do nosa. Zanurzyła w cieczy palec i ostrożnie go oblizując, stwierdziła, że to woda. Piła łapczywie, nie bacząc na rozlewanie. Świadomość powracała, kontury odzyskiwały kształt, a mroczki ustępowały. Powiodła wzrokiem i zwymiotowała wprost na zmasakrowane zwłoki, leżące przed nią.
„Ron! Boże! Skoro ty jesteś w takim stanie, to reszta zapewne skończyła podobnie!” – przeleciało jej przez myśl, a jej serce wypełnił smutek i ciężar, aż poczuła ukłucie.
Telepało nią, a spojrzenie Rona czerwonymi, przekrwionymi oczami, wywołał napad histerii. Poderwała się i, nie panując nad odruchami, wrzeszczała, płakała, miotając się jak w amoku. Kumpel wyglądał, jakby wpadł pod kombajn. Pełno zastygłej krwi, wystające kości, brak kończyn, odór…
– Raaaa, huuuuu – doleciało do jej lewego ucha, gdy niespodziewanie wsparła się plecami o cielsko potwora. Zaślepiona, na granicy obłędu, czując na skórze stalowe mięśnie i unoszącą się blisko lodowatą parę, niemal wpadła na ścianę. Tak gwałtownie uskoczyła, piszcząc, że aż z pułapu spadło kilka odłamków. Zaczęła się cofać, nieświadoma tego, co walało się po jaskini. Kawałek drutu utkwił w jej łydce.
– Nie podchodź, popaprańcu. Nieeeee! – krzyknęła przeciągle, wyrwała zardzewiały kolec, mocno zaciskając mięśnie żuchwy, jednocześnie zerkając na czarne mięśnie powleczone lśniącą błoną i osłonięte szmatą biodra. Stwór był obrzydliwy, jednak wzrok sam uciekał w jego stronę.
– Reeh, raaaa. – Umięśniona dłoń spoczęła na zwłokach Rona i zniknęła w jego piersi. Trzask, krok, drugi i żebro zawisło Mii przed oczami. Zaczęła kręcić głową i mocno zacisnęła wargi. Drżała, próbując nie patrzeć na to, co pozostało z kumpla.
– Przestań!
– Rh, aaa! – huknął, po czym przyłożył zdobycz do jej ust.
Zabulgotało jej we flakach – kolejne torsje. Demon uniósł ręce i cisnął gnatem o ścianę. Złapał ofiarę za policzki, kierując jej twarz ku swojej. Mimika Mii zmieniała się w zależności od intensywności obrzydzenia, które odczuwała, gdy ten wyszczerzał zęby, a biała maź, przypominająca roztopione lody, ściekała i kapała jej na ubranie. Jego oczy również się zmieniały, co dało jej do myślenia. Sprzeciw go rozjuszał, może spokojem uda jej się osiągnąć więcej. Kilka minut dłużej wśród żywych to również osiągnięcie.
– Wypuść mnie, nikomu nic nie powiem. Błagam.
– Ra, haaa, ha!
Podniósł ją, jakby ważyła nie więcej niż tańczące na wietrze piórko, i przerzucił przez ramię. Przydusił ciało ręką i wszedł do ciemnego korytarza. Był gorący i zdawał się nie mieć serca – jego pierś się nie poruszała. Mia za to pracowała na pełnych obrotach. Okładała go pięściami, wrzeszczała i gryzła, czując w ustach słony smak. W odpowiedzi rozciągnął wargi, a jego zęby zalśniły. Obrażenia natychmiast się zasklepiały i sprawiał wrażenie nieczułego na ból.
„Co teraz? Ucieczka z tego labiryntu będzie trudna. Zresztą, nawet mi nie pozwoli. Wolałabym, żeby mnie rozszarpał jak Rona” – przemknęło jej przez myśl.
Ogłosiła kapitulację. Z każdym krokiem robiło się ciaśniej, a smród stawał się nie do zniesienia. Przysłoniła nos i zwisała, nawet nie unosząc głowy. Kiedy kącik oka dostrzegł niebieski poblask, zerknęła z zainteresowaniem i jęknęła chwilę później. Rzucił ją na twarde podłoże, przepchnął przez wąski otwór, zdzierając skórę w kilku miejscach. Łzy napłynęły jej do oczu, a piach przyklejony do ran potęgował uczucie szczypania.
Postanowiła zaryzykować i zaczęła biec przed siebie. Zauważyła, że stwór ma problemy z przeciśnięciem się przez przejście. Po kilku krokach zawroty głowy zmusiły ją do odpoczynku i usiadła. Zresztą, nawet gdyby chciała kontynuować, on już był obok. Uniósł ją jak szmacianą lalkę pozbawioną kontroli i kierował się ku niebieskiemu światłu.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytała miękko przez łzy. Chwilę później wylądowała na futrach.
– Rahaaa, raabah – wycharczał, kiwając głową. Skośne oczy zmalały, a białe bielma patrzyły na stertę kartek leżących w nieładzie. Odwrócił wzrok i podszedł do ściennego źródełka. Wypił dwa kubki wody i przyniósł jeden dziewczynie. Pragnęła zwilżyć gardło, jednak nie przyjęła poczęstunku. Zamiast tego poderwała się, wydobyła z krtani okrzyk wojowniczki i wcisnęła palce w lśniące ślepia potwora. Jakież było jej zdziwienie, gdy nie napotkała przeszkody, a to, co zobaczyła, to jedynie białe wnętrze – oczy były puste. Cofnęła ręce i opadła na futra. Oszołomiona odkryciem skuliła się, wsadziła głowę między kolana, drżąc na całym ciele.
Pomieszczenie wypełnił brzęk metalu upadającego na kamień i chlupot cieczy. Potwór okrążył dziewczynę, zawarczał, podszedł do ściany i uderzył w nią pięścią. Następnie podszedł do sterty kartek, wygrzebał tablicę Onija i rzucił ją Mii pod nogi. Dziewczyna pisnęła, a dygot przybrał na sile. Bała się otworzyć oczy, ponieważ obawiała się widoku kolejnego trupa…
– Rach, harrr – oznajmił. Kucnął i położył obok zlęknionej dziewczyny rysunki, te same, które narysował dla Holly.
Mia zebrała się w sobie i uniosła głowę. Pierwsze, co zauważyła, to tablica do wywoływania duchów. Dopiero później jej uwagę przykuły kartki. Potwór sapał i czekał. Nie sprawiał wrażenia, że łaknie jej krwi. Chciał czegoś innego, a Mia bacznie obserwując szkice, domyśliła się czego. Jej nastawienie do niego uległo zmianie. Spojrzała mu głęboko w oczy i poczuła ciepło spływające na swoje szybko bijące serce. Uśmiechnęła się nawet, wiedząc, że jest w stanie mu pomóc. Nekromancja i spirytyzm to jej konik.
1 komentarz
Jedrekmast1973
Mistrzyni horrorów.Mogłabyś pisać scenariusze do filmów , bo wszystko jest tak opisane , że wystarczy zamknąć oczy i to zobaczyć.Mistrzostwo. Czytać Twoje teksty to czysta przyjemność.Brawo!
Shadow1893
@Jedrekmast1973, dzięki i cieszę się, że się podobało. Scenariusz to inna bajka i może kiedyś... Kto wie, co przyniesie jutro. Pozdrawiam.