Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Mama Mojej Przyjaciółki II: Urodziny

Mama Mojej Przyjaciółki II: UrodzinyObudził mnie budzik. Z jękiem sięgnęłam ręką, żeby go wyłączyć, gdy nagle usłyszałam znajome, ciche mamrotanie tuż za moimi plecami.
– Nie chce mi się wstawać… – mruknęła Weronika, wtulona we mnie jeszcze na wpół przytomna. Jej poranna chrypka sprawiła, że te słowa zabrzmiały tak miękko i ciepło, że aż uśmiechnęłam się do siebie.
Zamrugałam, powoli otwierając oczy. Za oknem nieśmiało prześwitywały pierwsze promienie słońca – końcówka marca, czyli ta pora roku, gdy dzień wreszcie przestaje być wiecznym zmierzchem. Roleta przepuszczała tylko cień światła, ale wystarczająco, bym poczuła, że zaczyna się nowy dzień.
Poprzednią noc spędziłam u Weroniki, choć wyjątkowo bez żadnych łóżkowych szaleństw. Pomagała mi się uczyć, cierpliwie mnie odpytując, nawet gdy widziała, że już odpływam. Odchorowałam ostatnio zapalenie oskrzeli i musiałam nadrobić zaległości przed konsultacjami. Leżała obok mnie z notatkami w ręku, aż w końcu zasnęła, obejmując mnie ramieniem. Ja jeszcze chwilę powtarzałam, ale sen szybko wygrał.
Rano poczułam, jak przytula się mocniej, przeciągając leniwie i wtulając twarz w moje plecy. Jej podbródek oparł się na moim ramieniu, a ciepły oddech łaskotał mnie w kark.
– Dzień dobry, kochanie – wymruczała miękko.
– Hej – odpowiedziałam półprzytomnie, jeszcze nie do końca obecna.
– Jak się spało?
– Krótko – wymamrotałam, ziewając.
– O której zasnęłaś?
– Przed drugą…
– No niestety – mruknęła z westchnieniem. – A w ogóle, jak Twoje samopoczucie przed kolokwium?
– Raczej dobrze – podparłam głowę na dłoni. – A propos… podwiozłabyś mnie na uczelnię? Tata jeszcze nie skończył dłubać przy Maluchu.
Weronika odsunęła się lekko i spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek.
– Musiałabym zbaczać…
– Ładnie cię proszę – dodałam, posyłając jej najbardziej rozczulające spojrzenie, jakie tylko potrafiłam.
– Ładnie? Jak ładnie? – Uniosła brew, rozbawiona.
– Bardzo ładnie – odpowiedziałam z uśmiechem, po czym pocałowałam ją głęboko, długo i przekonująco. To był pocałunek z podtekstem – bardziej gra niż prośba. Wiedziałam, że i tak mnie podwiezie, ale nasze poranne gierki były zbyt przyjemne, by z nich rezygnować.
– Przekonałaś mnie – powiedziała z teatralnym westchnieniem, zrzucając kołdrę i podnosząc się z łóżka. – Idę wziąć prysznic.
– A może razem? – rzuciłam z przymrużonym okiem.
– Kuszące – przyznała, zatrzymując się na chwilę – ale nie, nie… Jak pójdę z tobą, to żadna z nas nie wyjdzie z łazienki o czasie.
Niechętnie podniosłam się z łóżka i poszłam na dół, żeby wziąć szybki prysznic osobno. Potem w kuchni zrobiłam herbatę dla siebie, dla Weroniki… i dla Kaśki, która właśnie zeszła zaspana, z rozczochranymi włosami i wyrazem twarzy typowym dla ludzi brutalnie wyrwanych ze snu.
Po śniadaniu, gdy już wychodziłam z domu razem z Weroniką, poszła ze mną do auta. Na zewnątrz było jeszcze chłodno, niebo miało ten miękki, sinawy odcień, który zwiastował cieplejszy dzień. Przestąpiłam z nogi na nogę, czekając aż Weronika zamknie drzwi, a potem obie, bez słowa, ruszyłyśmy w stronę zaparkowanego przed domem samochodu.
Jechałyśmy znajomą trasą, przez osiedle, potem skrótem przez parkową aleję i dalej w stronę centrum. Radio grało cicho w tle, ale nie zwracałam uwagi na słowa piosenki – siedziałyśmy w wygodnym milczeniu, takim, które nie ciąży, tylko otula. Weronika co jakiś czas zerkała na mnie z uśmiechem. Raz położyła dłoń na moim udzie, lekko, ciepło, od niechcenia, ale to wystarczyło, by całe moje ciało odpowiedziało subtelnym napięciem. Przeciągnęłam się teatralnie i zerknęłam na nią z półuśmiechem, ale nic nie powiedziałam. Była skupiona na drodze, piękna i spokojna.
– Zobaczymy się wieczorem? – zapytała, gdy zatrzymałyśmy się pod uczelnią.
– Drugi dzień poza domem?… Przyjdę. Wpadnę tylko na chwilę do siebie się przebrać – zapewniłam ją.
– Będę czekać.
– Pa – szepnęłam i pocałowałam ją lekko w usta. – Powodzenia w pracy.
Wysiadłam i pobiegłam na zajęcia, czując się dziwnie lekka, jakby dzień miał mi sprzyjać. Mimo krótkiego snu byłam w świetnym humorze. Sama myśl, że wieczór spędzę znów u Weroniki, sprawiała, że wszystko wokół zdawało się prostsze. Nie wiedziałam jednak, że tego dnia czeka mnie coś więcej niż zwykła wizyta…

Czułam się dobrze. Mimo krótkiego snu byłam w świetnym humorze, a myśl, że wieczór znów spędzę u Weroniki, sprawiała, że cały dzień zdawał się lżejszy. Nawet kolokwium, którego się obawiałam, poszło mi lepiej niż się spodziewałam. W przerwach od zajęć co chwilę łapałam się na tym, że wracam myślami do poranka, do jej głosu, dotyku, tego ciepła, którego nawet słońce nie było w stanie przebić.
Po południu, zanim miałyśmy się znów zobaczyć, postanowiłam wrócić na chwilę do domu. Potrzebowałam chwili dla siebie, prysznica, czystych ubrań i może momentu, żeby ochłonąć. Czułam w sobie jakąś przedziwną mieszankę ekscytacji i spokoju.
Kiedy weszłam do mieszkania, było cicho. Zdjęłam buty, przemykając niemal bezgłośnie do swojego pokoju. Wzięłam kąpiel, przebrałam się w coś luźniejszego, przewietrzyłam głowę… Ale zanim zdążyłam zniknąć za drzwiami, w przedpokoju natknęłam się na mamę.
– Cześć, córcia. Wychodzisz? Nawet się nie przywitałaś – rzuciła z przekąsem, ale bez złości.
– Tak. Przepraszam, wpadłam tylko przelotem. Zmienić łachy i wziąć prysznic.
– Znowu? Nie było cię wczoraj, a dzisiaj są twoje urodziny.
Zatrzymałam się w pół kroku. Urodziny. Sama prawie zapomniałam, a może po prostu nie chciałam o nich za bardzo myśleć.
– Wiem… ale wychodzę do Kaśki – odpowiedziałam odruchowo.
– No chyba, że tak... – zawiesiła głos, a jej spojrzenie zrobiło się przenikliwe. – A kiedy w końcu przyznasz, że wychodzisz do dziewczyny?
Zatkało mnie. Szukałam jakiejś błyskotliwej odpowiedzi, ale nic nie przychodziło do głowy. Na chwilę zapomniałam, jak się oddycha. Byłam mimo wszystko pełna podziwu, że udawało mi się utrzymywać tak długo w sekrecie mój związek. Jej ton był spokojny, ale coś w jej oczach mówiło, że to nie było przypadkowe pytanie.
– Yy… masz rację – wydusiłam w końcu, czując, jak policzki zaczynają mi płonąć.
– Przedstawisz ją nam kiedyś? – uniosła brew.
Miałam ochotę uciec. Ale nie z powodu wstydu. Bardziej dlatego, że to wszystko stawało się nagle bardzo realne. I że bardzo mi zależało, żeby to się udało.
– Mam nadzieję, że niedługo – przyznałam, niepewnie unikając jej wzroku.
– To dobrze. Chciałabym poznać osobę, która wyciąga cię z domu tak często – powiedziała łagodnie, a potem dodała z lekkim uśmiechem: – A skoro dzisiaj nie spędzimy twoich urodzin razem, to może w sobotę uczcimy twój kolejny rok życia? Może zaprosisz dziewczynę?
– Fajnie… dziękuję, mamo. Pomyślę.
– Leć już – nie zatrzymuję cię. Tylko daj mi znać wcześniej. I… wszystkiego najlepszego, córcia – przytuliła mnie mocno.
– Dzięki – szepnęłam z wdzięcznością. Gula w gardle prawie mnie udusiła, ale nie pozwoliłam sobie na łzy. Nie teraz.
– Pa – rzuciłam, odwracając się w stronę drzwi.
Mama tylko skinęła głową, patrząc za mną. Wyszłam z domu z sercem dudniącym jak po biegu, może z nerwów, a może z nadziei, że kiedyś Weronika stanie obok mnie… i spojrzy jej w oczy.

Zadzwoniłam dzwonkiem. Przez chwilę panowała cisza, aż w końcu drzwi się uchyliły i w progu stanęła Kasia. Miała lekko potargane włosy i minę, która mieszała zaskoczenie z czymś, co mogłam odczytać jako zduszoną ekscytację.
– Cześć – powiedziała, unosząc brew.
– Hej… – odpowiedziałam z uśmiechem. – Nie spodziewałaś się mnie, co?
– Mhm, raczej nie. Ale nie powiem, że nieprzyjemna niespodzianka.
Jej ton był niby swobodny, ale czułam, jak zawiesza na mnie wzrok o sekundę dłużej niż zwykle.
– Ja też się cieszę, że Cię widzę – odpowiedziałam ciepło. – Ale… mam do Ciebie jedną małą prośbę.
– Prośbę? Hmm… – zmrużyła oczy podejrzliwie. – Chyba tak, chociaż znając Ciebie…
– Zamknij oczy.
– Co?
– No zamknij… Proszę.
Spojrzała na mnie jeszcze przez chwilę z niedowierzaniem, potem westchnęła teatralnie, uśmiechając się pod nosem.
– Eh… dobrze. Ale jak skończę z tortem na głowie albo confetti w majtkach, to nie miej do mnie pretensji.
Zamknęła oczy, a ja czułam, jak w środku coś we mnie drży, z podekscytowania, może z tej dziecięcej radości, którą wywoływało przeczucie czegoś wyjątkowego.
Kasia wzięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Jej dłoń była ciepła, znajoma. Prowadziła mnie przez przedpokój, a ja, nawet z zamkniętymi oczami, znałam ten dom niemal na pamięć, każdy zakręt, każde skrzypnięcie paneli pod stopami.
Zatrzymałyśmy się nagle. Usłyszałam szept:
– Okej… teraz.
Otworzyłam oczy… i na moment zamarłam.
W salonie, tuż przede mną, Kasia stała z szerokim uśmiechem przy stole, na którym czekał tort ze świeczkami, obok butelka szampana i kieliszki. Świece rzucały ciepły blask na jej twarz. Po drugiej stronie pokoju, przy pianinie, siedziała Weronika. Spojrzała na mnie i posłała ten uśmiech, który znałam już aż za dobrze, miękki, głęboki, pełen czułości. Jej palce zaczęły sunąć po klawiszach i chwilę później z ust obu kobiet i dźwięków instrumentu rozbrzmiało głośne, melodyjne:
– Sto lat, sto lat…!
Czułam, jak serce rośnie mi w piersi. Zrobiło mi się ciepło. Tak prawdziwie, wewnętrznie ciepło. Prawie zapomniałam, jak wyglądają moje własne urodziny, a one mi o tym przypomniały.
– Wszystkiego najlepszego! – krzyknęła Kasia, śmiejąc się. – Pomyśl życzenie i dmuchaj!
Zamknęłam oczy, pomyślałam o niej, o nas i zdmuchnęłam świeczki.
Atmosfera przy stole była ciepła, prawie domowa. Pachniało świeżo pieczonym biszkoptem, truskawkami i nutą szampana. Weronika przyniosła tort i zaczęłyśmy kroić. Kasia śmiała się, komentując każdy krzywy kawałek.
– Ostrożnie z tym nożem, jesteś prawie jak chirurg... tylko mniej dokładna – rzuciłam w jej stronę.
– Powiedziała ta, co przed chwilą zatopiła pół widelca w świeczce.
Zaśmiałyśmy się. I wtedy – zbyt duży kawałek bitej śmietany wylądował na moim policzku. Kasia prychnęła śmiechem.
– Ubrudziłaś się tortem – powiedziała, z trudem łapiąc oddech.
– Gdzie? – zapytałam, instynktownie sięgając po serwetkę.
Ale zanim zdążyłam się wytrzeć, Weronika pochyliła się powoli, jej uśmiech miał w sobie coś figlarnego i intymnego.
– Poczekaj… – szepnęła. Jej wargi musnęły moją skórę. Zlizując krem, zrobiła to tak powoli, że przez ułamek sekundy wstrzymałam oddech.
Czułam na sobie spojrzenie Kaśki. Odwróciła wzrok, nerwowo poprawiając włosy, ale rumieńce na jej policzkach były aż zbyt wymowne.
– Okej, okej, tylko nie róbcie tu scen, bo się jeszcze podniecę! – rzuciła żartem, próbując zapanować nad lekkim zmieszaniem.
Spojrzałam na Weronikę, a ona na mnie. W jej oczach był śmiech i coś jeszcze – coś, co mówiło więcej niż słowa. A ja? Byłam szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.
- Co, Kasiu? – Weronika uniosła brew. – Nie podoba Ci się ten widok?
- No cóż… – rzuciła zarumieniona
- Córeczko, podniecają Cię takie rzeczy?
- A nawet jeśli to co? – broniła się w zaparte, my z Weroniką się uśmiechałyśmy do niej szelmowsko -
- Nic, nic – odpowiedziałyśmy równocześnie z Weroniką
– Oj, dajcie spokój! – Kasia machnęła ręką. – Jeszcze chwila i zaczniecie proponować mi trójkąt.
– O, niezły pomysł! – Zaśmiałam się.
– W każdej kobiecie drzemie lesbijka – rzuciła Weronika, całując mnie w skroń i zerkając na Kasię z przymrużeniem oka.
– Nie chcę się z Tobą dzielić – powiedziałam, wtulając się w Weronikę.
– I bardzo dobrze, bo ja też nie zamierzam się Tobą dzielić.
– To może już nie rozmawiajmy o dzieleniu mnie, co? – Kasia przewróciła oczami, ale uśmiech nie schodził jej z twarzy. – Idę spotkać się z Markiem, zanim was poniesie jeszcze bardziej

– No i zostałyśmy same – powiedziałam, patrząc na Weronikę z czułością, ale i z błyskiem oczekiwania w oczach.
– A skoro tak… to czas na kolejny punkt programu – odparła, opuszczając głos niemal do szeptu.
Zbliżyła się do mnie bez pośpiechu, z tą swoją opanowaną gracją, która działała na mnie zawsze jak zaklęcie. Gdy jej dłonie dotknęły mojej twarzy, poczułam znajome ciepło. Ujęła moją brodę i uniosła ją lekko ku sobie. Zaczęła mnie całować, mocno, pewnie, ale i z wyczuciem, jakby chciała mnie na nowo rozsmakować, jakby badała każdy centymetr moich warg, jakby to właśnie pocałunek był językiem jej najczystszej miłości. Język otulił mój delikatnie, zatapiając mnie w tym wszystkim, co było tylko nasze miękkie, głębokie, drżące od emocji.
Poczułam, jak przyciąga mnie bliżej za biodra, nasze ciała spotkały się w pół drogi, z drżeniem, które nie było tylko fizyczne. Całowała mnie tak, jakby ten moment miał trwać wiecznie. A ja pozwalałam, by mnie całkowicie prowadziła, bo w jej objęciach każda pewność we mnie dojrzewała jak w świetle słońca. Moje palce same odnalazły jej kark, a potem wsunęły się w jej włosy. I kiedy oderwała się na sekundę od moich ust, by spojrzeć mi w oczy, wiedziałam, że znowu mnie oczarowała.
– Idź na górę – powiedziała z uśmiechem. – Tam czeka na ciebie coś więcej.
Weszłam na górę i znalazłam się w sypialni. Światło świec tańczyło na ścianach, a na łóżku z płatków róż ułożone było serce. W jego środku leżała niewielka, elegancka papierowa torebka. Zatrzymałam się, zachwycona. Ten widok był jak z romantycznego filmu, tylko że tym razem to moje życie grało główną rolę.
Byłam poruszona. Patrzyłam na to wszystko i nie mogłam uwierzyć, ile serca włożyła w ten wieczór. Moje ciało zadrżało, ale nie z chłodu, z emocji. Zbliżyłam się i sięgnęłam po torebkę. W środku znajdował się komplet białej, zmysłowej bielizny. Dotknęłam delikatnej koronki i westchnęłam cicho. Wykonana z wyrafinowanego materiału, miała w sobie klasę, ale i erotyczną obietnicę. Nie nosiłam takich rzeczy. Ale teraz… zapragnęłam w niej być.
Niepostrzeżenie podeszła do mnie od tyłu Weronika. Oplotła mnie w pasie i wtuliła się plecami do mojego ciała. Jej usta musnęły moją szyję, całując ją z czułością, która przeszywała mnie aż do środka.
– Jeszcze raz… wszystkiego najlepszego, kochanie – wyszeptała.
– Nie wiem, co powiedzieć… – odezwałam się cicho, walcząc ze wzruszeniem.
– Najlepiej „dziękuję” – zażartowała z uśmiechem.
Odwróciłam się do niej przodem. Oczy same mi powędrowały na jej strój. Seksowna, dopracowana w każdym detalu. Miała na sobie prześwitujący, fioletowy szlafrok, luźno zarzucony na ramiona, jakby niedbale, a jednak z zamierzoną precyzją, podkreślającą jej pewność siebie. Koronkowy, czarny stanik ledwo zakrywał pełne piersi, kusząco zarysowane pod delikatną tkaniną. Pasujące do niego majtki z misternie splecionymi paskami odsłaniały zmysłowo wyeksponowane biodra. Pończochy, czarne jak atrament, idealnie przylegały do nóg, kończąc się koronkową krawędzią uwiązanej do pasa. Całości dopełniały lakierowane szpilki z ostrym noskiem, które nadawały jej sylwetce drapieżności. Była jak obraz zmysłowa, elegancka, nie do zapomnienia. Wyglądała oszałamiająco!
– Dziękuję… Kocham Cię.
– Ja Ciebie też, skarbie.
– Pięknie się wystroiłaś – przyznałam szczerze.
– W końcu Twoje urodziny. Chciałam zrobić na Tobie wrażenie.
– I zrobiłaś… ogromne.
– A to dopiero druga część – puściła mi oko.
– Dwie? Postarałaś się. A ile ich jest?
– Pięć – uśmiechnęła się z figlarną dumą. – Trzecia właśnie jest w tej torebce. Chciałabym ją zobaczyć… na Twoim anielskim ciele.
– W takim razie… idę się przebrać.
Zamknęłam się w łazience. Zrzuciłam z siebie ubrania i spojrzałam na swoje odbicie. Potem wzięłam bieliznę do rąk i zaczęłam ją powoli zakładać. Każdy ruch był jak rytuał.
Najpierw białe pończochy, eleganckie, z delikatną koronką przy udach. Potem koronkowe stringi, subtelne i dopasowane, a na koniec prześwitująca koszulka na ramiączkach, z rozcięciem biegnącym wzdłuż środka, spiętym tylko ozdobną wstążką. Materiał otulał mnie lekko, miękko, sprawiając, że poczułam się wyjątkowo kobieco. Początkowe zakłopotanie ustępowało miejsca ekscytacji.
Rozpuściłam włosy, przeczesałam je palcami i jeszcze raz zerknęłam w lustro. Grzywka, którą miałam od niedawna po ostatnim podcięciu, delikatnie opadała mi na czoło. Wciąż nie do końca się do niej przyzwyczaiłam, ale Weronika mówiła, że dodaje mi dziewczęcego uroku. Poprawiłam ją odruchowo, lekko roztrzepując, żeby nie wyglądała zbyt równo. Wyglądałam… inaczej, ale dobrze. Zmysłowo, jak prezent dla niej. Dla nas.

Wróciłam do sypialni.
Weronika leżała już na łóżku. Bez szlafroka, tylko w bieliźnie, jej ciało wyglądało jak dzieło sztuki w świetle świec. Miała w sobie spokój i kontrolę. Patrzyła na mnie tym spojrzeniem… głębokim, dominującym, ale i czułym. W jej oczach zapłonęła iskra.
Obróciłam się wokół własnej osi, przystając w lekkim rozkroku, figlarnie kręcąc palcem kosmyk włosów.
– I jak? – zapytałam z uśmiechem.
– Idealnie – wyszeptała, przyciągając mnie do siebie palcem. – Chodź tu… powoli.
Uniosłam dłoń na znak pauzy. Chciałam, by poczuła moją wersję tej gry. Oparłam się plecami o framugę i uniosłam rękę nad głowę. Drugą, z opuszczonym palcem, przejechałam po dolnej wardze, oblizując go leniwie, patrząc na nią prowokacyjnie. Weronika zamarła, obserwując każdy mój gest.
W jej spojrzeniu było wszystko, podziw, pożądanie, duma.
Zaczęłam powoli kołysać biodrami. Dłońmi przesuwałam po bokach, po brzuchu, po piersiach. Jej wzrok był jak dotyk, czułam go na każdej części swojego ciała.
Weronika usiadła na krawędzi łóżka. „Tańczyłam” dla niej bez muzyki, ale z rytmem, który grał we mnie samej. W jej oczach widziałam coraz więcej namiętności. Jej dłoń zsunęła się powoli między uda, druga wędrowała po piersi. To, że pozwalała sobie na tę otwartość, świadczyło o zaufaniu i podnieceniu.
Zbliżałam się do niej, krok za krokiem, miękko, jak kotka. Czułam ciepło między udami, moje ciało reagowało na każdy jej gest. Moje biodra pulsowały, włosy przesuwały się po plecach, a ja odczuwałam przyjemność z każdego ruchu, z każdego spojrzenia.
Była piękna. Moja. Tylko moja.
W końcu, bez słowa, wdrapałam się na łóżko i usiadłam na niej okrakiem. Nasze ciała zetknęły się w elektryzującym dotyku. Objęłam ją za szyję i wplotłam palce w jej włosy. Jej dłonie pieściły moje łydki, uda, potem plecy… Była wszędzie tam, gdzie pragnęłam jej najbardziej.
Zbliżyłam usta do jej ust, a nasze ciała połączyły się w pocałunku, głębokim, miękkim, pełnym obietnic. I wiedziałam, że wszystko, co jeszcze dziś przed nami… będzie jeszcze piękniejsze.
Jej dłonie były ciepłe, silne, ale i uważne. Skierowałam je na swoje piersi, pozwalając jej dotykać mnie z czułością, której tak bardzo pragnęłam. Z początku nieśmiało, niemal z nabożną ostrożnością musnęła opuszkami materiał koszulki, pod którym unosiły się moje sutki. Westchnęłam cicho, opierając czoło o jej skroń.
– Jesteś jak sen – wyszeptała, muskając ustami mój policzek. – Pachniesz jak świt po deszczu. I smakujesz… lepiej niż wszystko, czego kiedykolwiek próbowałam.
Zadrżałam, przesycona jej słowami, które rozpływały się we mnie jak ciepłe wino.
Uniosłam ręce i wsunęłam palce w jej włosy, pieściłam skórę jej karku, potem ramion, pleców. Odwzajemniałam każdą jej pieszczotę, jakby nasze ciała prowadziły dialog, w którym nie było miejsca na wątpliwość. Czułość rosła między nami, gęstniała jak powietrze przed burzą, ale zamiast niepokoju niosła ukojenie.
Jej usta wędrowały po moim dekolcie, powoli, niemal sennie, zostawiając ślad ciepłego oddechu, jakby chciała każdą cząstkę mnie zapamiętać językiem i pamięcią. Gdy dotknęła wnętrza mojego obojczyka, zadrżałam z rozkoszy. Tam właśnie byłam najbardziej wrażliwa. Wiedziała o tym.
– Jak ty cudownie drżysz pod moimi ustami, kochanie – szepnęła z zachwytem.
Poruszyłam biodrami, zmysłowo, płynnie – jakby ciało tańczyło z jej dotykiem. Oplotłam jej talię nogami, przyciągając ją bliżej siebie. Chciałam więcej. Czuć jej ciepło, jej oddech, smak i skórę. Wszystko.
Nasze ciała zaczęły poruszać się w rytmie, którego nie trzeba było ustalać, był między nami od dawna, intuicyjny, naturalny, wpisany w oddech i przyspieszone bicie serc.
– Wiesz… – zaczęła szeptem, muskając językiem moją szyję – jesteś jak poemat, którego uczę się na pamięć… linijka po linijce.
Uśmiechnęłam się z zamkniętymi oczami, chwytając ją za twarz i całując, długo, głęboko, z miękkim językiem i czułym napięciem. Jej ręce tańczyły po moich plecach, potem zsunęły się niżej, zatrzymując się na pośladkach.
– A ty… jesteś jak ręka, która ten poemat napisała – szepnęłam, muskając ustami jej ramię. – Silna, precyzyjna, natchniona.
Zaśmiała się cicho, gardłowo, ale zaraz potem uciszyła mnie kolejnym pocałunkiem. Wgryzła się lekko w mój dolny wargę, zostawiając mi smak siebie. Moje ciało pulsowało pod nią jak rozgrzany strunowiec – napięte, gotowe, spragnione.
Ułożyłam dłoń na jej policzku i spojrzałam w oczy. Czułam się… kochana. Tak zwyczajnie i niezwykle jednocześnie. Jakby cały świat znikał, a zostawało tylko to ciepło, światło świec i Ona.
– Dotknij mnie jeszcze raz – poprosiłam szeptem. – Ale tak… jak tylko ty potrafisz.
Pochyliła się nade mną, a jej usta znów zaczęły wędrować po mojej szyi, piersiach, ramionach, jakby rysowała na mnie mapę, którą znała na pamięć, a mimo to odkrywała ją na nowo. Każdy jej dotyk wybrzmiewał jak strofa, a ja słowo po słowie składałam się w jedną, rozgrzaną frazę.
Nasze pocałunki były niespieszne, miękkie, wilgotne. Przenikały się raz łagodne, raz głodne, ale zawsze pełne zaufania. Jej język igrał z moim, a moje ciało wtulało się w nią, jakby szukało schronienia.
– Jesteś moim cudem – szepnęła, ocierając się o moje udo. – Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłam, ale nie zamierzam z tego rezygnować. Nigdy.
– W takim razie… nie przestawaj. Ani dzisiaj, ani jutro, ani nigdy – odpowiedziałam, głaszcząc czule linię jej żuchwy.
Zanurzyłam twarz w jej szyi, całując ją pod uchem, tam, gdzie czułam, jak bije jej serce. Szeptałam do niego. Szeptałam do niej. Szeptałam do nas.
I nie chciałam przestać.
Jej dłonie, ciepłe i pewne, wciąż spoczywały na moich piersiach. Pieściła mnie z taką delikatnością, jakby każda krzywizna była dla niej święta. Kciukiem musnęła mój sutek, który już wcześniej stwardniał z podniecenia,  a teraz drżał jak struna w dotyku smyczka. Zadrżałam. Cała. I tylko ona mogła mnie tak rozstroić, i tak nastroić.
– Masz najpiękniejsze piersi, jakie kiedykolwiek widziałam – szepnęła z zachwytem, niemal w modlitewnym uniesieniu. – Ale to, co czyni je tak oszałamiającymi… to twoje reakcje. To, jak je oddychasz. Jak drżysz, jakbyś była cała stworzona z płomieni.
Pocałowała mnie pomiędzy nimi, a potem niżej, wolno, zmysłowo, zostawiając ciepłe, wilgotne ślady. Przyciągnęłam ją bliżej, zaplatając palce w jej włosach.
– A ty… – wyszeptałam, odchylając jej głowę, by spojrzeć prosto w oczy – jesteś jak wino, Weroniko. Ciemna, głęboka, paląca. I coraz bardziej uzależniająca.
Jej spojrzenie roziskrzyło się wilgotne, ciemne, miękkie. Pocałowała mnie znów, tym razem bardziej zachłannie, namiętnie, ale nadal z tą swoją klasą, zmysłowością dojrzałej kobiety, która wie, co robi i jak bardzo działa.
Jej biodra poruszały się subtelnie, rytmicznie, jakby cały jej ogień znalazł ujście w tym jednym, powolnym tańcu. Gdy dotknęłam jej pleców, poczułam napięcie mięśni, była silna, jakby jej ciało pamiętało każdy ruch, który wykonało w życiu. A jednak teraz drżało dla mnie.
– Masz ciało bogini – powiedziałam szczerze, z zachwytem. – Ale najpiękniejsze jest to, że oddajesz mi je bez reszty. Tak, jakbyś ufała mi bardziej niż samej sobie.
Uśmiechnęła się, muskając nosem moją brodę, potem ustami moją szyję.
– Bo ufam. Bo cię kocham, Justynko… I nigdy nie czułam się tak… żywa. Nawet w twoim wieku nie miałam w sobie tyle ognia. To ty go we mnie rozpaliłaś.
Oparłam dłonie na jej policzkach, głaszcząc kciukami jej skórę. Patrzyłam w jej twarz, piękną, kobiecą, pewną siebie i widziałam w niej jednocześnie siłę i wrażliwość. Widziałam wszystko, co kochałam oraz wszystko, czego pragnęłam.
– Kocham cię, Weroniko – szepnęłam, dotykając jej ust. – Tak bardzo, że czasem aż boli. Kocham cię całą… Twoje dłonie, twoje ramiona, piersi, brzuch… Twoją dojrzałość, twoją mądrość. Ale najbardziej to, jak potrafisz być taka… zmysłowa. Naturalna. Jakbyś była stworzona do miłości.
Zadrżała, a ja pochyliłam się nad nią, całując linię jej obojczyka, potem między piersiami, muskając skórę delikatnie językiem, jakby była najpiękniejszym płótnem. Poczułam, jak jej oddech przyspiesza, jak ciało wygina się delikatnie w odpowiedzi.
– Powiedz mi jeszcze raz – szepnęła. – Chcę to słyszeć. Tyle razy, ile zechcesz mi to powiedzieć.
– Kocham cię. Kocham cię, Weroniko – powtarzałam, całując ją z każdym słowem, z każdą sylabą. – I nie przestanę.
Jej dłonie znów sięgnęły moich piersi, pieściła mnie czule, z uwielbieniem – jakby każdy dotyk był wyznaniem. A ja odwzajemniałam to wszystko, pieszczotą za pieszczotę, pocałunkiem za pocałunek, zachwytem za zachwyt.
I tak trwałyśmy splecione ciałami, spojrzeniami i szeptami w tańcu, który nie potrzebował muzyki.
Tylko nas.
Leżałam na niej, przyciśnięta do jej ciała z taką czułością, jakbyśmy istniały tylko dla siebie. Nasze pocałunki stały się wolniejsze, bardziej miękkie, jakbyśmy chciały zatrzymać w nich każdą sekundę. Czułam pod sobą bicie jej serca, mocne, gorące, a w jego rytmie coś jeszcze, drżenie, które rozpoznawałam bez słów.
Pocałowałam jej usta raz jeszcze, tym razem długo i głęboko, zanim przeniosłam się ustami na linię jej szyi, którą tak uwielbiałam. Miękka, pachnąca sobą. Składałam pocałunki z pasją, ale i delikatnością, jakby moje usta mówiły jej, jak bardzo ją kocham, zanim powiedzą to znowu słowa.
Zsunęłam dłonie w dół, powoli, jakby moje palce uczyły się jej ciała od nowa. Dotarłam do zapięcia stanika i spojrzałam jej w oczy. Kiwnęła głową z lekkim uśmiechem i czymś, co wyglądało jak błysk niecierpliwości. Rozpięłam go jednym, płynnym ruchem, odsłaniając jej pokaźne piersi i na moment zamarłam.
Zawsze mnie zachwycała. Ale teraz… Teraz było coś więcej. Leżała przede mną naga w półmroku, z lekko rozsypanymi włosami i uśmiechem, który miał w sobie więcej nagości niż jej ciało.
– Jesteś cudowna… – szepnęłam. – I nie wiem, jak to możliwe, że to wszystko… naprawdę moje.
Pochyliłam się nad jej piersiami i zaczęłam pieścić je ustami z uczuciem, z sercem, z pasją, która wybuchały ze mnie, jakby moje ciało znało tylko jeden cel: sprawić jej przyjemność. Muskałam językiem jej sutki, drażniłam je delikatnie, czując jak twardnieją w moich ustach. Gładziłam jej duże piersi dłońmi, najpierw z zachwytem, potem z głodem. Zadrżała pod moim dotykiem.
– Justynko… – wyszeptała, przeciągle, głosem, który był jednocześnie westchnieniem i modlitwą. – Boże… tak pięknie… Jak ty to robisz…
– Kocham twoje ciało – odpowiedziałam, między pocałunkami. – Kocham wszystko… te piersi, ten brzuch, ten zapach… Kocham cię, Weroniko. Całą. Od zawsze. I na zawsze.
Czułam, jak unosi biodra lekko, jak pręży się z przyjemności, a jej palce zaciskają się na moich plecach. Oddychała głęboko, niespokojnie tak, jakby przyjmowała nie tylko moje pieszczoty, ale i moje uczucia, moją miłość, mój zachwyt.
– Masz w sobie ogień – wyszeptałam, muskając ustami jej sutek. – ale taki… niebezpiecznie piękny. I ja płonę przez ciebie, Weroniko. Każdego dnia. Każdej nocy.
Oplotła mnie ramionami, przyciągając jeszcze bliżej. Jej usta znów odnalazły moje, pocałunki nabrały głębi i czułości, a jej ciało odpowiadało na każdy mój gest ciepłem, drżeniem, miękkością i tym, co było najpiękniejsze – pełnym oddaniem.
Zaczęłyśmy poruszać się w jednym rytmie powoli, spokojnie, bez pośpiechu. Było w tym coś mistycznego, jakby nasze ciała znały ten taniec od zawsze, jakby każda pieszczota była pamięcią poprzedniej, a każda reakcja… wyznaniem.
Usiadłam delikatnie na niej, czując pod sobą jej ciepło, pulsujące życie, jej oddech głęboki, nieregularny, jakby każde nasze zetknięcie było nowym początkiem. Moje uda otulały jej biodra, a dłonie oparłam na jej ramionach, jak skrzydła, które znalazły miejsce do odpoczynku.
Była taka wysoka, smukła, piękna w tej swojej sile i spokoju… a ja przy niej mniejsza, filigranowa, w tej chwili może nawet krucha, lecz pełna pasji. Jej ciało idealnie napięte pod moim otwierało się na mnie, a ja czułam, że należę.
Pochyliłam się i nasze usta znów się spotkały. Najpierw powoli, miękko, jakbyśmy kosztowały siebie na nowo. Potem szybciej, pocałunki stawały się głębokie, łapczywe, niespokojne, jakbyśmy próbowały wyrazić językiem to, co nasze ciała mówiły już bez słów. Przegryzłam delikatnie jej dolną wargę, a ona westchnęła tak cicho, że aż przeszył mnie dreszcz.
Jej ręce przesuwały się po moich plecach, aż dotarły do bioder, mocniej, pewniej, jakby potrzebowała mnie poczuć bardziej. A ja, w tym tańcu bliskości, uniosłam lekko jedną dłoń, by palcami zahaczyć o jej bok, a drugą tę lewą wyciągnęłam powoli za siebie, opierając się na niej, ale i... szukając jej.
Moje palce, nieśpieszne i ciekawe, dotarły do jej najintymniejszego miejsca. Poczułam ciepło, wilgoć, pulsujące napięcie. Weronika drgnęła pod moim dotykiem, wstrzymując na ułamek sekundy oddech. Uśmiechnęłam się lekko między pocałunkami, bo ten moment, ta jej reakcja, była dla mnie jak nagroda i zachęta jednocześnie.
Zaczęłam delikatnie, z czułością, poruszać palcami, badając ją opuszkami, pocierając kciukiem z wyczuciem i zachwytem, jakby dotykała tajemnicy, którą zna tylko ona i ja. Jej biodra uniosły się lekko, oddech przyspieszył.
– Kochanie… – szepnęła cicho, zamykając oczy. – Justynko… ty…
– Ciii… – przerwałam, muskając ustami jej policzek. – Daj się kochać. Daj mi… być twoją.
Zanurzyłam się w niej dotykiem i pocałunkami, chcąc, by każda moja reakcja była odpowiedzią na jej pragnienie. Poruszałam biodrami delikatnie, w rytmie, który dyktowały mi jej oddechy i drżenia. Moje ciało było jak instrument, a ona… jak pieśń, której uczyłam się od miesięcy.
Patrzyłam na nią z góry, widząc rozsypane włosy, jej usta uchylone z rozkoszy, ten błysk w oczach – jakby rozjaśniła się od środka. Czułam, jak rośnie napięcie w niej, jak coraz trudniej jej zatrzymać westchnienia.
– Taka jesteś piękna – powiedziałam wśród pocałunków. – Cała. I taka… młoda w tej swojej sile. Masz ogień, Weroniko. I ja cię nim kocham.
Objęła mnie mocniej, przyciągając mnie do siebie, jakby pragnęła połączyć się ze mną całkowicie – nie tylko ciałem, ale tym, co było między nami od pierwszego spojrzenia. Oddechy stawały się jednym, dotyk jednym językiem.
I przez chwilę... świat naprawdę przestał istnieć.
Weronika, nadal obejmując mnie ramionami, przesunęła się lekko pod moim ciężarem. Z łatwością, której zawsze jej zazdrościłam, odwróciła nas, by to ja znalazłam się teraz pod nią, a ona zawisła nade mną jak sen, jak spełnienie, jak kobieta, która zna każdy kontur moich pragnień.
Uśmiechnęła się tym swoim spojrzeniem, które mówiło więcej niż tysiące słów. Zsunęła włosy na bok, tak że opadały swobodnie jak ciemny welon, i pochyliła się do mnie.
Zaczęła od ust wolno, miękko, jakby chciała znów napić się mojej obecności. Jej język tańczył po mojej dolnej wardze, zanurzając się raz po raz, kreśląc leniwe, nieme obietnice. Potem zjechała niżej, muskając brodę, szyję, zatrzymując się przy zagięciu obojczyka, tam, gdzie skóra była najcieńsza, najbardziej wrażliwa. Czułam ciepło jej oddechu, lekkie muśnięcia warg, języka, jakby pisała po mnie zawiłe wzory namiętności.
Dreszcze biegły przez moje ciało. Byłam otwarta, bezbronna, ale też gotowa całkowicie jej.
Jej język, ciekawski i wytrwały, zataczał okręgi wokół moich piersi, znów odnajdując moje sutki, teraz jeszcze bardziej czułe, napięte. Pieściła je ustami, ssała z wyczuciem, a potem drażniła końcem języka, jakby bawiła się rytmem, tańcem między doznaniem a niedosytem.
– Kocham twoje ciało, Justyś – szepnęła, nie przerywając pieszczot. – Jest jak mapa... a ja chcę ją poznać całą. Codziennie od nowa.
Przesuwała się niżej, zostawiając za sobą ciepłe ślady pocałunków, aż dotarła do brzegu mojej bielizny. Zatrzymała się, spojrzała mi w oczy. W tym spojrzeniu było wszystko, ogień, czułość, szelmowska kokieteria i jakaś dzika, nieujarzmiona radość. Potem, jakby mimochodem, przesunęła palcem po materiale stringów ledwie muśnięcie, a jednak sprawiło, że napięłam się w środku.
Jej paluszek zataczał kręgi, drażnił mnie przez delikatny materiał, a potem znikał... umyślnie uciekając na boki, na uda, by tam musnąć skórę, pozostawić ją drżącą z pragnienia. Każdy jej dotyk był grą nieśpieszną, pełną wdzięku prowokacją. Czasem wolną ręką drapała mnie delikatnie po biodrze, po brzuchu, po wnętrzu uda, jakby znaczyła teren, który był już jej.
– Weronika… – wyrwało mi się szeptem, z napięciem i błaganiem w głosie.
– Jeszcze nie – odpowiedziała miękko. – Chcę, żebyś poczuła wszystko.
Zamknęłam oczy, gdy jej usta dotknęły mnie przez materiał – ciepłe, wilgotne, niespieszne. Drażniła mnie, całowała, uciekając w bok, potem wracając na moment, zostawiając po sobie gorące ślady. Moje ciało zaczęło poruszać się samo, biodra unosiły się nieznacznie, jakby szukały jej bliżej.
Czułam się jednocześnie kochana i prowadzona, jakby trzymała mnie na granicy, w zawieszeniu, tylko po to, by potem dać mi więcej.
Instynktownie uniosłam rękę i podałam jej paluszek, ledwo, cicho, ale wymownie. Weronika spojrzała na mnie z czułym rozbawieniem, jakby wiedziała, że w tym geście była i pokora, i pragnienie bycia przyjętą.
Objęła go wargami powoli, zmysłowo  i zaczęła pieścić językiem, jakby czytała mnie dotykiem ust. Wciągała go lekko do środka, bawiła się nim tak, jak przed chwilą moimi piersiami z uwagą, pasją i świadomością, że każdy milimetr tej gry wchodzi mi głęboko pod skórę.
Oddychałam coraz ciężej. Każde jej spojrzenie, każdy ruch, każdy pocałunek były jak ogień pod skórą. Czułam, że wszystko we mnie drży od stóp po kark, aż po czubki palców.
– Twoje ciało… mówi do mnie tak pięknie, Justyno – wyszeptała, muskając ustami moje biodro. – I ja chcę słuchać go bez końca.
Weronika przez moment jeszcze trwała w tej grze w napięciu między zapowiedzią a spełnieniem, ale gdy spojrzała mi w oczy, zobaczyła w nich nie tylko pragnienie. Zobaczyła oddanie. I z miłością, która była cichym „teraz”, zsunęła ze mnie stringi, jakby odkrywała sekret, który zna tylko ona.
Pozostawiła mnie w samych białych pończochach, jakby chciała, żebym została zawieszona gdzieś między niewinnością a wyzwoleniem. Jej dłonie przesunęły się wzdłuż moich ud powoli, z rozmysłem i zanim przeszła dalej, pochyliła się i złożyła pocałunek na wierzchu mojej stopy. A potem kolejny, nieco wyżej z uwagą, pietyzmem, jakby każda część mojego ciała była godna zachwytu.
Poczułam ciepło jej ust, gdy objęła moją stopę, a potem jej język, który zatoczył miękki ślad. To był gest zmysłowy, ale też głęboko tkliwy. W tej jednej chwili zrozumiałam, jak bardzo kocha całe moje ciało, nie tylko to, co oczywiste. Każdy szczegół, każdy detal. Każdą mnie.
Potem uniosła wzrok i znów się pochyliła.
Zatrzymała się przy mojej kobiecości, nagiej, napiętej, lśniącej jak poranne światło na tafli wody. Ułożyła się wygodnie między moimi udami, a ja mimowolnie rozchyliłam je szerzej, przyjmując ją bez słów. Było w tym coś uroczystego, jakby właśnie zaczynał się rytuał miłości, który znały tylko nasze ciała i serca.
Jej język dotknął mnie najpierw delikatnie, jak pytanie, a potem śmielej, głębiej, czulej. Skupiła się na mojej łechtaczce, na jej drżącej, pulsującej wrażliwości. Pieszczota była rytmiczna, świadoma, przeplatana subtelnym ssaniem i ciepłymi pociągnięciami języka, jakby grała na instrumencie, którego dźwięk rozbrzmiewał tylko w moim wnętrzu.
Zareagowałam natychmiast, moje biodra uniosły się lekko, jęk wyrwał się z moich ust jak oddech, którego nie zdołałam zatrzymać. Położyłam dłoń na jej głowie nie żeby ją prowadzić, ale żeby być bliżej. Druga moja ręka odnalazła jej dłoń i spleciona z nią palcami, trwała w tym uścisku ciepłym, głębokim, zawierzonym.
To już nie był tylko dotyk. To była rozmowa dusz. Moje ciało odpowiadało na jej język jak instrument coraz wyraźniej, coraz mocniej. Serce biło mi tak, że czułam je w gardle. Każda cząstka mnie skupiała się w tym jednym miejscu, w tej jednej chwili,  zanurzonej w niej.
Weronika raz po raz unosiła na mnie wzrok nie przerywając pieszczot, nie przestając szeptać mi ustami rozkoszy. Jej spojrzenie było błyszczące, skupione, pełne uwielbienia. Czasem, gdy się odsuwała na oddech, drażniła mnie palcem, muskając mnie wokół, podsycając pragnienie jeszcze bardziej, ale zawsze wracała do epicentrum mojej przyjemności, tam, gdzie język i wargi stapiały się w najczulszy z pocałunków.
Moje ciało falowało pod nią, a ja… ja czułam się jak otwarta księga, w której każda linijka była pisana jej ustami. Czas przestał istnieć. Liczyło się tylko to, że jestem jej, że ona jest moja i że nikt inny nie zna tej melodii, którą właśnie dla mnie gra.
Byłam już niemal na granicy. Drżałam zmysłami, mięśniami, każdą cząstką siebie. Weronika znała moje ciało lepiej niż ja sama. Prowadziła mnie z niesamowitą intuicją, raz mocniej, raz łagodniej, jakby czytała mnie w oddechach, w dygoczących gestach, w tym, co niewypowiedziane.
I właśnie wtedy, gdy serce biło mi już jak w ucieczce ku spełnieniu, poczułam, że się odsuwa. Na moment zadrżałam z niedosytem, ale nie miałam nawet czasu zaprotestować. Widziałam jej twarz, spojrzenie gorące i skupione, lekki uśmiech, który mówił: „jeszcze nie teraz, jeszcze piękniej”.
Weronika, wciąż klęcząc, zdjęła swoje stringi. Zrobiła to z tą samą godnością, z jaką kiedyś odgarniała włosy za ucho, przy filiżance herbaty. Powoli, z wdziękiem tak, jakby każda czynność była rytuałem. I wtedy zobaczyłam ją taką, jaka była, kobietą pełną siły i pragnienia, w pończochach i szpilkach, z których nie zrezygnowała. Wyglądała jak spełniony sen.
Zbliżyła się do mnie, leżałam jeszcze z nogami lekko uniesionymi, z ciałem drżącym w napięciu i wtedy wślizgnęła się między moje uda, bokiem, przodem, krzyżując nasze nogi w pozycji, która wymykała się słowom. To nie były tylko splecione ciała to były kontury dusz złączone w jeden oddech.
Jej uda dotknęły moich, nasze biodra zsynchronizowały się jakby przez instynkt, jakby wiedziały, jak znaleźć wspólną melodię. Ciepło jej skóry… miękkość… napięcie… wszystko we mnie natychmiast odpowiedziało. Złapała mnie mocno za biodra, a ja w tej chwili nie miałam już żadnych barier byłam jej. Cała.
Spojrzała mi w oczy, a ja w jej i poczułam się, jakby cały świat zniknął. W tym spojrzeniu było wszystko: miłość, pragnienie, podziw i błysk namiętności, który łączy się tylko z jedną osobą. Z tą, którą się kocha.
Zaczęłyśmy się poruszać, powoli, jakbyśmy uczyły się siebie na nowo, a potem szybciej, śmielej, odnajdując ten rytm, który zna tylko trybadyzm: cichy taniec bioder, mokrych od czułości i napięcia. Nasze kobiecości stykały się i tarły o siebie, miękko i rytmicznie, rozgrzewając każdą warstwę ciała i duszy.
Moje biodra unosiły się w odpowiedzi na jej ruchy, czułam jej wilgoć, jej ciepło, jej bicie serca w napięciu tak samo mocnym jak moje. Gdy drżałyśmy razem, jeszcze silniej złączyłam nasze dłonie. Jej palce splotły się z moimi, jakbyśmy razem trzymały się ostatniego brzegu przed upadkiem w ekstazę.
Nasze spojrzenia były nieruchome, wbite jedno w drugie, jakbyśmy obie chciały być świadkami tego, co właśnie się wydarza. Nie tylko rozkoszy, ale przejścia z kochania do bycia jednością. To nie był tylko finał, to było wspólne wejście w światło.
Ciała falowały nie jak dwa odrębne byty, ale jak jeden organizm. Oddechy przerywane, powieki półprzymknięte, jęki i szmery, które były jak modlitwa cicha, prawdziwa, święta.
I wtedy przyszło w jednej chwili,  jakby fala światła rozlała się między nami. Poczułam, jak drży pod sobą, a ja razem z nią. Wypowiadałam jej imię między jękami, a ona moje, a świat przestał istnieć, zniknął w blasku, który same stworzyłyśmy.
Nie wiem, ile trwałyśmy w tym uniesieniu, wieczność? Minutę? Ale gdy nasze ruchy ucichły, zostałyśmy tak splecione, zmęczone, ale pełne, jednak wciąż spragnione. Z twarzami blisko, z policzkami przyciśniętymi, z ustami muskającymi się w oddechu powolnego powrotu.
Cisza po wszystkim była najpiękniejszą muzyką.
Jeszcze wtulałyśmy się w siebie, wilgotne od wysiłku, rozgrzane pocałunkami i rytmem ciał. Jej głowa spoczywała tuż przy moim ramieniu, a dłoń wciąż splatała się z moją leniwie, ciepło, bez potrzeby słów. Ale ja je czułam. Pod skórą. Wciąż wibrowały między nami te niedopowiedziane jeszcze nuty, które domagały się dogrania do końca.
Złapałam spojrzenie Weroniki, rozmyte jeszcze przez falę, która przetoczyła się przez jej ciało, ale gdzieś pod tym zmęczeniem tlił się płomień. Wciąż jasny. Wciąż głodny.
Przysunęłam się więc bliżej, wolno, tak, by poczuła mój oddech na swojej skórze. Całowałam ją miękko, powoli przesuwając się w dół. Nie chciałam się spieszyć, nie tym razem. To był mój moment, by się jej oddać w inny sposób. By dać jej wszystko, co we mnie żyło czułość, zachwyt, namiętność i skupienie.
Kiedy dotarłam tam, gdzie jej kobiecość pulsowała cicho, jakby szeptała do mnie „proszę…”, oparłam dłonie po bokach jej bioder i po prostu zaczęłam. Nie potrzebowałam instrukcji. Znałam ją. Jej język ciała. Jęk przerywany, wtedy gdy trafiłam w najczulsze miejsce. Jej biodra, które unosiły się jakby chciała mnie zatrzymać dokładnie tu, gdzie byłam.
Mój język był jak pióro piszące najpiękniejszy list do niej, dla niej. Kreśliłam nim wzory po jedwabistej, wilgotnej powierzchni, raz łagodnie, raz z mocą, dopasowując się do każdego jej westchnienia. Jej łechtaczka delikatna, spragniona była jak centrum świata, które chciałam uczcić.
Weronika nie była już spokojna. O nie. Jej ręce zacisnęły się na piersiach, jakby chciała zdusić to, co narastało w niej z każdą sekundą. Oddychała coraz ciężej, a jej jęki stawały się głośniejsze, mniej kontrolowane, coraz bardziej drżące.
– Boże... Justyna... – wyszeptała, a potem mocniej, jakby już nie mogła nad tym panować – Boże... kocham cię... kocham cię...
Zaciskała dłonie na prześcieradle, potem odpychała się nimi od łóżka, jakby jej ciało szukało oparcia w chwili, gdy sama rozkosz stawała się zbyt intensywna, a ja tylko przyspieszyłam. Porzuciłam delikatność na rzecz rytmu, który dyktowała mi jej mowa ciała. Mój język zaczął pracować szybciej, mocniej, aż wreszcie z jej gardła wyrwał się jęk – surowy, prawdziwy, głęboki.
– Jesteś wspaniała... tak bardzo… Justyna… – wydyszała, zanim opadła z powrotem na poduszki, cała dygocząc.
W ostatnich chwilach przytrzymała moją głowę obiema rękami – nie jako gest kontroli, ale bliskości. Chciała mnie czuć. Potrzebowała, a ja… ja czułam się spełniona, widząc ją taką rozedrganą, mokrą, szczerą w swojej słabości, którą dzieliła tylko ze mną.
Kiedy wróciłam do niej, wsunęła się pod moje ramię, przytuliła i milczała. I w tym milczeniu było wszystko.
Leżałam na niej, zmęczona, a jednak wciąż nienasycona. Czułam pod sobą ciepło jej ciała, jej przyspieszony oddech ocierający się o moją szyję, jej dłoń przesuwającą się leniwie po moich plecach, jakby nie chciała wypuścić mnie z objęć ani na chwilę. Całowałyśmy się powoli, miękko, cicho, z czułością. Każdy pocałunek był jak ciepły dotyk słońca, przedłużenie tego, co właśnie się między nami wydarzyło. Czegoś pięknego, surowego i szczerego. Ale wciąż było nam mało.
Unosząc się delikatnie na przedramionach, spojrzałam jej w oczy. W tym spojrzeniu było wszystko — rozkosz, ufność, szczerość, i ta iskra, która paliła mnie od środka.
Zaczęłyśmy się poruszać, nieśpiesznie. Pocierałam się o nią, powoli, miękko, a Weronika odpowiadała bez słów, ciałem, westchnieniami. Nasze łechtaczki spotkały się z drżeniem, ten moment był jak cichy wybuch.
To było inne, nie tak dzikie, jak wcześniej. Bardziej… zgrane. Jakbyśmy tańczyły, oddychając w tym samym rytmie. Rytm, tempo, zmysły. Jej ciało falowało pod moim, unosiła biodra, czasem łapała się za piersi, czasem zapierała rękami o pościel, jakby próbowała utrzymać się na powierzchni tej przyjemności, którą razem tworzyłyśmy. Całe napięcie skupiało się między nami, tam, gdzie nasze ciała stykały się najbardziej bezpośrednio, najczulej.
— To było… uch… aż słów brakuje — szepnęła nagle, z cichym śmiechem przerywanym oddechem.
— Pocałunek wystarczy za tysiąc słów — odparłam i znów musnęłam jej usta. Miękko. Powoli. Z czułością, której sama się nie spodziewałam.
Czułam, jak jej oddech się zmienia przyspiesza, drży. Jej oczy były przymknięte, palce błądziły po moich plecach, a ja przywierałam mocniej. Ciało Weroniki rozkwitało pod moim, a ja byłam świadoma każdego drżenia, każdej reakcji.
— Dziękuję Ci za ten wieczór… i za to, że jesteś — powiedziałam między pocałunkami.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odparła niemal szeptem. — Dawno się tak dobrze nie czułam… jak z Tobą. To już ponad dziewięć miesięcy.
— Tyle co ciąża — rzuciłam z lekkim śmiechem.
— Heh… — zachichotała i znów musnęła moje ramię. — A propos… moja mama chce zrobić przyjęcie urodzinowe. I zaprasza moją dziewczynę.
Zatrzymałam się na chwilę, unosząc brew.
— Hmm… i co planujesz?
— Jesteś gotowa? — spytała.
— A Ty? Nie obawiasz się?
Spojrzała na mnie poważnie, z tym swoim ciepłem, które rozpuszczało we mnie wszystko.
— Z Tobą… niczego.
Cicho przywarłam do niej jeszcze mocniej. Ostatnie ruchy były powolne, ale niosły ze sobą coś więcej niż tylko przyjemność. Były potwierdzeniem, wspólnym szeptem naszych ciał, że należymy do siebie.
W końcu obie zadrżałyśmy, zatrzymałyśmy się w objęciach. Leżałyśmy tak, wtulone, z czołami opartymi o siebie.
— Jestem szczęśliwa, że jesteś moją dziewczyną. Kocham Cię, skarbie — powiedziałam, ledwie słyszalnie, ale całym sercem.
— Ja Ciebie też, kochanie… — szepnęła, wodząc palcami po moim policzku.
— To było cudowne. Najpiękniejsze urodziny.
Jej uśmiech był wszystkim.
— Jeszcze nigdy nikomu nie oddałam siebie w taki sposób — powiedziała. — Ty mnie uczysz… miłości.
Pocałowałam ją lekko w czoło.
— Kocham Cię. Chcę być z Tobą… na zawsze, razem.
— Na zawsze razem. Tylko z Tobą — odpowiedziała bez wahania.
Zamknęłam oczy. Czułam się bezpieczna, spokojna i pewna. Cicho wsłuchiwałam się w dźwięk naszych oddechów, w ciszę pokoju, która nagle stała się domem.
— No to… w sobotę znowu świętujemy — powiedziałam cicho z uśmiechem.
Weronika zaśmiała się i przyciągnęła mnie do siebie jeszcze bliżej. Zasnęłam wtulona w jej ciepło, z przekonaniem, że naprawdę nie potrzebuję niczego więcej.

Dodaj komentarz