Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Wnyki - Rozdział 2: Iluzja Wolności

Wnyki - Rozdział 2: Iluzja WolnościHeinz stał na szczycie biurowca w centrum Warszawy, w szklanym apartamencie przerobionym na jego osobistą palarnię cygar. Za panoramicznymi oknami rozciągała się nowa Polska – surowa, chaotyczna, wolna.

Na ulicach działo się to, co zawsze dzieje się w miejscach bez granic – życie i śmierć handlowały ze sobą bez skrupułów. Na dole, na Marszałkowskiej, tłum kłębił się przed nowo otwartym marketem „Shoot & Smoke” – sieciówką, która od niedawna sprzedawała zarówno Marlboro, jak i kałasznikowy. Promocja tygodnia: kup dwie paczki amunicji, a dostaniesz gratisową butelkę whiskey.

Pod nim miasto tętniło energią. Wszyscy robili interesy. Pod każdą kamienicą pojawił się nowy biznes – apteki sprzedawały kokainę obok paracetamolu, w piwnicach dawnych ministerstw powstały kasyna, a banki oferowały kredyty na dowolny cel, bez pytań, bez zabezpieczeń.

– Oto wolność. – Heinz powiedział to półgłosem, bardziej do siebie niż do kogoś konkretnego.

Za nim stał Woźniak, jak zawsze schludny, jak zawsze trzeźwy, co w tym rządzie stawało się powoli wyjątkiem.

– Wygląda pięknie. – powiedział, zerkając przez okno. – Inwestorzy z Dubaju i Chin już zaczynają wykupywać kamienice. Polska staje się Dzikim Wschodem Europy.

Heinz uśmiechnął się pod nosem. To było właśnie to. Pozorna prosperita, złudzenie sukcesu, które działało na ludzi jak narkotyk.

Bezrobocie? Oficjalnie najniższe w historii, bo rząd przestał je liczyć. Bezdomność? Zniknęła, bo mieszkania nie należały już do państwa, a prywatni właściciele mieli prawo usuwać „nielegalnych lokatorów” w dowolny sposób. Ostatnio zrobiło się głośno o firmie oferującej „nocne porządki” – za symboliczną opłatą przyjeżdżali vanem i problem znikał.

– A co z przestępczością? – zapytał Heinz, dmuchając dymem cygara w stronę sufitu.

Woźniak wzruszył ramionami.

– Nie mamy oficjalnych statystyk, bo zlikwidowaliśmy GUS. Ale z tego, co mówią w SziTokowych komentarzach – świetnie. Ludzie czują się bezpieczni, bo każdy ma pistolet.

To było zabawne – ludzie rzeczywiście wierzyli, że są bezpieczni, dopóki nie trafili na kogoś, kto szybciej nacisnął spust.

Heinz podszedł do barku, nalał sobie kolejny kieliszek whisky i zamyślił się. Szybkość zmian była oszałamiająca. Jeszcze rok temu musieli lawirować między biurokracją, instytucjami, kontrolami. A teraz?

Teraz był wolny rynek.

Teraz był raj.

– Ludzie to kupują? – zapytał po chwili, podnosząc wzrok na Woźniaka.

– Póki mają pieniądze.

To było sedno sprawy. Bogaci byli zachwyceni – bo mogli się bogacić bez przeszkód. Średnia klasa jeszcze się łudziła, że to dla nich, że wystarczy spróbować, otworzyć własny biznes, zaryzykować. Ale ci na dole?

Ci na dole już czuli, że coś jest nie tak.

Tylko że nikt ich nie słuchał.



Heinz wciągnął dym z cygara i spojrzał w ekran swojego telefonu. SziTok wrzał. Nagłówki filmików były jak puls miasta – szybkie, agresywne, bezlitosne.  

„Krwawa jatka w Poznaniu! Sklepikarz zastrzelił klienta za zbyt wolne liczenie drobnych!”

„Kraków: ojciec trójki dzieci popełnia samobójstwo po tym, jak firma przejmuje jego mieszkanie za długi!”

„Lekarze prywatnych klinik odmawiają leczenia bez płatności z góry. Kolejny człowiek umiera przed szpitalem.”  

Ale w oficjalnych mediach? Cisza.

Rządowa Telewizja Polska – przemianowana na Nowe Media Narodowe – nie mówiła o zamieszkach ani o trupach na ulicach. Mówiła o wolności.  

„Obywatele przejmują kontrolę nad swoim losem” – uśmiechnięta prezenterka mówiła to tak, jakby właśnie informowała o otwarciu nowej fabryki czekolady.  

„Rynek pracy dynamicznie się zmienia” – w tle pokazywali ujęcia młodych przedsiębiorców z komputerami w hipsterskich kawiarniach.  

„Służba zdrowia w rękach prywatnych to gwarancja jakości” – a pod studiem telewizyjnym ludzie umierali na chodnikach, bo nie mieli pieniędzy na leczenie.  

Heinz zgasił cygaro, podniósł wzrok i spojrzał na Woźniaka, który właśnie odebrał telefon. Minister policji wyglądał na zmęczonego.

– Warszawa płonie? – Heinz uniósł brew.  

– jeszcze nie. Ale ludzie zaczynają się orientować, że coś jest nie tak.  

Zaczynają się orientować.  

Tłumaczyli im to najprościej, jak się dało – to nie wina rządu, to wina słabych jednostek. Kto nie potrafił się odnaleźć, ten nie zasługiwał na miejsce w nowym świecie.  

A jednak… coś pękało.  

Pierwsze były sklepy. Ich właściciele kupili pistolety, ale nie zmieniło to faktu, że ludzie bez pieniędzy zaczęli po prostu brać, co chcieli.  

Potem były kamienice. Nowi właściciele podnosili czynsze o tysiące procent, a ci, którzy nie mogli zapłacić, wylatywali na bruk.  

Ostatnie były szpitale. Lekarze prywatnych klinik ustalili własne zasady – operacja? Płatność z góry. Wypadek? Sorry, ale karta kredytowa nie działa na minusie.

Wszystko miało działać idealnie. Wolny rynek miał wszystko regulować.  

Tylko że rynek miał w dupie ludzi, którzy nie mieli już nic.

A takich było coraz więcej.



Na ulicach zaczęło się robić coraz mniej miejsca. Nie w sensie dosłownym – Warszawa wciąż była rozległa, szerokie aleje ciągnęły się w nieskończoność, a place w centrum mogłyby pomieścić jeszcze więcej neonowych bilbordów reklamujących broń, sterydy i modlitwę. Brakowało jednak miejsca na życie.

Wszędzie koczowali ludzie. Śpiwory rozłożone pod galeriami handlowymi, prowizoryczne szałasy między biurowcami, kartony zamiast łóżek. Warszawski Mordor stał się faktycznym Mordorem – setki tysięcy zwolnionych korposzczurów, wyrzuconych z biur po „optymalizacji rynku pracy”, teraz obozowały pod tymi samymi budynkami, w których jeszcze rok wcześniej planowali swoje sprinty i deadline’y.

Heinz nie przejmował się tym. To znaczy, w pewnym sensie nawet mu się to podobało – widok tych samych ludzi, którzy jeszcze chwilę temu wycierali sobie gęby „kapitalizmem z ludzką twarzą”, teraz śpiących pod wejściem do wieżowca ING, miał w sobie pewną poetycką sprawiedliwość.

– Panie Premierze, pojawił się pewien problem.

Woźniak stał w jego gabinecie, trzymając w ręku raport. Heinz nie znosił raportów – były zbyt długie, zbyt szczegółowe, zbyt… męczące. Wolał szybkie, konkretne informacje.

– Mów.

– Służba zdrowia leży.

– A od kiedy to problem?

Woźniak podrapał się po karku.

– Do tej pory nie był, bo ludzie myśleli, że to tymczasowe. Ale teraz zaczęli umierać w kolejkach.

Heinz wzruszył ramionami.

– To naturalna selekcja.

– Pewnie tak, ale media społecznościowe zaczynają wariować. Nawet nasze boty nie nadążają z produkcją pozytywnych komentarzy. Ludzie wrzucają filmy, jak staruszkowie umierają na chodnikach przed prywatnymi klinikami.

Heinz nalał sobie whisky i oparł się o biurko. To było ciekawe. Nie przerażające, nie alarmujące – ciekawe. Bo przecież było oczywiste, że prywatyzacja służby zdrowia doprowadzi do tego punktu. Było oczywiste, że ludzie bez pieniędzy nie będą mieli dostępu do lekarzy. Ale nikt się tego nie spodziewał tak szybko.

– Dobra. To przekonajcie ludzi, że to ich wina.

Woźniak uniósł brew.

– Że co?

– Że powinni byli się lepiej ubezpieczyć. Że powinni byli zadbać o zdrowie, zamiast żreć chipsy. Że to właśnie jest wolność – możliwość wyboru, czy chcesz żyć, czy umrzeć.

Woźniak westchnął. To było absurdalne, ale w tym kraju absurd działał.

Heinz wrócił do swojego drinka.

– A co z przestępczością?

– Oficjalnie jej nie ma.

– Nie ma?

– Nie mamy żadnych statystyk, bo rozwiązaliśmy GUS. Więc skoro czegoś nie mierzymy, to to nie istnieje.

Heinz uśmiechnął się szeroko.

– Piękne.

Na ulicach sytuacja wyglądała inaczej. Ludzie byli uzbrojeni po zęby, a każda stłuczka samochodowa mogła skończyć się strzelaniną. Sklepy spożywcze zaczęły sprzedawać kamizelki kuloodporne obok pieczywa, a korporacje kurierskie oferowały „premium delivery” – opcję dostawy przesyłki przez uzbrojonego ochroniarza, jeśli odbiorca bał się rabunku.

Społeczeństwo miało się samo wyregulować.

I regulowało się – tyle że w chaotycznych, krwawych przypływach gniewu. Bandy samozwańczych „patriotów” urządzały polowania na „element szkodliwy” – czyli każdego, kto wyglądał biedniej lub bardziej kolorowo. Z kolei gangi, które niegdyś działały w ukryciu, teraz były legalnymi firmami ochroniarskimi, oferującymi „subskrypcje bezpieczeństwa” w zamian za regularne opłaty.

Heinz przyjął to wszystko z chłodnym dystansem. Ludzie w końcu dostali to, czego chcieli – pełną, nieskrępowaną wolność.

A że ta wolność cuchnęła krwią i spalenizną? Cóż, to już nie był jego problem.



Nikt nie wiedział, skąd się wzięła.

Najpierw pojawiła się jako szept w ciemnych zakamarkach internetu – na forach survivalistów, wśród anarchistów, u mistyków i rebeliantów. Potem zaczęły krążyć jej filmy – nieudolnie kasowane przez służby, a mimo to wciąż odradzające się na kolejnych mirrorach i prywatnych grupach.

Tańczący Lis.

Młoda, smukła kobieta o ogniście rudych włosach i oczach jak dwa bursztyny. W nagraniach zawsze stała w półmroku, na tle mglistych pól lub ruin, w rękach trzymając laskę owiniętą szmatami. Jej głos był spokojny, melodyjny, hipnotyzujący.

– Ziemia płonie. Wody czernieją. Bramy się otwierają.

Kamera delikatnie drżała, jakby ktoś nagrywał ją ukradkiem.

– Wnyki się zaciskają. I nie będzie litości dla głupców.

Nagranie poszło wiralowo w zaledwie kilka godzin. Zebrało miliony wyświetleń, zanim rządowe boty zalały sieć falą propagandy. Oczywiście – natychmiast nazwano ją „czarownicą”, „wariatką”, “niemiecką agentką” i „zagrożeniem dla tradycyjnych wartości”.

Prawicowe media bawiły się nią jak kot upolowaną myszą. W programach publicystycznych wyświetlano jej nagranie, puszczając w tle groteskową muzykę rodem z horroru klasy B. Karykaturalne animacje pokazywały ją jako bladą wiedźmę, skaczącą wokół stosu z płonącą Konstytucją.

– Mamy tu do czynienia z typową szarlatanerią. – Stefan Małecki, dawny konserwatywny vloger, obecnie minister informacji, przemawiał do kamery z szelmowskim uśmiechem. – Nie dajmy się zwariować. Polska jest w doskonałej kondycji, a ta pani, cóż… chyba zbyt mocno wciągnęła kadzidło.

Śmiech w studio. Przychylni komentatorzy przyklaskiwali. Dziennikarze rządowych mediów prześcigali się w wymyślaniu dla niej obelg.

Ale na ulicach ludzie zaczynali szeptać.

Kim ona była?

Wysnuwano teorie. Jedni mówili, że to hakerka z dawnego oporu. Inni – że nawiedzona mistyczka, ostatnia szamanka Goplan, potomkini zapomnianego plemienia, które kiedyś rządziło tą ziemią. Byli tacy, którzy twierdzili, że wcale nie jest człowiekiem – tylko duchem, manifestacją samej Polski, zranionej i wściekłej.

Heinz nie znosił takich bzdur.

– Zlikwidować ją. – rzucił oschle podczas spotkania ze służbami.

– Próbowaliśmy, panie premierze.

– I?

– Nie możemy jej znaleźć.

– To znajdźcie kogoś do podstawienia i zróbcie medialny spektakl.

Tak właśnie narodziła się „fałszywa Tańczący Lis” – młoda narkomanka znaleziona w ruinach Łodzi, którą w peruce i czerwonej sukni pokazano w telewizji jako „demaskację” całej afery. Miała wyznać, że wszystko było mistyfikacją, że była opłacana przez Niemców i Sorosa.

Nie miało to znaczenia.

Prawdziwa Tańczący Lis wciąż mówiła – i ludzie słuchali.

Dodaj komentarz