Czarna Śmierć: Will

Mijał piąty dzień. Piąty dzień życia w zamknięciu, bez perspektyw i szansy na zmianę obecnej sytuacji. Kolejne godziny żywienia się konserwami i resztkami jedzenia znalezionymi w szafkach. Całe szczęście, że zdążył wykorzystać kupony na darmową żywność, zanim zaczął się ten horror. Prawdopodobnie nie miałby już szansy, żeby to zrobić. Bicie w drzwi, ohydne jęki i powolne kroki – wszystkie te dźwięki od kilku dni dobiegały z korytarza i nie ustawały nawet na chwilę. Na początku były przerażające, ale ich powtarzalność sprawiła, że stały się czymś normalnym, o ile dało się to tak nazwać. Oczywiście, wciąż się bał, jednak przynajmniej wiedział, z czym ma do czynienia. W przeciwieństwie do swojego stanu psychicznego.
Leki skończyły mu się już dawno temu. Apteki zamknęli jako jedne z pierwszych. Krążyły plotki, że wojsko przejęło wszystkie medykamenty, aby zwalczyć błyskawicznie rozprzestrzeniającą się epidemię. Początkowo Will cieszył się z zapasów, które profilaktycznie zachomikował, kiedy zaraza dopiero raczkowała. Uznał, że te kilkadziesiąt dodatkowych kapsułek pomoże mu powstrzymać rozwój choroby do czasu, gdy rząd upora się z tym gównem.

Jednak wirusa zalewającego glob nie powstrzymały działania państwowych urzędników. Zarażonych było coraz więcej, zdrowych coraz mniej. Co najgorsze, im bardziej powiększały się szeregi tych pierwszych, tym tragiczniejsza stawała się sytuacja drugich. W pamięci wyryło mu się zdarzenie zaobserwowane na ulicy kilka dni temu. Opętany szałem mężczyzna podbiega do matki z dzieckiem i rzuca jej się do gardła. Zrozpaczony syn próbuje odciągnąć od niej napastnika. Ten zmienia cel ataku. Wołania dziecka słabną w miarę pożerania jego ciała. W końcu matka na nie reaguje – podnosi się, podchodzi do dziecka… i przyłącza się do uczty. Chwilę później potwory padają zastrzelone przez policjantów równie przerażonych, jak przed chwilą jeszcze żywy chłopczyk.
Od tamtej pory nie wychodził już na zewnątrz. Jak najkrótszą drogą wrócił do swojego obskurnego mieszkania, zamknął dokładnie drzwi, wrzucił torbę konserw do pierwszej lepszej szafki, przy okazji wyrywając spróchniałe drzwiczki i położył się na łóżku. Kierownik supermarketu, w którym pracował, nawet wtedy nie zadzwonił, żeby zapytać, czemu nie ma go w pracy. Może i on się zaraził? Albo ktoś z jego rodziny, pracowników, klientów? A może po prostu któryś z nich zeżarł go niczym ciepły obiad? W sumie Will miał to gdzieś. Nigdy specjalnie nie przepadał ani za nim, ani za swoją pracą, a już tym bardziej nie zamierzał do niej wracać, dopóki wciąż szalała epidemia. Nie widział powodu, żeby ryzykować życie dla rozstawienia tabliczek z nazwami produktów na sklepowych półkach. I z całą pewnością inni też mieli dużo większe problemy niż znalezienie regału z sosami do spaghetti.

Wkrótce zaraza opanowała także jego kamienicę. Słyszał krzyki, wołania o pomoc, odgłosy walki. Czasami ludzie bili w drzwi do jego mieszkania, prosząc o wpuszczenie do środka. Nigdy tego nie zrobił. Przykrywał głowę poduszką i starał się zagłuszyć wszystkie przyprawiające o depresję dźwięki. W końcu jednak ustały. Zmieniły się w schematyczne i flegmatyczne pochody zarażonych, którym instynkt podpowiadał, że w okolicy odnajdą ciepłe jeszcze mięsko. Potwory przyprawiłyby go pewnie o szaleństwo, gdyby nie to, że miał znacznie poważniejszy problem. Jego choroba nie dawała o sobie znać tak bardzo, od kiedy lekarze wykryli ją na progu dorosłości. Tylko że wtedy wystarczyło po prostu zacząć przyjmować medykamenty, żeby objawy minęły. Nie sądził, że dojdzie do sytuacji, w której nie będzie mógł nawet ich pozyskać.
Kilka dni temu bóle głowy powróciły. Połknął dziesiątki tabletek przeciwbólowych, ale żadna z nich mu nie pomogła. Pocił się z bólu, chodził z miejsca na miejsce, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Godziny zlewały mu się w minuty, minuty rozciągały do godzin. Stopniowo tracił poczucie czasu. Ciężko było określić, co jest przeszłością, a co teraźniejszością. Widział siebie jakby z boku, tracił kontakt ze swoim ciałem. Zaczął słyszeć głosy. Konkretniej – jeden głos, zawsze ten sam. Aż w końcu, właśnie piątego dnia życia w zamknięciu, ów głos przestał być już tylko dźwiękiem.

Will podniósł się do pozycji siedzącej, wytarł mokrą od potu twarz kołdrą i sięgnął po niedokończoną konserwę, leżącą na szafce obok łóżka. Kiedy już zaspokoił głód, chciał wstać, ale zdumienie na widok mężczyzny siedzącego na krześle naprzeciwko na chwilę sparaliżowało mu wszystkie mięśnie.

- Odejdź! – krzyknął do niego, gdy szok minął, zamykając oczy i przecierając powieki zamkniętymi pięściami, jak niewyspane dziecko. Jednak kiedy je otworzył, obcy nie zniknął. Było naprawdę źle.
- Nie pozbędziesz się mnie – zaśmiał się nieproszony gość. – Właściwie nawet nie mnie, tylko siebie. A przynajmniej tego siebie, którym powinieneś być.

Miał rację. Zjawa była niczym jego odbicie lustrzane, lecz coś w jej wyglądzie sprawiało, że wydawała się znacznie silniejsza zarówno psychicznie, jak i fizycznie od swojego ziemskiego odpowiednika. Mimo wszystko nie zamierzał przyjmować do siebie tej wiadomości.

- Nie jesteś mną – stwierdził. – To przez chorobę. Nawet nie istniejesz. Jesteś tylko wytworem mojej popieprzonej wyobraźni.
- Skoro, jak twierdzisz, stworzył mnie twój umysł – zaczął. – To w takim razie stanowię także cząstkę twojej duszy. Jestem związany z tobą na zawsze i nigdy się ode mnie… od siebie nie uwolnisz. Pogódź się z tym.

Na czole Willa znowu pojawił się pot. Ponownie wytarł go kołdrą. Mężczyzna nie zniknął. Wciąż spokojnie wpatrywał się w niego z lekkim, ironicznym uśmieszkiem na ustach.

- Czego chcesz?
- Żebyś przestał mnie w końcu ignorować. Od lat bierzesz te proszki, sporządzasz w swoim umyśle klatkę, w której muszę siedzieć, a moje wołania trafiają w głuchą otchłań. Zabijasz część siebie, Will. Niszczysz siłę, jaka w tobie drzemie, czy tego chcesz, czy nie. Powiedz, co osiągnąłeś, od kiedy pozbyłeś się rzeczy, którą mylnie nazywasz chorobą? Jesteś życiowym nieudacznikiem i fajtłapą. Twój potencjał został stłamszony w zarodku przez rodziców obawiających się potęgi syna.
- Rodzice mi pomogli – odparł z przekonaniem Will. – Pomogli wykryć i usunąć objawy.
- Objawy? – wykrzyknęło alter ego. – Jakie objawy? To twoja podświadomość dawała ci szansę na zmianę siebie na lepsze. Ja próbowałem ci pomóc. Jestem twoim przyjacielem, a nie wirusem. W odróżnieniu od tych, których tak nazywasz.
- Nie jesteś moim przyjacielem. Jesteś bólem głowy. Głosem, który doprowadza mnie do szału i niszczy resztki zdrowego rozsądku, które mi pozostały.
Odbicie lustrzane prychnęło. Podniosło się z krzesła, podeszło do okna i odsunęło zasłonę, żeby przez nie wyjrzeć.
- Spójrz na to, co zostało z ludzkiego rozsądku.

Will również się podniósł i posłusznie dowlókł do okna. Ledwo powłóczył nogami, tak bardzo był zmęczony. Widok w żaden sposób go nie zaskoczył. Z nadzieją wyglądał na zewnątrz każdego dnia, licząc na to, że wszystko to, co przeżył, było tylko wyjątkowo długim i realistycznym koszmarem, który pęknie nagle i niespodziewanie niczym bańka mydlana, a on sam na powrót obudzi się w swoim zagraconym pokoju z perspektywą przeżycia kolejnych kilkunastu lat w pracy bez przyszłości. Niestety, nic takiego, jak dotąd, się nie wydarzyło. Wciąż ulice zagracały te same puste samochody. Być może ich właściciele porzucili pojazdy, kiedy zauważyli nadchodząca apokalipsą. Być może porzucili także życie, co tłumaczyłoby wielkie plamy krwi na jezdni i szczątki ciał porozrzucane w nieładzie. A już przede wszystkim ogromną hordę zarażonych spacerującą po okolicy.

- To nie wina ludzi tylko choroby, która ich dopadła.
- Choroby stworzonej przez ludzi. Idealnej broni mogącej obrócić dowolne państwo w ruinę w ciągu zaledwie kilku dni. Twórcy tego wirusa mogli zdobyć całą Ziemię, dobrze go wykorzystując, ale wszystko poszło się jebać właśnie przez takie rozsądne osóbki, niebędące w stanie dobić umierających, zanim zmienią się w monstra. Doskonały przykład tego, jak świetnie sprawdził się ludzki rozsądek w praktyce.
- Nic nie wiesz o zarazie. Nie znasz sytuacji. Nie masz pojęcia, jak ciężko powstrzymać te stworzenia – stwierdził Will, ponownie siadając na łóżku, tym razem od strony okna.

Alter ego wyśmiało go.

- A ty wiesz? – zadrwiło. – Niby skąd? Na pewno opracowałeś mnóstwo taktyk walki z umarlakami, kiedy leżałeś w łóżeczku i jadłeś filecika z makreli, co?

Nic nie odpowiedział. Opuścił głowę, wstydząc się spojrzeć widmu, podającemu się za cząstkę jego, w oczy. Choć jeśli mówiło prawdę, nic nie mógł przed nim ukryć.
Tymczasem alter ego odstąpiło wreszcie od okna i przeszło przez pokój, kierując się w stronę kuchni. Następnie podeszło do szafki, odkopnęło na bok wyłamane drzwiczki i zajrzało do jej wnętrza.

- Tak jak podejrzewałem. Zostało już tylko kilka puszek. Na ile wystarczą? Tydzień, a potem co? Głodówka? To może lepiej otwórz pierwszą z brzegu konserwę i poderżnij gardło pokrywą? Oszczędzisz sobie i mnie cierpienia.
- No i co mam z tym, do jasnej cholery, zrobić?! – zdenerwował się Will. – Jakbyś nie zauważył, na zewnątrz grasują dziesiątki potworów. Jestem tutaj uwięziony. Mogę tylko liczyć na cud, a do tego czasu muszę siedzieć i słuchać twoich kazań.

Zjawa wstała z podłogi i ogarnęła spojrzeniem blat kuchenny. Zlokalizowała leżącą na nim monetę, wzięła ją do ręki i dokładnie obejrzała.

- A więc nic więcej nie powiem. Koniec dyskusji. Przyszła pora na działania. Musisz się stąd wydostać i zamierzam ci w tym pomóc.

Will aż zerwał się z miejsca przerażony słowami sobowtóra. W pierwszej chwili chciał podbiec do niego, ale stwierdził, że pewnie i tak nie byłby w stanie nawet go dotknąć. W końcu ta postać nawet nie istniała naprawdę.

- Czy ciebie już do reszty pogrzało?! Nie możemy wyjść na zewnątrz! To zwykłe samobójstwo!

Alter ego udało, że nie usłyszało słów pierwowzoru. Nic sobie nie robiąc z zachowania Willa, położyło monetę na zaciśniętej w piąstkę dłoni i zapytało:

- Orzeł czy reszka?
- Hej, ty! Słyszysz w ogóle, co do ciebie mówię, ty Kacperku od siedmiu boleści? Twój pomysł to najnormaln…
- Orzeł czy reszka?
- Skończ z tym! Mam w dupie twoje głupie…
- Wybierz jedno, a dam ci spokój.

Zrezygnowany opadł z powrotem na łóżku i na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Już sam nie wiedział, kto jest bardziej szalony. Ta cząstka jego, która właśnie rozmawiała z nieistniejącym duchem, czy tamta druga cząstka proponująca ciału samobójczy wypad w objęcia potworów z piekła rodem. Bracia syjamscy, można by rzec.

- Orzeł – powiedział w końcu, dla świętego spokoju.

Duch podrzucił monetę. Kiedy spadała, ponownie ją złapał i położył na przedramieniu. Najpierw spojrzał sam, a po chwili pokazał wybór losu Willowi.
Reszka.

Szarżował na niego żądny krwi potwór, jeden z tych, które opanowały kamienicę. Przekrwione oczy monstrum pozbawione były jakichkolwiek emocji, a rozkładająca się twarz wyrażała wyłącznie pojedyncze pragnienie – chęć utopienia zębów w ciele ofiary. Nie wiedział właściwie, co robi, nie wiedział też, dlaczego trzyma w ręce swój nóż kuchenny. Zadziałał odruchowo. Zatopił go po rękojeść w skroni trupa, a ten nareszcie przestał jęczeć. Po prostu runął na ziemię, tym razem już naprawdę martwy.
Szare komórki ponownie ruszyły naprzód, przyblokowane na chwilę pierwotnymi instynktami. Ocenił, że jakimś cudem znalazł się na parterze kamienicy, gdzie stał przy wejściu otoczony ciałami potworów, z nożem w ręku, zmierzający najprawdopodobniej na zewnątrz, gdzie czaiło się kilkanaście żywych trupów. Momentalnie zrobiło mu się gorąco. Poczuł, że się poci, a jego prowizoryczna broń stała się jakby o wiele cięższa. Ostatnim, co pamiętał, była reszka na monecie podrzuconej przez zjawę. Po tym – kompletna pustka.

- Czego stoisz?! – usłyszał niski, męski głos. Odwrócił się i zobaczył, że za nim stoi grupka złożona z kilku osób, wpatrujących się w niego z przerażeniem, ale i… podziwem? Co on, do jasnej cholery, zrobił? – Rusz się, kurwa, w końcu, inaczej tu wszyscy pomrzemy!

Niewiele myśląc, skierował się w lewo, w stronę piwnic. Nie miał pojęcia, czy to dobry pomysł, ale w odróżnieniu od drzwi wyjściowych, przejścia nie blokowało kilkanaście wygłodniałych potworów.

- Co ty robisz?! – znów ten sam głos. – Nie w tę stronę! Nie w tę pieprzoną…

Nie zdążył jednak dokończyć przekleństwa, bo jego słowa zagłuszył krzyk. Krzyk bólu. Dobiegłszy do schodów prowadzących na dół, odwrócił głowę w tym kierunku i zobaczył, jak jeden z zarażonych goniących ich z górnych pięter zatapia kły w szyi staruszki. Mężczyzna w średnim wieku, być może jej syn, zaczął go ciąć na odlew tasakiem, ale było już za późno. Kobieta upadła martwa na ziemię. Will ocenił, że rany nie wyglądały na wystarczająco głębokie, żeby zabić ją w tak krótkim czasie, więc najprawdopodobniej zginęła na skutek ataku starczego, sfatygowanego serca. Nie wiedział jednak, czemu zastanawia się akurat nad tym faktem, zamiast skupić się na rozpaczliwej sytuacji jej rodziny. I to go najbardziej przerażało.
Mimo to nie zatrzymał się. Ciągle biegł ku piwnicom, jakby od tego zależało jego życie. Bo właściwie zależało. Po drodze ominął kilku próbujących go chwycić zarażonych i przebiegłszy przez korytarz, wpadł do pierwszej otwartej spiżarki, jaką znalazł. Była całkiem duża, jak na piwnicę w kamienicy, ale wygląd pozostał niezmienny w porównaniu do innych, czyli mnóstwo nikomu niepotrzebnych gratów i regały z żywnością. Z których dwa stały przy ścianach na lewo i naprzeciw drzwi, a trzy kolejne po prawej stronie, ułożone w rzędzie. Były tu też jeden z tych tanich rowerów, które kupują emeryci, miotła, łopata, hełm górniczy, szufelka i mnóstwo innych, bezużytecznych w ich sytuacji przedmiotów. No i poza tym cholernie tu zimno.

Chwilę po nim do środka wpadła piątka pozostałych członków grupy. Na przedzie osiedlowy byczek z kijem baseballowym w jednej ręce i wytapetowaną panienką w drugiej, którzy słynęli z tego, że ślinili się zawsze i wszędzie. Dobrze, że chociaż tym razem nie zamierzali sprawdzać swoich migdałków. Za nimi ten siwiejący mężczyzna w średnim wieku podtrzymujący inną kobietę, sądząc po wieku, tym razem jego żonę oraz chudziutki nastolatek, pewnie ich syn. Will kojarzył go, bo należał do kategorii chłopaków, którzy nigdy nie mówili dorosłym "Dzień dobry”, a swoje życie dawno wymienili na nową płytę główną do komputera.
Byczek z żelem na włosach (nawet psychicznie niestabilnemu człowiekowi wydawało się to niewłaściwie w obliczu apokalipsy) zatrzasnął drzwi i zaryglował je podniesioną z podłogi deską, a wtedy w środku zrobiło się ciemno jak w dupie. W końcu jednak blondynka odpaliła wytrząśnietą ze skrzyni skarbów lampę naftową i nawet tak znikoma ilość światła znacząco rozświetliła pomieszczenie. Wtedy zaś osiłek bezceremonialnie podszedł do Willa i strzelił mu w mordę. Po chwili poprawił, a mężczyzna upadł na podłogę, odruchowo odczołgując się do regałów, byle jak najdalej od niego. Dobrze, że tępak był praworęczny, bo nie wyglądał na takiego, który zawahałby się, gdyby trzymał w odpowiedniej dłoni pałkę. Również barwa głosu nie stanowiła dla Willa żadnej niespodzianki, kiedy w końcu wydarł się na poobijaną ofiarę.

- Co ty sobie, kurwa, myślisz?! – wykrzyknął głębokim barytonem. - Byliśmy już przy samym końcu tego gówna, a ty zawróciłeś! Najpierw drzesz się na cały blok, wyciągasz nas z pokoi i twierdzisz, że jesteś w stanie stąd wyjść, a potem wbiegasz do jebanej piwnicy! Jak my się teraz stąd wydostaniemy?! Widzisz tu jakieś okna, cioto?! Nie, bo ich nie ma! Zamknąłeś nas w pieprzonej komórce!

Jakby na potwierdzenie jego słów, do zablokowanych drzwi dopadła grupka umarlaków i zaczęła dobijać się do środka, wydając przy tym swoje przerażające odgłosy.

- Brian, uspokój się. To nam nie pomo… - Blondynka spróbowała chwycić pod ramię swojego chłopaka, ale ten strącił rękę. Wciąż wpatrywał się w Willa z miną wyrażającą chęć roztrzaskania jego czaszki kijem baseballowym. Najgorsze było to, że nie mógł się w żaden sposób bronić. Gdyby powiedział, że jest chory psychicznie i nie panował nad sobą, kiedy do tego wszystkiego doszło, byłoby jeszcze gorzej.

Na szczęście wtedy prawdopodobna żona mężczyzny w średnim wieku zaczęła kaszleć i wszyscy spojrzeli w jej stronę. Pomimo słabego oświetlenia nikt nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, czym pluje na podłogę piwnicy. Przez ostatnie kilka minut widzieli naprawdę dużo identycznej substancji. Nie, krwi nie mogli pomylić z niczym innym. Nikt nie miał też wątpliwości co do tego, że przyczyną kaszlu była głęboka rana w lewym boku, którą mąż próbował nieudolnie zakryć.

- Nie rób z nas idiotów, staruszku! – powiedział Brian, odpychając mężczyznę na bok i ukazując wszystkim zionącą dziurę po ugryzieniu, a właściwie rozerwaniu mięsa przez zarażonego. Gdyby mieli pomoc medyczną i antidotum, być może udałoby im się zasklepić ranę i uratować kobietę. Jednak o pierwszym mogli tylko pomarzyć, a drugie – z tego co wiedział Will – nie istniało. – Myślałeś, że ukryjesz ją przed nami i nie zauważymy fontanny wnętrzności? Sorry, stary, ale dobrze wiesz, co trzeba zrobić.

Kobieta była już chyba jedną nogą na drugim świecie, bo nawet nie zwracała uwagi na otoczenie. Nie odsunęła się też, gdy byczek podniósł rękę z pałką, celując w jej głowę. W przeciwieństwie do męża, który momentalnie wstał z podłogi i odepchnął go, blokując ciałem dostęp do żony.

- A co tobie strzeliło do głowy, dziadku?! – krzyknął Brian, zrywając się na równe nogi i stając przy mężczyźnie, tak że ich klatki piersiowe niemalże się stykały. Will widział takie typowo osiedlowe zachowania wielokrotnie, kiedy dwóch cwaniaków szykowało się do walki. – Przecież ona nam tu zaraz wykituje i zmieni się w to… coś! Musimy ją zabić, zanim zacznie wyżerać nasze mięso!
- Nie pozwolę ci jej tknąć! – wycedził przez zęby. Chociaż cały trząsł się ze strachu, nie odstąpił od ukochanej.
Will myślał już, że osiłek go uderzy, ale ten po prostu cisnął kij baseballowy na podłogę i zwalił kilka słoików z najbliższego regału, żeby rozładować emocje.
- No tak, kuźwa, świetnie! Bo przecież kilkadziesiąt dodatkowych minut życia, zanim te potwory wyważą drzwi to za dużo! Lepiej dać się zeżreć tutaj, w środku, będzie zabawniej!

Kopnął jeszcze jakieś pudełko, żeby upewnić się, że już nigdy nie wstanie, po czym usiadł na podłodze niedaleko wejścia, do którego nieustannie dobijały się umarlaki. Obok niego usadowiła się blondyna i leżeli tak razem, objęci. I tym razem nie zdecydowali się przelizać wbrew starym przyzwyczajeniom. Mężczyzna w średnim wieku opanował drżenie rąk, podszedł do skrzyni, wyjął z niej kawałek materiału i rozpoczął bezskuteczne próby zatamowania upływu krwi swojej żony. Jego pozostający do tej pory w transie syn wreszcie się ocknął i dołączył do rodziny, aby pomóc tacie. Will chciał powiedzieć, że ich działania nie mają żadnego sensu, a kobieta – szansy na przeżycie, ale sobie odpuścił. Nadzieja to jedyne, co im pozostało w obliczu nadchodzącej śmierci.
Mimo wszystko instynkt samozachowawczy Willa pracował na pełnych obrotach, regularnie analizując sytuację i szukając czegoś, co pomogłoby mu się stąd wydostać. Było to równie bezsensowne, jak walka ze śmiercią kilka metrów dalej, ale przynajmniej zajmowało czymś umysł. Zawsze to lepsze niż prowadzenie wewnętrznego monologu o tym, jak bardzo będzie bolało, kiedy w końcu zarażeni wbiją w jego ciało swoje zepsute zęby.
Niestety, nawet kilkanaście minut szukania wyjścia z tego gówna, w jakim się znaleźli, nic nie dało. Wyglądało na to, że stąd po prostu nie było możliwości ucieczki. Na dodatek inteligencja Willa wzniosła się na wyżyny swoich możliwości do takiego stopnia, że mózg nie zanotował jednej, kluczowej rzeczy – liczba oddychających w pomieszczeniu osób spadła do pięciu już dobre kilka chwil temu. Pewnie też długo później by tego nie zauważył, gdyby nie logiczne następstwo tego wydarzenia.

I wtedy wszyscy usłyszeli krzyk przerażonego chłopaka.

Pozostała trójka momentalnie odwróciła głowy w stronę rodziny i zobaczyła, jak przemieniona kobieta zaciska szczękę na ręce mężczyzny, który do tej pory tamował krwawienie. Ten był zaskoczony (albo obojętny) do takiego stopnia, że aż nie zareagował. Wpatrywał się tylko w nią smutno i nawet nie puścił materiału. Za to Brian zdecydowanie nadrobił ten brak refleksu.. Odepchnął od siebie blondynkę, podniósł się z podłogi, chwycił pałkę i podbiegł do niego. Zrobił to tak szybko, że ucierpiała na tym ostrożność i po drodze przewrócił lampę naftową, postawioną wcześniej przez jego dziewczynę. Jednak pozostali byli tak zajęci obserwowaniem nowozarażonej, że całkowicie zignorowali błyskawicznie rozchodzące się po drewnianym regale płomienie.
Tymczasem Brian dopadł wreszcie do pary, wykopał na bok mężczyznę i zdzielił potwora po czaszce kijem. Jego głowa odbiła się od ziemi, łamiąc nos i tracąc kilka zębów, ale nie wyglądało na to, żeby umarlak zwrócił na to uwagę. Wciąż chciał tylko krwi, choć tym razem skierował swoje spojrzenie w stronę napastnika. Ten już wziął zamach do kolejnego uderzenia, gdy ukochany mąż z krzykiem bojowym rzucił się na niego i razem polecieli na sąsiednią półkę. A jednak w grupie był ktoś z większymi problemami psychicznymi od Willa. Tylko że w tym przypadku wynikły z sytuacji, a nie były wrodzone, ale to niewarty uwagi szczegół.

Nie chciał włączać się do pomocy. Wolał pozostać tam, gdzie póki co było bezpiecznie, ale sytuacja wymusiła na nim zmianę stanowiska, gdy blondynka zakomenderowała krzykiem kolejne powikłania. Will odwrócił głowę w jej kierunku i zobaczył coś, co – choć wydawało się to niemożliwe – stanowiło prawdopodobnie poważniejszy problem niż zarażona. Cała dolna półka regału znajdującego się przy drzwiach płonęła. Ogień rozchodził się tym szybciej, im więcej go było, więc każda sekunda zwłoki kosztowała ich mnóstwo procent szans mniej na ugaszenie pożaru. Chociaż zdaniem mężczyzny już i tak niewiele mogli to zdziałać. Oczywiście, nie wypowiedział tego na głos.

- Szybko! – krzyknął, zrywając się na równe nogi. – Bierz materiał i próbuj zablokować dopływ powietrza!

Sam zrobił to samo. Podbiegł do skrzyni, wyciągnął pierwszą rzecz, jaką tam znalazł – prawdopodobnie koc – i zaczął tłuc nim w regał. Co prawda, na chwilę ogień znikał, ale bardzo szybko został zastępowany kolejnym. Ich działania były równie bezsensowne, jak próby ratowania żony przez jej męża, ale mimo to nie przestawali. Teraz Will już wiedział, co nim kierowało, kiedy przykładał tkaninę do rany. Połączenie nadziei z adrenaliną okazały się silniejszym kopem w dupę niż dowolny narkotyk, który był w stanie sobie wyobrazić. Jednak, gdy trzymane przez nich materiały także stanęły w płomieniach, nie mieli wyboru. Cisnęli je w ogień, pozwalając małemu pożarowi pochłonąć to co jego. Wkrótce ich nowy przeciwnik dotarł do drzwi.

I wtedy w głowie Willa zaskoczyła wielka żarówka.

Zostawił płomienie samym sobie i dobiegł do tych trzech regałów ustawionych w rzędzie. Nie wiedział, czy to dobry pomysł, tyle że nic innego mu nie pozostało. Oparł ręce na pierwszym z nich i przewrócił go, prawie przygniatając tamtego chłopaka. Potem kolejny i jeszcze jeden. Poczuł pod stopami rozchodzącą się wodę z rozbitych słoików, a z każdym krokiem rozgniatał pozostałe po nich szkło, ale kompletnie nie zwracał na to uwagi. A już zupełnie stracił kontakt z otoczeniem, kiedy zobaczył w suficie, jak dotąd zastawianym przez regały, wielką klapę.

Ludzie, którzy mieszkali na parterze podczas II wojny światowej, bardzo częstą budowali sobie w pokojach przejścia do piwnic, aby w razie ataku mogli szybko się do nich dostać i schronić przed nieprzyjacielem. W nowszych blokach najprawdopodobniej odstąpiono od tego zwyczaju, zresztą Will nie sądził, by ich właściciele pozwalali na tak jawne niszczenie mienia, ale na szczęście jego nie było stać na tamtejszy czynsz. Być może właśnie to uratowało mu życie.
Usłyszał huk wyważanych drzwi, po którym nastąpił wysoki krzyk dziewczyny, jednak nie zwrócił na to uwagi. Złapał za leżącą w pobliżu miotłę i włożył drugi koniec w zamek klapy, ciągnąc go w swoją stronę. Po chwili udało mu się ją otworzyć, a schody rozłożyły się, zatrzymując tuż przed jego nogami. O niczym innym niż o ucieczce już nie myśląc, cisnął domowy przyrząd na podłogę i wspiął się po nich. Zanim jego głowa przekroczyła próg wolności, obejrzał się jeszcze raz w stronę grupy. Zdążył zobaczyć, jak płonące potwory wgryzają się w ciało blondynki na tle ognistej zawieruchy, wydzierając kolejne kawałki mięsa. Jak Brian okłada kijem baseballowym trzymanym w lewej ręce ciało zarażonej kobiety, które zaczyna już przypominać mięsną masę, a obok niego leży mężczyzna w średnim wieku z roztrzaskaną czaszką. Jak zalany łzami chłopak ciągnie osiłka za prawą rękę, gdzie kość przedramienia wyszła na wierzch z powodu złamania otwartego. Potem obraz zniknął i zamienił się w podłogę pokoju z klapą.

Will szybko podciągnął się na górę, złożył schody i zamknął przejście, aby żaden zarażony albo cudem przeżyły, żądny zemsty człowiek nigdy z tej strony go nie zaskoczył. Potem wybiegł z pokoju i rozejrzał się po mieszkaniu. Na szczęście rozkład pomieszczeń był prawie identyczny jak u niego, więc nie miał najmniejszych problemów ze zlokalizowaniem kuchni. Kiedy już się w niej znalazł, przetrząsnął wszystkie szafki i pochował w kieszeniach wszystkie rzeczy, które mogą pomóc mu w walce. Głównie noże. Zabrał też trochę jedzenia, tak na wszelki wypadek. Robił to wszystko w pośpiechu. Nawet gdy otwierał okno i wychodził przez nie na nędzną imitację parku za kamienicą, starał się zrobić to jak najszybciej. A potem biegł. Zwykły przechodzień w tym okrutnym świecie uznałby to za niepotrzebne, bo przecież w pobliżu nie znajdowało się aż tak dużo zarażonych, ale inni nie wiedzieli tego co Will. On nie uciekał przed potworami tylko przed samym sobą.

A konkretniej przed głosem w głowie, który właśnie gratulował mu wykonania świetnej roboty.

Shooty

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 4947 słów i 27948 znaków.

1 komentarz

 
  • Piszpiszpisz xd P

    Dawaj dalej. !!!

    8 gru 2013