Dzień zaczął się wspaniale. Rodzinne śniadanie przy stole, wygłupy z córką, romantyczny uścisk z żoną, przez okno świeciło słońce, ukradkiem podpatrujące utopijne życie familii Woźniaków. Śmiechy i wesołe krzyki niosło zazdrosne echo na całą okolicę, nieświadome wojenne rzeczywistości oraz ludzkich dramatów. Jednak musiałem opuścić tę sielankową atmosferę na rzecz pracy, w końcu to ja utrzymywałem rodzinę, a Zofia zajmowała się domem i córką.
Zamknąłem po cichu drzwi, nie chcąc, by Helenka zauważyła moje wyjście. Ciężko znosiła rozstania z ojcem, chociaż o dwudziestej wracałem już do domu. Serce pękało, gdy patrzyłem na twarzyczkę pełną łez, niestety ktoś musiał pracować, by było na chleb. Spokojnie sprawdziłem, czy wszystko zabrałem, stojąc tuż obok okna. Pistolet jest, pałka jest, kajdanki są, pora ruszyć do pracy.
Spacerkiem pokonałem ulicę, na której mieszkałem, krótkie rzucenie okiem na wieżę zegarową starego ratusza, tylko upewniło mnie, że mam masę czasu. Ludzie, których mijałem po drodze, różnie reagowali na mundur, choć w większości dominowały te, pałające ogromną nienawiścią spojrzenia. Gdyby zamiast rannej pory dnia byłby zmrok, musiałbym mieć się na baczności.
Wiedziałem, co tutejsi o mnie mówią. Zdrajca, sprzedawczyk, niemiecki pupilek i wiele gorszych bądź lepszych określeń. Eh, jak łatwo wszystkim oceniać, nie próbując najpierw zrozumieć. Z religią jest tak samo, babcie spoglądają na mnie, jak na diabła, mężczyźni kręcą głowami, tylko dlatego, że nie chodzę do kościoła, co niedziele, słuchając bełkotu człowieka w sutannie. Bóg to sprawa skomplikowana dla mnie, nie ma go, a jednak mam problem, by to w pewny sposób powiedzieć. Jakby coś wewnątrz mnie ostrzegało mnie przed pochopnymi wnioskami. Mimo to nie zamierzam słuchać żadnego z czarnych, czy to z trupią czaszką, czy z krzyżem na piersiach, obie grupy niezwykle fanatyczne i bełkoczące bez sensu. Różnicą między nimi jest tylko ta, u tych drugich można znaleźć w porządku ludzi, ale nie zawsze.
Nie będę śmiał się, że chcą w coś wierzyć. Nadzieja w to, że żyjemy po coś i dla kogoś zmienia wiele, w końcu nie będziemy tylko istotami chwilowymi, niestety ja nie potrafię przekonać się do tej boskiej opaczności. Z drugiej strony, gdyby ponad dwa wieki temu, ktoś powiedziałby, że człowiek będzie latać w maszynach i jeździć bez pomocy konia, pewnie wyśmialiby tego kogoś, przylepiając łatkę wariata. Możliwe, że z religią też tak jest i któregoś dnia wierzący pokażą jednoznacznie, kto miał tak naprawdę racje. To byłoby ciekawe, gdyby z nieba pojawiły się schody i zeszedł z nich Bóg, pokazując środkowy palec ateistom i przeciwnikom religii. Zapewne i mi szczęka, by opadła, ale jak na razie pozostaje czcza gadanina i ukryty w środku niepokój.
Tak czy siak, ja nie zamierzam zniżać się do poziomu babć, odzianych w chusty. Chcą wierzyć, to niech se wierzą w bajeczki, jeśli mają rację, no cóż, przynajmniej, będę miał okazję poznać parę postaci historycznych w czeluściach piekielnych. Co do nerwowego spojrzenia na mundur... W głowie się im nie mieści, że pod karą śmierci musieliśmy ponownie go przywdziać, nikogo nie obchodzi, że czy to wojna, czy pokój, obowiązek strzeżenia miasta istnieje ponadto. Znajdujemy się pomiędzy młotem a kowadłem, obrywając po głowie z dwóch stron, w pogardzie Polaków i Niemców, funkcjonariusze Granatowej Policji. Jak łatwo oceniać wszystko według czarno-białego schematu, ot głupie myślenie istot rozumnych.
Przemyślenia te zabrały mi prawie całą drogę na posterunek. Tak byłem nimi zajęty, że dopiero teraz zauważyłem trzy ciężarówki, wyładowane po brzegi żołnierzami Wehrmachtu, stojące na uruchomionych silnikach. Lekko zdenerwowany wkroczyłem po schodach do komendy.
— Wreszcie jesteście Woźniak! Nie spieszyliście się zbytnio! — Powitał mnie wściekłym spojrzeniem przełożony.
— Melduje się starszy przodownik Jan Woźniak — odpowiedziałem, stając przed nim. Tuż obok niego dostrzegłem oficera niemieckiego o nieznanej randze. Nie orientowałem się w ogóle w hierarchii wojskowej, po co zaśmiecać sobie głowę zbędnymi informacjami?
— Stawaj do innych i słuchaj! — warknął Warszawski. — Dostaliśmy rozkaz, by wspomóc Majora Guntera. — Wskazał ręką na towarzysza w zielonym mundurze. — Na przedmieściach Nadolska ukrywa się niebezpieczny podejrzany, należący do zbrodniczego ruchu oporu. Jest uzbrojony i nie wiemy, czy sam, czy ze wspólnikiem. Miała tu być kolejna szycha z SS, wysłana przez samego Heydricha, ale coś w go w drodze zatrzymało. Aktualnie mamy spróbować wraz z pobliskim garnizonem złapać bandytę i to żywego. Wszelkie dokumenty znalezione na miejscu, skrupulatnie zbierać i dostarczyć mnie, ja przekaże wszystko wraz z raportem panu kapitanowi, gdy już przyjedzie. — Otarł spocone czoło, widać, że perspektywa spotkania z wysłannikiem jednej z szych III Rzeszy, napawa go lękiem, obawą. O pomoc prosiła go również Abwehra, ale to SS obawiał się najwięcej. Niech sobie sami rozstrzygają kto i co będzie miał.
— Możemy zaczynać? — spytał po niemiecku oficer.
— Oczywiście. — odpowiedział w tym samym języku, przecierając spocone czoło. — Zgodnie z planem my wkroczymy od frontu, a wy okrążycie teren.
Żołnierz kiwnął głową i wyszedł do swoich ludzi. Po chwili usłyszeliśmy jednostajny pomruk, milknący z każdą sekundą. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu, cały posterunek w liczbie dwudziestu czterech osób, uzbrojony w Visy i karabin na każdą parę, wsiadł na rowery, po czym ruszył w stronę końca miasta. Nie rozumiałem, dlaczego dla jednego człowieka zorganizowano taki szturm? Co było tak ważne, by angażować takie siły?
Trochę czasu zabrało nam dotarcie na miejsce, spoceni i lekko zmęczeni zostawiliśmy pojazdy w bezpiecznej odległości. Przed nami rysował się budynek piętrowy, otoczony płotem bez żadnych sąsiadów po bokach. Tylko droga, w oddali las i łąki, gdzie wypasały się zwierzęta, lecz jak mieliśmy się tam podkraść? Byliśmy jak na widelcu, widoczni z daleka. No, ale co zrobić? Rozkaz to rozkaz. Rozproszyliśmy się, próbując znaleźć odpowiednie wejście.
Nagle pies zaczął ujadać, a w oknie poruszyła się firanka, naraz błysnął i zabrzmiał strzał.
— Czort by z tym. — zaklął Daniel, łapiąc się za postrzelone ramię.
— Wszystko dobrze? — spytałem, kryjąc się za kamieniem.
— Przeszła czysto, ale będzie blizna. No i nowiutki mundur poszedł się pieprzyć... Żona mnie chyba zamorduje. — Typowy Maliniak, zamiast martwić się o swój stan, myślał, co jego małżonka powie.
— Ma chyba karabin... — wtrącił policjant obok mnie.
— Co ty, kurwa nie powiesz — odpowiedział z ironią mój przyjaciel. Usłyszeliśmy dźwięk zbijanego szkła, czyżby uciekał tyłem? Nie mieliśmy czasu na zwłokę.
— Ogień osłonowy! — krzyknął Warszawski. — Woźniak, będziesz miał chwilę, by dopaść budynku. Załatw skurwiela, w dupie mam rozkaz. Żaden obsraniec nie będzie strzelać do mnie. — Kanonada kul zaczęła dziurawić dom, to była moja szansa. Zacząłem czołgać się do wejścia, psy szczekały, jak głupie, jednak będąc na łańcuchu, mogły tylko to. Wreszcie po piekielnie długim okresie, dostałem się do środka. Wnętrze przedstawiało niezłe pobojowisko, roztrzaskane naczynia, postrzelone garnki, pierze w powietrzu. Kule karabinowe niosły ze sobą niezłe spustoszenie.
Tuż pod oknem dojrzałem starszego mężczyznę, około czterdziestoletniego. Krwawił obficie na piersi, a tuż obok niego leżał stary Mosin-Nagant. Spokojnie rozejrzałem się po pokojach, nie wychylając głowy, nie wiem czemu, jeszcze nie krzyknąłem o zaprzestaniu ognia, może myślałem, że ktoś tu jeszcze jest? W kuchni dostrzegłem rozbite okno, widocznie inni uciekli. Podpełzłem do rannego, chwytając za prześcieradło i uciskając ranę.
— Ty... jesteś... nasz... — powiedział z trudem. — Proszę, schowaj ten rozkaz... Nie miałem czasu, by go spalić. — Podał mi kawałek kartki. — Nie mogą tego dostać, to może sprowadzić śmierć na wiele osób. Major Sosnowski liczył na mnie, a ja zawiodłem. Mam nadzieję, że pomimo tego munduru jest w tobie, choć iskra miłości do ojczyzny. Jeśli nie, niech Bóg mi wybaczy... — Z tymi słowami skonał. Rzuciłem okiem na świstek, lecz większość była nieczytelna, poplamiona krwią.
— Ukryte skrzynie... w miejscu... transport nie może... to sprawa... najwyższej wagi. — próbowałem czytać.
— Woźniak! Woźniak! Żyjesz tam? — Dobiegł mnie głos Warszawskiego. Szybko schowałem zawiniątko do kieszeni.
— Tak jestem! — odkrzyknąłem. — Podejrzany nie żyje, próbowałem go ratować, stracił zbyt dużo krwi.
— Psia krew — odpowiedział. — Uciszcie te cholerne ujadacze. Albo sam to zrobię. — Dwa strzały później hałasy umilkły, a budynek zapełnił się funkcjonariuszami. — Przeszukiwać każdy kąt! A ty Woźniak coś znalazłeś?
— Komendancie melduje, że usiłowałem utrzymać podejrzanego przy życiu według rozkazu.
— No tak... Nie mogę ci nic zarzucić, w końcu o to chodziło. Przynajmniej próbowaliśmy. — Wyjął chusteczkę i otarł kark.
— Komendancie, komendancie! Znaleźliśmy coś. — Przynieśli mu teczkę.
— Wszystko zaszyfrowane... No nic, niech się sami męczą z tym. Swoje zrobiliśmy.
— Herr Warszawski? — To niemiecki oficer zbliżał się ze swoimi żołnierzami. Pomiędzy nimi dostrzegłem, próbującego uciec chłopaka i żydówkę, której pozwoliliśmy odejść parę dni temu. Nie miała dziewczyna szczęścia. — Wpadli w nasze łapy, gdy uciekali do lasu. Co z innymi podejrzanymi?
— Był tylko jeden, zginął od kuli, gdy strzelał do nas. Nie mogliśmy schwytać go żywego, mój człowiek próbował go uratować, ale kula musiała trafić w ważny narząd. Ranny nie miał szans.
— Rozumiem. Przewieziemy tę parkę do was. — Opuścił teren domu, wracając do ukrytych wcześniej ciężarówek.
— Dobra, zbieramy się stąd. Maliniak potrzebujesz opieki medycznej? — spytał komendant, podchodząc do niego.
— Nic mi nie będzie, pocisk przeszedł na wylot. Na miejscu zabandażuje i będzie cacy.
— Oby tak było, mamy braki kadrowe i każdy jest na wagę złota. — Wyszedł przez furtkę. — Pakować tyłki na rowery. — Kilka sekund później pedałowaliśmy w stronę posterunku.
Dokument ciążył mi w kieszeni jak olbrzymi, ciężki głaz. Pierwszy raz okłamałem przełożonego. Dlaczego? Empatia? Patriotyzm? Nie, raczej nie. Prędzej głupota sytuacyjna. No nic, zobaczymy, gdzie mnie skieruje ten wybór.
Dodaj komentarz