Ostatnia nadzieja

Nie była to zwykła wojna, a już na pewno nie bitwa, nie tamtego dnia. Na początku usłyszeliśmy hałas. Tysiące stóp zmierzało w naszym kierunku. Mieli jeden cel - zetrzeć nas w proch. Jeżeli ich powstrzymamy, armia złowrogiego Ukrudina nie dotrze do stolicy. Uratujemy ojczyznę. Pozostało ostatnie pytanie - oni, czy my? Po chwili słychać było głośne rozkazy Salmirina, naszego dowódcy. Był to wysoki człowiek o krótkich czarnych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Miał na sobie wspaniałą zbroję, w niektórych miejscach widać było wgniecenia, od mieczy i strzał. Kilka razy uratowała mu życie. Niestety nie każdego stać na takie opancerzenie.
- Żwawo! Przywdziać zbroje, uzbroić się w broń! Wojska Ukrudina nadchodzą! Żwawo! - krzyczał na całe gardło Salmirin. Nie było czasu na powtarzanie rozkazów. - Hungar i Neitar! Biegnijcie pomóc łucznikom, ustawcie ich na pozycjach. Mają być gotowi.
          Wywołani żołnierze skinęli tylko głową i oddalili się pośpiesznie. Ja byłem gotowy do bitwy, zbroję przywdziałem już kilka godzin temu, nie lubię jej zdejmować, nie w tych czasach. Czym prędzej udałem się do namiotu po miecz. Spotkałem tam mojego przyjaciela, Balisa. Nie był on ani łucznikiem, ani wojownikiem. Nie gotował, ani nie polował. Balis był kimś ważniejszym, kimś kto mógł przesądzić o losach bitwy. Był magiem. Uśmiechnął się do mnie niepewnie. Nie było czasu na pogaduszki. Gdy wychodził z namiotu położył mi dłoń na ramieniu i rzekł:
- Uważaj na siebie. Nie lubię opłakiwać takich gnid jak ty.
- I obyś nie musiał - odpowiedziałem mu z uśmiechem na twarzy.
          Balis wyszedł z namiotu, zostałem sam. Z obozu dobiegały niezrozumiałe wrzaski biegających ludzi i pobrzękujących na ich ciałach zbroi. Wyszedłem z namiotu uzbrojony w miecz i tarcze. Dodatkowo cztery krótkie ale ostre noże, zwisały przyczepione do mojego pasa. Pod pachą trzymałem hełm. Powoli zmierzałem do ustalonej wcześniej pozycji. Teraz nie należało się męczyć. Kiedy przybyłem na miejsce większość ludzi było gotowych. Wtedy usłyszałem coś, czego nie chciałem usłyszeć. Łamanie drzew. To znaczyło tylko jedno. Olbrzymy. Były to ogromne paskudne stworzenia nie znające litości. Mierzyły po kilka metrów wysokości, ich szare ciała były całkowicie pomarszczone, oznaczone wieloma bliznami. Założyłem hełm. Widoczność zmalała diametralnie. Nie lubiłem go zakładać, jednak był on obowiązkowy w czasie bitwy. Prawdopodobnie podczas bitwy zdejmę go, ponieważ będę chciał nabrać świeżego powietrza, gdy zmęczę się po paru minutach walki na tyle, że ciężko będzie mi złapać oddech. Cały czas rozmyślałem o olbrzymach. Jeżeli Ukrudin zwerbował takie odrażające istoty, komu jeszcze idziemy na spotkanie? Jedno było pewne. Poddając się, nasz kraj obróci się w popiół, a nasze rodziny czeka śmierć. Ostatni raz spojrzałem na miecz.
- Obyś mnie nie zawiódł – pomyślałem.
          Salmirin zwołał już chyba wszystkich z obozu. Wśród tłumu nie dostrzegłem mojego przyjaciela. Jednak wiedziałem jakie on ma zadanie. Teraz prawdopodobnie stał na pagórku i nas obserwował. Według dowódcy, jeżeli wykorzystamy jego umiejętności w odpowiedni sposób, mamy dużą szansę na wygraną. Bowiem Balis umiał wyczarować barierę, przez którą nie mogli  przedostać się ludzie, strzały, i inne rzeczy które zagroziłyby człowiekowi. Jednak ta bariera wytrzymywała tylko chwilę i to było najgorsze. Spojrzałem przed siebie. Serce podskoczyło mi do gardła. Daleko przed nami biegły olbrzymy, przewracając drzewa. Za nimi maszerowały mniejsze stworzenia, ale równie niebezpiecznie dla człowieka. Mirgeny. Ich siłę porównywałbym do konia, a ich wzrost osiągał nawet do 3 metrów. Były to zielone stwory, które już dzięki swojej skórze miały dostateczną ochronę przed strzałami, a ich zbroja była jeszcze bardziej wytrzymalsza. Gnały ich setki. Za nimi mknęły już mniej okazałe stworzenia. Gobliny. Na ten moment nie mogłem rozpoznać dokładnie jaka to była rasa. Pomyślałem wtedy, że wszystko w rękach naszego dowódcy. Jak na zawołanie usłyszałem jego rozkazy.
- Przygotować katapulty!  
          Machiny były przygotowane na takie wielkie stworzenia jak olbrzymy. Giganty wciąż się zbliżały z niewyobrażalną szybkością.
- Przygotować się do wystrzału! - ciągnął dalej Salmirin. Kolosy były już w zasięgu katapult - Ognia!
          Ogromne kule poszybowały w stronę wroga. Niektóre rozbiły się o drzewa, inne nie trafiły. Lecz efekt był zadowalający. Kilka istot padło z ostatnim okrzykiem bólu na ustach. Kilku naszych krzyknęło z radości. Lecz większość szykowała się na starcie od którego zależały losy państwa. Czekali na starcie dobra ze złem. Ostatni raz spojrzałem na ludzi, którzy będą szli ze mną w ramie w ramie na śmierć. Zdałem sobie sprawę, że większości mogę już nie zobaczyć, nie podać im ręki, porozmawiać czy choćby napić się i wypić zdrowie króla. Tylko jedna myśl krążyła mi po głowie - przetrwać. Nie chodziło tu o mnie, ale o moją młodą żonę. Dla niej przetrwam, dla niej odniesiemy zwycięstwo, dla niej przeleję litry krwi wrogów, po to by była bezpieczna i wolna.  
          Zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza. Dźwięki przestały dochodzić do moich uszu, słyszałem jedynie swój oddech. Nie zauważyłem bariery, to ona powstrzymywała nadlatujące w naszą stronę drzewa, które ciskały olbrzymy z wielką siłą. Zamknąłem oczy i ostatni raz wyobraziłem sobie twarz żony. Jej wielkie zielone oczy, patrzące na mnie z miłością, jej delikatne dłonie obejmujące mnie w pasie...
          Poczułem jak ktoś mnie popycha. Otworzyłem oczy. Wojownicy z okrzykiem na ustach ruszyli w stronę olbrzymów. Przyciągnąłem do siebie tarcze. Pierwsze kroki są najgorsze. Uświadomiłem sobie, że mogą to być moje ostatnie. Zbliżając się do wroga, zniknęła już myśl o ukochanej, o naszej wielkiej miłości, nie pozostało we mnie już nic, prócz nienawiści...
___________________________

KaziuK

opublikował opowiadanie w kategorii fantasy, użył 1112 słów i 6179 znaków.

Dodaj komentarz