Nocą nad Polską unosiła się duszna, żółtawa mgła, która zżerała płuca i oblepiała ulice jak lepki pot. Wisła, niegdyś duma narodu, zmieniła się w cuchnącą rzekę śmierci, w której pływały sine ciała ryb i czarne plamy ropy. Woda była tak skażona, że w Krakowie matki bały się kąpać dzieci, a w Gdańsku plażowicze rozpoznawali Bałtyk po smaku rdzy i plastiku.
Kiedyś ludzie bali się smogu. Teraz nie było sensu się bać – przyzwyczajenie przyszło szybciej niż choroby. Warszawa wyglądała jak Pekin sprzed trzydziestu lat – tylko bardziej groteskowo. Władza przestała ukrywać to, co wcześniej nazywała „lewicową histerią” – otwarcie spalano odpady na przedmieściach, a powietrze miało konsystencję gęstej, palonej smoły. Ludzie chodzili w maskach przeciwgazowych, ale oficjalnie wszystko było w normie.
Heinz uznał, że ekologia to wymysł marksistów i zapowiedział „renesans polskiej energetyki”. Renesans oznaczał dokładnie to, o czym myślisz: kopalnie pęczniały jak ropnie, huty pracowały bez filtrów, lasy wycinano jak trawę.
– Jeśli chcemy być suwerenni, musimy stać na własnych nogach. – mówił Heinz z błyskiem w oku, otwierając nową odkrywkę węgla brunatnego na Mazurach. Za nim w tle płonęły drzewa, a operatorzy telewizji ustawiali kąty kamer tak, by nie było widać protestujących dzieciaków z transparentami.
Ale węgiel to nie wszystko.
Rząd podpisał tajne umowy z Rosjanami. Nikt o tym głośno nie mówił, ale wszyscy wiedzieli: polskie porty przyjmowały odpady z całej Europy i Azji, a potem paliły je na zapleczu wielkich fabryk. Śmieci, których nie chciała Francja, Hiszpania, Niemcy – wszystko trafiało tutaj.
I zaczęły się pierwsze katastrofy.
Czerwona Woda. Tak nazwano dzień, gdy deszcz spadł na Śląsku i rozpuścił farby przemysłowe składowane na nielegalnych wysypiskach. Ulice wyglądały jak scena z horroru – ludzie wyciągali z rynsztoków martwe zwierzęta pokryte czymś, co przypominało zupę z rdzy i krwi.
Czarny Wiatr. Noc, gdy nad Łodzią zawisła chmura związków chemicznych, tak gęsta, że ludzie budzili się z krwotokami z nosa. Oficjalnie – nic się nie stało.
Martwa Wisła. Moment, w którym rzeka na dobre przestała płynąć. Poziom wody spadł tak nisko, że w Warszawie można było przejść przez jej środek suchą stopą. Tylko że nie chciałeś tego robić, bo dno pokrywały szkielety ryb, smród siarki i osady, które świeciły w ciemności.
Heinz nie przejmował się takimi rzeczami.
Miał inne problemy.
Moskwa upominała się o swoje. Tajemne układy, prywatne inwestycje, szemrane deale – wszystko zaczynało się domagać zapłaty. Na razie dawano mu czas. Ale wszyscy wiedzieli, że czas to rzecz, którą pożycza się na lichwiarskich zasadach.
—
Śmierć pachnie tanią amfetaminą i benzyną.
Tak przynajmniej twierdził Louis Dumont, korespondent „Paris 24”, który ostatnie pół roku spędził w Warszawie. Z początku podobała mu się ta anarchiczna energia – neonowe bilbordy reklamujące karabiny obok promocji na burgery, uliczne stragany z heroiną, dziewczyny w lateksowych mini sprzedające dolary pod Sejmem. Ale z czasem coś się zmieniło. To nie była już beztroska dekadencja, tylko szaleństwo człowieka, który biegnie prosto w ogień, krzycząc, że jest mu zimno.
Strzelaniny stały się codziennością. Broń można było kupić na stacji benzynowej – tuż obok hot doga i coli za złotówkę. Morderstwa? „Rzecz prywatna” – jak mawiał premier Heinz. Społeczeństwo samo się ureguluje, silniejszy przetrwa. Ale to nie była dzika preria – to były ciasne blokowiska, w których zamiast kowbojów żyli bezrobotni ochroniarze, sfrustrowani emeryci i dresiarze, którzy kiedyś napadali na kioski, a teraz mieli w rękach karabiny szturmowe.
Prawdziwa wojna toczyła się jednak gdzie indziej – w bogatych dzielnicach. Tam nie było strzelanin. Tam była cisza. Wysokie mury, prywatne straże, drony patrolujące niebo. Warszawskie Wilanów City, krakowskie Nova Ruczaj, wrocławskie Platinum Hills – oazy dla ludzi, którzy kupili sobie immunitet na chaos. Szklane pałace dla biznesmenów i polityków, do których wstęp mieli tylko ci, którzy mieli coś do sprzedania – albo siebie, albo innych.
Dumont próbował dostać się do jednego z tych miejsc. Udało się raz – dzięki znajomości z synem polskiego oligarchy, który wciągnął go do klubu dla „nowych panów”. W środku było czysto, aż do bólu. Ludzie pili koniak za tysiące euro, dziewczyny tańczyły na marmurowych stołach, a w tle olbrzymi ekran wyświetlał dane giełdowe. Najważniejsze były jednak rozmowy.
– To minie. – mówił jakiś gruby polityk w garniturze za roczną pensję pielęgniarki. – Oni się wystrzelają nawzajem, a my przejmiemy, co zostanie.
– Naturalna selekcja. – dodał ktoś inny, wycierając usta z kawioru.
Dumont czuł mdłości. Na zewnątrz ludzie umierali za cenę jednego kieliszka szampana.
Ale najgorzej było w dzielnicach biedoty.
Każdy, kto miał jakiekolwiek oszczędności, dawno już wyjechał – zostały tylko wraki ludzi, którzy nie mieli ani paszportów, ani siły, by walczyć. Największa sieć handlowa – Płaz – dostosowała się do nowych czasów. Oprócz chipsów i piwa można było tam kupić morfik (syntetyczny opioid), mefedron (dla tych, którzy jeszcze chcieli cokolwiek czuć) i fentanyl (dla tych, którzy już nie chcieli czuć nic).
O tym się nie mówiło w mediach. Oficjalnie Polska kwitła – inwestorzy przyjeżdżali, rząd zapewniał, że wszystko jest pod kontrolą. Ale każdy, kto miał oczy, widział, że to kłamstwo.
Ludzie umierali na ulicach.
I tylko premier Heinz pił coraz więcej, próbując nie patrzeć w lustro.
—
Wiatr wiał od południa, niosąc zapach spalenizny i gnijącej wody.
Warszawa dusiła się w dymie – nie wiadomo, czy z płonących blokowisk na obrzeżach, czy z pożarów lasów, które od miesięcy trawiły kraj. Nie padało od prawie roku. Rzeki zamieniły się w cuchnące rowy pełne śniętych ryb i rozkładających się ciał. Wisła była czarna. Nie w przenośni – jej wody stały się gęste jak ropa, pokryte tłustą warstwą toksycznych ścieków. Ptaki omijały ją szerokim łukiem.
A jednak tej nocy ktoś stał na moście Świętokrzyskim i patrzył w otchłań.
Miała na sobie czerwoną suknię, rozpuszczone włosy i białą maskę, na której wymalowano lisie wąsy. Kamery przemysłowe uchwyciły ją na moment, nim znów rozpłynęła się w mroku. Nie wiadomo, skąd przyszła. Nie wiadomo, dokąd poszła. Ale ludzie mówili, że widziano ją w wielu miejscach jednocześnie.
Tańczący Lis.
Legenda. Przepowiednia. Zły omen.
Jej nagrania rozchodziły się po sieci szybciej niż rządowe dementi. Pojawiała się tam, gdzie nikt się jej nie spodziewał – wśród ruin spalonej fabryki, na dachu Sejmu, w zatopionych ulicach Wrocławia. I zawsze mówiła to samo:
„Kruk siedzi na dachu Belwederu. Kruk nie je ziarna, kruk pije krew.
Kruk widzi płomienie i cieszy się, bo w popiele kryją się jego dzieci.”
Albo:
„Woda czarna jak noc, ziemia wypalona jak w piekle.
Bramy się otworzyły. Co przez nie przeszło, już nie wróci.”
Rząd z początku zignorował jej istnienie, potem próbował ją wyśmiać. – Wariatka, histeryczka, lewacka czarownica – powtarzali politycy. – Pewnie baba z SziToka, co się naćpała fentanylu.
Ale nikt się już nie śmiał, gdy nagranie z płonącej Białowieży obiegło świat.
Stała na skraju lasu, w tle czerwone niebo, drzewa padające jak zapałki. Złapała za gałąź i rzuciła ją w ogień.
„Wnyki się zaciskają.”
To było wszystko. Pięć sekund. I wystarczyło.
Ludzie mówili, że to ona podłożyła ogień. Że podpaliła kraj, żeby pokazać prawdę.
Ale rząd wpadł w panikę. Nakaz aresztowania. Rozkazy dla policji, wojska, tajnych służb.
Znajdźcie ją.
Ale jak znaleźć kogoś, kto był wszędzie i nigdzie?
Mówili, że widzieli ją w Gdańsku i w Krakowie tej samej nocy.
Mówili, że przechodziła przez płomienie, a jej suknia nie zajęła się ogniem.
Mówili, że znała imiona ludzi, którzy nigdy jej nie spotkali.
A kiedy szli za nią – znikała.
Tymczasem kruki naprawdę zaczęły krążyć nad miastami.
Dodaj komentarz