Droga Wojownika-Rozdział 3 (Star Wars)

      Dniem i nocą ćwiczyliśmy, aż do kresu możliwości, ograniczając sen do minimum. Obsługa broni, granaty, musztra, zachowanie na polu bitwy. Mówiąc ogólnie wszystko, co wpadło mi do głowy i co zobaczyłem na innych ćwiczeniach. Niestety nie udało nam się uruchomić ponownie droidów, zbyt mała wiedza i zbyt wiele służbistów, odrzucających prośbę o pomoc. Byliśmy braćmi, a i tak oni woleli wszystkie te zasady od nas. Jedyny plus to zdobycie ogłuszających karabinów, dzięki czemu mogliśmy improwizować walkę przeciw sobie, pierwsza drużyna stanowiła „dobrych”, a druga puszki. Wprawdzie nie odzwierciadlało to faktyczne realia, ale zawsze coś, w parze z rozmontowywaniem blaszaków i poznaniem słabych punktów, stanowiło to nie małe wyszkolenie bojowe.
     Gorzej wypadały powroty do bazy, gdzie niemal zawsze łapano dwóch z nas, ludzi łatwo było oszukać, czujniki już nie. W końcu nasze „wyczyny” doszły do uszu kapitana Ravena, który wezwał mnie do siebie. Jego biuro stanowiło biurko ze wmontowaną elektroniką oraz dwa krzesła. Całość przedstawiała dość prosty wystrój, bez żadnych dodatkowych akcesoriów. Oprócz wielkiej flagi z godłem Republiki, wiszącej tuż za oficerem. Zastałem go, zamyślonego nad jakimiś dokumentami.
— Wchodźcie sierżancie Cody — rzekł nie podnosząc głowy. — Właśnie przeglądam cotygodniowe raporty, z których wynika, że drużyna Omega ma najwięcej kar dyscyplinarnych ze wszystkich. Czyżby wasi ludzie, tak bardzo uwielbiali karcer sierżancie?
— Nie, sir.
— Z suchych faktów wynika, jakbyście nie radzili sobie z ludźmi, oficerze Cody.
Chciałem coś odpowiedzieć, lecz uciszył mnie, gestem dłoni.
— Wiem, co chcecie powiedzieć. Nie jestem głupi żołnierzu, prócz tych informacji, posiadam również te o waszym nadmiernym zainteresowaniu sprzątaniem placu treningowego. Czyżbyście próbowali odmienić swój los? — Wstał od biurka i zaczął przechadzać się po pokoju, z rękoma za plecami. Wolałem nie wodzić za nim wzrokiem, dlatego skupiłem się na fladze, przyjmując wyprostowaną pozycję.
— Oddział Omega jest niczym małe gówienko, próbujące przekonać wszystkich z całych sił, że nim nie jest. Ale wiesz co? Wasze próby są daremne i tak zginiecie na jakieś nędznej planecie pod rozkazami tych rycerzyków z mieczami, bredzących o czymś tak śmiesznym, jak moc. Prawdziwa potęga leży w armii i działach. Myślisz, że taki Jedi ochroni się przed bombardowaniem orbitalnym? Pociski rozgniotą go, podobnie, jak resztę. Wy klony nigdy nie będziecie żołnierzami, wyhodowani, niczym rośliny, mięso armatnie, przeznaczone do śmierci. Macie ten zaszczyt, że choć przez chwile możecie służyć Republice. Pomimo mojej pogardy, wiem, że możecie się przydać, dlatego szkole was. Rób dalej to, co robisz sierżancie. Nie będę ingerował w twoje działania, ograniczę się do karceru. Gówno nigdy nie będzie pięknym kwiatem, jedynie może posłużyć za nawóz. Zapamiętajcie to oficerze. Jutro przylatuje Yoda, więc szykujcie się. Być może to ostatni dzień, kiedy zobaczycie Kamino. Odmaszerować. — Wrócił na krzesło i znów zajął się dokumentami. Raven nie różnił się od innych, dla „normalnych” byliśmy mięsem armatnim, dla klonerów genami, a dla Jedi? Nie wiem, ci byli dla mnie szaloną sektą z potężną bronią w rękach. Niezbyt bezpieczne połączenie. Słowa kapitana nie bolały tak bardzo, w końcu klony muszą być opanowane i bez emocji. Przyjemna cecha, szczególnie gdy ma się do czynienia z dupkiem.
     Wróciłem do koszar, przekazując wieść o jutrzejszym pojawieniu się mistrza Jedi. Jak zwykle nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Nie raz chciałbym wysłuchać jakichś zażaleń, czy marudzeń, niestety złudne oczekiwania. Czym więc różnimy się od droidów? Wykonujemy posłusznie każdy rozkaz, ginąc bez strachu i nacierając do kresu sił. Zarządziłem kontynuowanie planu dnia, który skończył się bez większych przeszkód.
     Gdy nastał następny dzień, plac ćwiczeń został zamknięty, a wszyscy dostali rozkaz o przygotowaniu sprzętu i stawieniu się w hali z kanonierkami. W całej placówce można było dostrzec kończące przygotowania, choć próżno tu było szukać jakiś większych emocji, czy podniecenia. Wyczyściłem zbroje i ją wypolerowałem, wizjer w hełmie na moich kolanach wydawał się ciemniejszy, niż zwykle, czyżby była to zapowiedź czegoś strasznego?
— Kapitanie! Musimy iść, wszyscy się już zbierają — krzyknął jeden z moich ludzi. Szybko włożyłem nakrycie głowy i z niezaładowanym miotaczem ruszył w ślad za resztą. Korytarze pełne były ludzi, zmierzających w obu kierunkach, ten mistrz Yoda musiał być szychą.
     Całe lądowisko mieszczące dawniej ponad czterdzieści kanonierek LAAT, teraz wypełnione było klonami, odzianymi w lśniące, białe zbroje, stojący w równych rzędach, tylko oficerowie wyróżniali się kolorami. Ustawiwszy się obok nich, czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Na rozkaz kapitana Ravena kompanie, po kompani wchodziła na pokład ciężkiego krążownika klasy Victor, unoszącego się przy lądowisku na zewnątrz. Mimo pogody z daleka mogliśmy podziwiać, jak wielkie jest to bydle, z drugiej strony, aby nas wszystkich pomieścić, potrzeba będzie aż trzech takich okrętów. Któż sprosta takiej sile? Gdy maszerowaliśmy, powoli wchodząc w ścianę deszczu, kątem oka ujrzałem małą zieloną postać, podpierającą się laską. Na zielonym obliczu można było dostrzec smutek, tak jakby przebywanie tutaj sprawiało mu ogromne cierpienie.
      To musiał być ten cały Yoda, jego wygląd zupełnie nie pasował do legendarnej potęgi, o której dużo się mówiło. Nawet Jedi, którego wcześniej spotkałem, wyglądał na potężniejszego. Nie zdążyłem przypatrzeć się dobrze, padający deszcz był tak uciążliwy, że z trudem widziałem drogę przed sobą, tuż obok mnie jeden z klonów sąsiedniej drużyny potknął się na mokrej nawierzchni i z głośnym krzykiem spadł w mroczną wodną otchłań. To tylko pokazuje, że można zginąć nie tylko w walce, jednak na nikim ta śmierć nie zrobiła wrażenia, nawet na jego kolegach, załadunek odbył się bez problemu.
     Na pokładzie zostaliśmy porozdzielani na pokoje, każde trzy drużyny na jedno wąskie pomieszczenie. Nie czułem żalu z powodu opuszczenia Kamino, bezpiecznej przystani. Wiedziałem, że kiedyś to nastąpi, od chwili wyjścia ze zbiornika nam to wpajano. Nadszedł czas wypełnienia naszego zadania, służenia Republice aż do śmierci. Jakoś nie cieszyłem się z tej perspektywy, na dnie serca odczuwałem skrywany niepokój, coś, co nie pozwalało optymistycznie patrzeć na przyszłość. Z niewesołymi myślami zasnąłem, pogrążony w mroku zgaszonych świateł. Powoli zbliżaliśmy się do drogi wojny, a na niej istnieje jeden kierunek...

2 komentarze

 
  • emeryt

    Już, kiedyś coś podobnego czytałem, lecz zawsze jest trochę smutno gdy ma się do czynienia z istotą żywą którą ktoś traktuje jak bezmuzgową  puszkę z kółkami zębatymi.

    27 kwi 2019

  • krajew34

    @emeryt dla ludzi klon to tylko narzędzie, które można wyprodukować w ilości hurtowej.  W tym względzie tamten świat jest okrutny. Miło, że wpadłeś.

    27 kwi 2019

  • Almach99

    Interesujaca rozmowa z kapitanem. Przyszlosc nie rysuje sie zbyt kolorowo

    27 kwi 2019

  • krajew34

    @Almach99 klony długo nie żyją... Niestety. Miło, że wpadłeś.

    27 kwi 2019