Wnyki - Rozdział 4: Apokalipsa na Ulicach

Wnyki - Rozdział 4: Apokalipsa na UlicachHeinz siedział na skórzanej kanapie w swoim apartamencie na ostatnim piętrze Pałacu Kultury i Nauki, popijając koniak rocznik 1974. Za pancernymi szybami rozciągała się Warszawa, ale nie ta, którą znał z lat świetności. Światła migotały chaotycznie, jak w chorym sercu przed zawałem, a ulice, jeszcze kilka lat temu pełne ludzi, teraz wyglądały jak pole bitwy. Dym, zgliszcza, wraki spalonych samochodów.  
Nie obchodziło go to. Prawdziwa Polska była tutaj – w tym apartamencie, wśród złotych kielichów i ręcznie tkanych dywanów sprowadzonych z Uzbekistanu. Dzięki umowie z Moskwą pieniądze płynęły szerokim strumieniem. Węgiel, lasy, rzeki – wszystko sprzedane za ruble i juany. Zachód odciął się od Polski jak od gnijącej kończyny, ale Rosja i Chiny wykupiły resztki tego, co się jeszcze nadawało do użytku. Kopalnie pracowały pełną parą, drewno spławiano po cuchnących rzekach, a w wyburzonych osiedlach powstawały chińskie kompleksy mieszkalne dla azjatyckich robotników.  
- Ekscelencjo, ludzie mówią, że to koniec – rzucił któryś z jego doradców, zgarbiony, spocony, z papierosem drżącym w palcach. – Że Polska już nie istnieje.
Heinz spojrzał na niego z politowaniem.
- Polska istnieje, dopóki ja istnieję.
Ale w głębi duszy czuł, że coś jest nie tak. Banki upadały jak kostki domina, system finansowy dawno się załamał. Już nawet jego własne rezerwy, ukryte w kontach na Kajmanach i w złocie zakopanym w podziemiach Zamku Królewskiego, zaczynały topnieć. Ludzie przestali spłacać kredyty, bo i tak nie mieli gdzie mieszkać – zostali wyrzuceni na bruk, ich domy przejęły chińskie korporacje, które trzymały je puste, czekając na lepsze czasy. Policja przestała istnieć. Ci, którzy jeszcze nosili mundury, stali się prywatnymi najemnikami bogaczy. Reszta po prostu przepadła – albo dołączyła do gangów, albo zdechła w rynsztokach. Wojsko? Podzielone na frakcje, generałowie sprzedawali sprzęt każdemu, kto miał wystarczająco dużo gotówki. W niektórych rejonach rządziły już tylko milicje i watażkowie – w Katowicach uzbrojeni górnicy przejęli kopalnie i sprzedawali węgiel za żywność, w Poznaniu gangi przejęły port lotniczy i handlowały ludźmi.
A jednak Heinz wciąż żył jak król.
Jego wieża była fortecą. Ochroniarze – najlepsi, jacy jeszcze zostali – patrolowali korytarze, uzbrojeni w importowaną broń i sprzęt ochronny z Hongkongu. Wejść tu mogli tylko wybrani – politycy, oligarchowie, kochanki sprowadzane z południowej Europy.  
Czuł się bezpieczny.  
Aż do nocy, gdy wyłączono światło. Najpierw zgasły lampy w apartamencie. Potem ekrany monitoringu. Zamarł szum klimatyzacji, cichy szmer podłączonych do prądu urządzeń. Martwa cisza. Heinz wstał, lekko chwiejnie – koniak uderzył mu do głowy. Podszedł do okna i spojrzał na Warszawę. Było ciemno. Nie „ciemno” jak w nocy – miasto zawsze żyło, nawet w najgorszych dniach. Ale teraz było martwe. Na ulicach nie paliło się ani jedno światło. Neony – zgasły. Latarnie – zgasły. Tylko księżyc odbijał się w czarnych wodach Wisły. A na moście Poniatowskiego stała postać w czerwieni. Bez ruchu.  
Lis.  
"Wnyki się zacisnęły."

Gdy upada państwo, nie dzieje się to nagle. To nie jedno wydarzenie, nie jedno wybuchające Ministerstwo, nie jeden zamach, po którym wszystko się rozpada. To powolne gnicie, w którym nikt nie chce przyznać, że wszystko już przepadło.  
Louis Dumont widział już wiele – Bejrut, Caracas, Kinszasę. Ale nigdy jeszcze nie patrzył, jak rozpada się kraj w sercu Europy. To było jak oglądanie opery napisanej przez szaleńca – pięknej, groteskowej, przesiąkniętej absurdem i krwią.
Samoloty już tu nie latały. Ostatnie rejsy międzynarodowe odwołano dwa miesiące temu, gdy na lotnisku Chopina gangi narkotykowe wymordowały ochronę i zaczęły używać pasów startowych do rozładunku przemytu z Rosji. Louis wjechał od strony Niemiec, samochodem przemytników, za łapówkę, w wysokości której mógłby spokojnie kupić loft w Paryżu.
Warszawa była miastem śmierci.
Po ulicach snuli się uzbrojeni ludzie – jedni w czarnych, paramilitarnych uniformach prywatnych ochroniarzy oligarchów, drudzy w znoszonych płaszczach, z krzyżami przewieszonymi przez piersi, wymachując karabinami z demobilu. Widział też grupy, które wyglądały jak kościelne procesje, ale w ich oczach nie było już Boga – tylko głód i strach.
Na Krakowskim Przedmieściu wciąż sterczały ruiny Pałacu Prezydenckiego, wysadzonego przez jeden z odłamów wojska, który kilka miesięcy temu próbował przejąć kontrolę. Ktoś powiesił na bramie zwłoki sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Wisiał tam już tak długo, że wyglądał bardziej jak eksponat w makabrycznym muzeum. Nad miastem unosił się dym. Paliły się blokowiska, płonęły sklepy, płonęli ludzie.
Louis wiedział, że ta wojna nie miała stron. Nie było rządu i opozycji, nie było wojska i rebeliantów. Byli tylko ci, którzy mieli broń, i ci, którzy jej nie mieli.
W nocy, siedząc w kryjówce – dawnym biurze banku, teraz opuszczonym i zamienionym w schron dla dziennikarzy i nielicznych zagranicznych obserwatorów – usłyszał strzały. Głuche echa bitew rozbrzmiewały nad miastem jak grzmoty przed burzą.
Były trzy główne frakcje:
Prywatne armie oligarchów – byli żołnierze, najemnicy, ludzie Heinza i jego wspólników, którzy wciąż trzymali się swoich fortec. To oni mieli najlepszą broń, to oni mieli ostatnie resztki złota.
Milicje religijne – wyznawcy jedynej słusznej drogi, napędzani fanatyzmem i przekonaniem, że to oni wprowadzą Boski ład w kraju pogan i grzeszników. Obcinali głowy za cudzołóstwo, palili na stosach „czarownice”, śpiewali psalmy przy akompaniamencie karabinowych serii.
Gangi narkotykowe – bezpaństwowe watahy wyrzutków, handlujące fentanylem i amfetaminą, rządzące podziemiami miast. Ich królestwem były dawne supermarkety, zamienione w twierdze pełne narkotyków i broni.
Każda z tych grup walczyła o to, co zostało. O ostatnie magazyny żywności, o resztki paliwa, o wodę, która wciąż nie była czarna jak ropa.
Kraków był jeszcze gorszy. Tu Heinz postawił na prywatne armie. Gmach dawnej Akademii Górniczo-Hutniczej zamienił w swoją osobistą cytadelę, otoczoną drutem kolczastym i polami minowymi. Na ulicach wprowadzono godzinę policyjną, ale tylko po to, by żołnierze mogli strzelać do wszystkiego, co się poruszało. Wawel stał się katownią. Ludzie mówili, że ci, którzy trafili do podziemi katedry, już stamtąd nie wychodzili. W mieście pojawiły się też pierwsze przypadki kanibalizmu.
Widział to na własne oczy – w jednej z dzielnic natknął się na uliczny targ, gdzie sprzedawano mięso. Nie było zwierząt. Nie było już nawet psów. Ktoś w brudnym fartuchu, jeszcze do niedawna może rzeźnik, może lekarz, może zwykły desperat, szepnął do niego:
- Świeżo cięte. Jeszcze ciepłe.
Nie pytał o źródło.  
Ale to nie było najgorsze.
Najgorsze było to, co zobaczył pewnej nocy, kiedy dotarł do Rynku Głównego.
Pod Sukiennicami stała kobieta. W czerwieni. Twarz ukryta pod kapturem, ręce uniesione, jakby w tańcu, choć nie było żadnej muzyki. Gdy spojrzał na nią przez obiektyw kamery, światło latarni nagle zamigotało. "Kruk nad miastem."
Jej głos był szeptem, ale słyszał go tak wyraźnie, jakby mówiła prosto do jego ucha.
"Czarna woda. Popiół. Koniec."
Zanim zdążył zrobić zdjęcie, kobieta zniknęła. Tego samego wieczoru w Wiśle znaleziono ciała stu ludzi. Bez skóry.

Opancerzona limuzyna poruszała się powoli przez wymarłe ulice Krakowa.  
Za szybami miasto przypominało scenerię końca świata – mury pokryte czarną sadzą, ciała w rowach, płomienie odbijające się w kałużach śmierdzącej, ropopodobnej cieczy, która kiedyś była deszczem. Była godzina policyjna, ale to nie miało już znaczenia – kto został na ulicy po zmroku, ten był już martwy.  
Heinz siedział w środku, ciężko oddychając.  
Skórzana kanapa, kryształowa szklanka z resztkami koniaku, płynne złoto rozmazane na ściankach. Obok niego generał Kownacki – ostatni wierny pies. Kiedyś dowódca wojsk pancernych, teraz już tylko ochroniarz oligarchy. Z twarzą starą, pomarszczoną, jak skóra wyciągnięta z ognia.
– Sądzisz, że to nasi? – zapytał Heinz, obracając szklankę w palcach.  
Generał nie odpowiedział od razu. Słychać było tylko silnik i trzask krótkofalówek w kaskach żołnierzy.
– A czy to ma znaczenie? – odparł w końcu.  
Heinz się uśmiechnął.
Nie miało.  
Limuzyna jechała przez Podgórze, eskortowana przez sześć opancerzonych jeepów, każdy wypchany najemnikami z karabinami. Za nimi jeszcze dwa transportery piechoty – ostatnie resztki armii, jak psy pilnujące padliny.
Cel: dawna AGH, jego twierdza. Ostatnia bezpieczna przystań.  
Ale Heinz wiedział, że to iluzja. Bezpiecznych miejsc już nie było.  
Prywatne armie walczyły ze sobą, kościół organizował egzekucje na placach, gangi otwarcie paliły całe dzielnice. A on? Był już tylko reliktem – królem umierającego królestwa, otoczonym trupami, które jeszcze się ruszały.
Kownacki nagle ścisnął krótkofalówkę.  
– Sokół 1, tu Wilk. Coś na termowizji?  
Radio zaskrzeczało.  
– Nic, czysto.
Heinz westchnął, zamknął oczy na chwilę. Czuł ciepło alkoholu w żołądku, pulsujące, drażniące.
Zaczął przysypiać, gdy nagle świat eksplodował.
BOOM.
Kolumna wpadła w pułapkę.  Pierwszy jeep wyleciał w powietrze – kawałki metalu, ludzkie szczątki uderzyły w przednią szybę limuzyny.  Heinz krzyknął, Kownacki rzucił się na niego, osłaniając ciałem.  
Druga eksplozja.
Transporter piechoty przewrócił się jak puszka po piwie, sunąc po asfalcie, rozrywając ciała na strzępy.
Z radia dobiegały wrzaski:  
– ZASADZKA! STRZELAĆ! STRZELAĆ!
Heinz próbował się podnieść, ale świat wirował. Krew zalewała mu oczy – nie wiedział, czyja.  
Strzały. Z każdej strony.
Ktoś krzyczał, ktoś wrzeszczał modlitwy, ktoś wołał matkę.  
Limuzyna zatrzymała się gwałtownie. Kierowca był martwy – twarz rozmazana na desce rozdzielczej jak rozbite jajko. Kownacki chwycił pistolet i otworzył drzwi.  
– NIE WYSIADAJ! – wrzasnął.  
Ale Heinz już to zrobił.   I wtedy ich zobaczył. Cienie w ruinach.
Nie byli gangami, nie byli religijną milicją. Byli czymś innym. Bezimienni. W maskach. W czerni. Z kałaszami, z nożami, z czymś, co wyglądało jak maczety.  
Ktoś wydał komendę. Otworzyli ogień. Kownacki dostał pierwszy. Seria prosto w pierś. Upadł jak kukła, z oczami szeroko otwartymi, ale już pustymi.Heinz cofnął się, potknął, upadł na kolana.  Krew. Wszędzie była krew.  Próbował sięgnąć po broń, ale usłyszał klik. Lufa przy jego skroni. Nie widział twarzy zamachowca. Tylko maskę. I wtedy przypomniał sobie jej głos.  
„Kruk nad miastem.”
„Czarna woda. Popiół. Koniec.”
Strzał był cichy.  
Ciało Heinza upadło na bruk. Jego krew spłynęła w kałużę czarnej wody.A w oddali, w ruinach miasta, ktoś zatańczył.

Upadek był szybki.
Jeszcze tego samego wieczoru, gdy ciało Heinza stygnęło na bruku, jego najbliżsi ludzie zaczęli znikać. Jedni uciekali na prywatne lotniska, inni ginęli w tajemniczych zamachach, a reszta—ta najmniej przezorna—zostawała rozszarpana przez tłum.
Warszawa płonęła. Pałac Prezydencki opustoszał. Sejm stał się ruiną, jego wnętrza splądrowane jak relikty starej epoki. Nikt już nie przemawiał do narodu. Federacja Patriotów była martwa.
Gdy nadeszła noc, w rządowych budynkach rozległ się śmiech. Nie ludzki, ale dziki, rozszalały, pełen triumfu. Na ulicach tańczyli ludzie z flagami i pochodniami. Inni kładli głowy pod gilotyny, które pojawiły się na placach miast. Ostatnie próby odbudowania władzy spełzły na niczym. Każdy, kto twierdził, że jest nowym liderem, ginął szybciej, niż zdążył rozgrzać fotel. Polska, kiedyś dumnie nazywana „bastionem suwerenności”, stała się pustką. Martwym państwem, którym już nikt nie rządził.
A w internecie wciąż krążył jeden film.
Nagranie Tańczącego Lisa, tańczącej pośród ruin.
„Kruk nad miastem.”
„Czarna woda. Popiół. Koniec.”

Dodaj komentarz