Materiał zarchiwizowany.

Na Cycowskiej ziemi, czyli o smokach i małych wioskach lubelszczyzny

Przedstawiam jedno z moich opowiadań napisanych dawno, dawno temu.  


Zapiski z podróży Gutka


Pewien mój dość nietypowy znajomy o imieniu Piotr zaprosił mnie na weekend do swojego rodzinnego domu. Zgodziłem się na ową propozycję nie spodziewając się jakie przygody i niezwykłe przeżycia może nieść ze sobą ta, w sumie, niedaleka podroż. Wyjechaliśmy z Lublina do Cycowa. Zaraz po opuszczeniu busa Lublin - Cyców ujrzałem bezkresne stepy i mokradła, gdy zapytałem Piotra gdzie mieszka wskazał palcem na mokradła. Przyjrzałem się im i po chwili powiedziałem.

- Yyyy mmmm.

Po jeszcze dłuższej chwili bardziej intensywnego namysłu połączonego z elegancją i chęcią nie obrażenia mojego dość oryginalnego znajomego powiedziałem.

- Toż tam kutwa nic nie ma.

- Przyjrzyj się.

Odpowiedział mi zniesmaczony kolega więc ponownie obróciłem głowę we wskazane miejsce i zobaczyłem niewielką tratwę zmierzającą w naszym kierunku - i jest nasza taksówka – powiedział Piotr.

- Co? To coś jest taksówką? Ale, no... ale jak to?

- Nie marudź, tratwę u Charalda trzeba zamawiać tydzień wcześniej.

Wsiedliśmy na mizerną budowlę utrzymującą się na wodzie zapewne tylko dzięki niewiedzy, że może zatonąć i nieznajomości praw fizyki. Piotr wsunął zakapturzonej postaci dwie miedziane monety w najbardziej kościste dłonie jakie kiedykolwiek widziałem. Charald mruknął coś posępnie pod nosem i zaczął powoli wiosłować w stronę Barków. Z ciekawości zapytałem kolegę skąd wziął takie archaiczne monety. On odparł mi na to, że stary poczciwy Charuś nie bierze krów ani owiec za transport. Prawdę mówiąc doszło do mnie dopiero później, że w Barkach nadal praktykowany jest handel wymienny, ale to była dopiero jedna z Barkowych niespodzianek. Na miejscu podczas obiadu okazało się, że mieszkańcy owej dziwnej miejscowości jeszcze nie znają kartofli i w najlepsze zajadają się kaszą, soczewicą bądź bobem.  Natomiast po obiedzie mama kolegi pogoniła go do domowych obowiązków każąc mu wydoić smoki. Na początku wziąłem to za żart lub gwarę, której do końca nie rozumiem. Jednak chwilę później, idąc za Piotrem do wielkiej stajni zbudowanej z żaroodpornych desek zrozumiałem, że to nie są żarty – ujrzałem cztery ogromne zielone smoki, które z niecierpliwością domagały się dojenia. Mój znajomy zakasał rękawy i powiedział:

- Patrz i ucz się! Zaraz zobaczysz jak się doi smoki. Musisz wiedzieć, że ich mleko jest bardzo smaczne i pożywne, a nacieranie się nim dobrze wpływa na cerę.

- Yyyy... a smoki to czasem nie są gady?

- No tak. I co z tego?

Odpowiedział mi z wyraźnym zdziwieniem wypisanym na twarzy, co muszę przyznać, zbiło mnie nieco z tropu.

- No widzisz, Piotrze, ssaki można wydoić, a gady jakby to powiedzieć yyy... no gady nie dają mleka...

- No właściwie to prawie masz rację, smoki są gadami i nie powinny dawać mleka, ale my doimy tylko samce, które jednak dają – tu się wyraźnie zaplątał – yyyyy, mleko!

Moje oczy z całą pewnością w tym momencie były wielkości pięciozłotówek. Wydawało mi się, że to tylko sprośny żart lecz za chwilę Piotruś wziął się za dojenie pierwszego smoka i wyglądało to tak jak się tego spodziewałem (pozwolę sobie na pominięcie wszelkich bezecnych opisów. Kto wie czy nie będą czytać tego dzieci!!! a ich dobro przede wszystkim!!!). Kiedy skończył z pierwszym był wyraźnie zmęczony natomiast smok wyraźnie zadowolony,  pozostałe nie mogły doczekać się udoju. Gdy podszedł do kolejnego zapytał.

-Może chciałbyś mi pomóc?

Tego pytania bałem się najbardziej. Wręcz podskórnie wyczuwałem, że wisi ono w powietrzu, ale postanowiłem grać twardziela.

- Nie, nie... nie chciałbym urazić tego potwora jakimś niepewnym ruchem... wolę popatrzeć na fachowca przy pracy.

- Nooo może i masz rację, te bestie przywiązują się do jednego dojarza.

Kiedy kończył to mówić zauważyłem, że już trzeci smok jest wyraźnie zadowolony. Kiedy skończył z czwartym zapytałem:

- Czy smoki potrzebne są wam tylko do yyyy... użytku mlecznego?

- Nie – odpowiedział – podgrzewają też wodę, służą jako transport po wsi i używamy ich jako siłę pociągową.

- I się nie buntują?

- Nie, to coś w rodzaju symbiozy. Wiesz, jakby ich nie doić to były by bardzo nerwowe i smutne.

-Po tym, co widziałem jestem w stanie to doskonale zrozumieć.

Piotruś zaczął mi opowiadać o swoim życiu we wcześniejszych latach, jak to do siódmego roku życia wychowywała go matka, a później ojciec obciął mu włosy i razem zapolowali na mamuta...

-Co? Macie tu mamuty? Ale, ale jak to?

-No mamy, ale są dość płochliwe, mają takie maleńkie różowe oczka i dzięki temu łatwo się kryją w malinach.

-Aaa.....chaaaa...Widzę, że ta wioska jest zapomniana przez wszystko, co ma dech w piersiach. Jak w ogóle znalazłeś się w Lublinie?

-Jestem wybrany jako dymowy.

-Że co?!!!

-Dymowy! Głuchy jesteś czy co? Syn co dziesiątego gospodarza we wsi jest wysyłany w świat żeby go poznać i przestrzegać przed nim miejscowych, wysyłany jest najczęściej do najbliższego miasta, co i tak dla ludzi stąd jest za daleko od domu.

- To też chyba rozumiem. Pewien jestem, że nawet Niemcy nie dotarli tu podczas drugiej wojny.

-Co to, to nie. Niemcy są u Wojciechowskich. Co prawda już dawno skończyła się im amunicja, ale siedzą twardo, no bo nikt im nie powiedział, że już był koniec wojny. Mieszkańcy podrzucają im żywność i samogon, a oni podobnie jak Sowieci siedzą cicho w swoich okopach, jak chcesz możemy tam podejść i popatrzysz sobie na nich. Nie będą nas ganiać, najmłodsi to oni już nie są.

Jestem przekonany, że moja szczęka wisiała bardzo nisko, ale postarałem się szybko pozbierać.

- Rozumiem, że już nic mnie tu nie zdziwi. Chociaż mam jeszcze pytanie. Powiedz mi co oznaczają te wszystkie kapliczki i posągi rozsiane po twoich włościach?

- No to bardzo proste pytanie. Widzisz ludzie mieszkający tutaj wieżą w to, w co nauczyli ich rodzice i tak dalej i tak dalej...

- Dobra, nie kumam.

- No, jakby ci to wyjaśnić... Niemcy tu dotarli, prawda?

- No z tego co mówisz to tak.

- Ale Kościół jeszcze nie dotarł… Czyli tak jak powiedziałem, ludzie wieżą tu w Swaróga, Peruna, Jaryła i najważniejszego ze wszystkich Orzeszwpizda.

- Dobra, mam już dość, wracajmy do domu!

W domu było już prawie normalnie, oprócz krojenia chleba krzemiennym ostrzem, samo pieczywo było nieduże i płaskie wypiekane na żelaznej blasze. Zaraz po kolacji, ze stajni smoków zaczęły dobiegać niezbyt zadowolone odgłosy. Piotr wstał i powiedział, że czas na wieczorne dojenie. Niezbyt zachwycony dałem się namówić na kolejny Smoku-Piotrczy spektakl pod tytułem „szczęśliwy dojarz i jego trzódka”. Wychodząc do stajni zauważyłem, że do sąsiadów puka pewien dość nietypowo ubrany pan. Miał on na głowie wysoki kapelusz, najpewniej składany staromodny szapoklak, a na siebie miał narzuconą  marynarkę od smokingu. Może nie było by to aż tak dziwne jak na tą wieś, gdyby facet miał na sobie spodnie, a zamiast tego zza koszuli wystawał mu niezwykle kosmaty tyłek, który przystrojony był w gładziutki ogonek zakończony strzałką. Czując w powietrzu kolejną niesamowitą historię zapytałem znajomego o tego eleganckiego jegomościa. Piotruś tylko rzucił okiem i natychmiast powiedział:

- To diabeł, mówi dobranoc sąsiadom.

Odwróciłem się w tamtą stronę i spostrzegłem, że drzwi sąsiedniego domu się uchylają, kosmaty przybysz uniósł leciutko kapelusz ukazując piękne poroże po czym się obrócił i poszedł w stronę kolejnego domu.

- Eeeee… i do ciebie też tak przyjdzie?

- Nie, tak daleko to on się boi zapuszczać.

WIĘCEJ NA BLOGU: GUTKOWE DYKTERYJKI

2 komentarze