Ścigani przez śmierć 1

Ścigani przez śmierć.  

Surowe, dębowe drzwi celi, zamknęły się głucho. Wokół panował półmrok. Światło dobiegającego dnia, docierało przez zakratowane małe okienko, znajdujące się wysoko, prawie pod sufitem, ponad zasięgiem rąk. Łóżko zbite z surowych desek pokrywał materac obszyty szorstkim, lnianym płótnem. Ze środka materaca, który pamiętał lepsze czasy, wystawały złote źdźbła siana. Nozdrza atakowały niemiłe zapachy zgnilizny, odchodów poprzednich bywalców, oraz kupy szczurów, a te właśnie odory szczególnie przeszkadzały obecnej bywalczyni, mimo że wydawało się jej, że już nic nie zmąci jej całkowitego zwątpienia, porażki i smutku. Dziewczyna podniosła się z chłodnej podłogi i usiadła zrezygnowana na materacu. Nie płakała, nie smuciła się nawet. Wszystko, co miało dla niej jakiś sens, odeszło bezpowrotnie. Uniosła głowę i na chwile jej uwagę przykuł wielki czarny pająk, tkający niestrudzenie swoją sieć. Płomiennowłosa zaśmiała się krótko, pomyślała bowiem o swojej młodszej siostrze, jak ta by zareagowała właśnie w tej chwili. Blondynka, bo takie włosy porastały głowę Salety, bała się panicznie właśnie tych sześcionogich stworów. ,,Och, szkoda, że nie doświadczę więcej. Jestem młoda i nie powinnam umierać, pomyślała miedzianowłosa". Niestety, jutro lub pojutrze poprowadzą ją na miejsce kaźni i zetną jej głowę wielkim toporem. Widziała wielokrotnie egzekucje. Tym razem to inni z zapartym tchem będą czekać na charakterystyczny odgłos uderzenia topora, wielu z gapiów wstrzyma oddech, inni odwrócą głowę, a po chwili usłyszą, jak tym razem, jej głowa potoczy się, nierówno, aż w końcu się zatrzyma na deskach starego szafotu. Jej ciało już niewidoczne dla gapiów spadnie w głąb. Widziała ten widok wielokrotnie. Nigdy nie sądziła, że spotka ten los, właśnie ją.

Kilkanaście dni wcześniej.
Książę Mertreht siedział na drewnianym fotelu, ozdobionym złotem i klejnotami. Rozluźniony i dumny. Oczywiście jego książęcy tyłek siedział na miękkiej, zdobionej poduszce. Dokonał niemożliwego i to prawie bez żadnych wysiłków. Lewa dłoń nieruchoma, wsparta na wygładzonym oparciu, kiedy palce prawej dłoni delikatnie unosiły się i opadały, zbyt delikatnie poruszane, by mogły wydobyć jakikolwiek dźwięk. Sycił wzrok artyzmem otaczających go przedmiotów, a nozdrza nęciły różnorakie zapachy, czy to z nieco odległej kuchni, czy bardziej delikatne i subtelne aromaty kwiatów z ogrodu, jak i z tej sali. Obok, na równie pięknym krześle siedziała jego żona, Kerta. Mertreht znał się na wszelakiej sztuce i miał dobry gust. Komnata, w której siedzieli, dosłownie tonęła w przepychu. Wszędzie wisiały obrazy i stały rzeźby. Z drewna, mosiądzu i marmuru. Ściany sali udekorowano trofeami z licznych polowań. Pachniało kwiatami, te układała dziennie, Kerta. Księżna odczuwała dumę i zadowolenie. Jeszcze parę miesięcy i zajmie miejsce królowej całej Derranni. Jeszcze tego ranka, zaraz po namiętnej nocy, nieco zmęczona, acz spełniona, dyskutowała z mężem o ostatnich punktach planu.  
Pierwszy jej mąż zmarł nagle cztery lata temu. Melgrad osierocił ją wraz z dwiema córkami. Niektórzy szeptali po cichu, że księcia otruto, ale nikt nie śmiał tego mówić głośno. Księżna pozostała tylko trzy miesiące wdową. Kerta poślubiła bogatego hrabiego z sąsiedniego księstwa. Mertrehta cechowała jasność umysłu. Uwielbiał sztukę i kochał przepych, znał się również na sztuce wojennej. Szybko zjednał sobie najbliższych zmarłego króla. Najbardziej zależało mu jednak na pozyskaniu córek. Młodsza, jasnowłosa Saleta, robiła wrażenie łatwowiernej. Dawała się przyciągnąć na ich stronę, licznymi drobiazgami. Rok starsza Tenra stanowiła dla Mertrehta twardy orzech do zgryzienia. W odróżnieniu od młodszej siostry miała więcej cech rycerskich niż kobiecych. Lubiła jeździć konno, strzelała wyśmienicie z łuku i kuszy i dobrze władała lekkim mieczem. Jej zielone oczy zawsze płonęły jasnym blaskiem. Choć w chwili śmierci ojca liczyła sobie niespełna lat piętnaście, szybko zrozumiała, o co tu chodzi. Musiała głęboko ukryć to, w co wierzyła i to, czego się domyślała. Nie mogła podzielić się tym z nikim z dworu, więc jeździła często na grób ojca i tam zwierzała się ze swoich sekretów. Dziś właśnie skończyła dziewiętnaście wiosen. Nie zależało jej zbytnio na celebrowaniu rocznicy urodzin i dlatego zdziwiła się nieco, kiedy wezwano ją do ozdobnej komnaty. Ojczym siedział obok jej matki. Siedzieli jak król i królowa.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytała Tenra. 
Śliczną buzię nastolatki pokrył wyraz obojętności, w środku jednak, niby ogień buzowała myśl, czego się dowie. Krążyły bowiem po zamku różne szepty, krótkie spojrzenia i urywane śmiech, a gasły, gdy widziano ją z odległości kilku kroków. Nie często się to zdarzało, bowiem Tenra wolała otwarte przestrzenie, a w murach czuła się jak mała łasiczka w klatce. 
 – Mamy dla ciebie radosną wiadomość – zaczął Mertreht. 
Przyklejony i sztuczny uśmiech zmyliłby niejedną osobę, lecz nie ją.
Nerwowy, aczkolwiek tłumiony ruch żuchwy zdradzał, że cała przyszła wypowiedź to gra i raczej nie należałoby nazywać jej radosną.  
Chciał jakby jeszcze coś dodać, jednak niecierpliwa Kerta nieopatrznie swoją wypowiedzią spowodowała, że zatrzymał półotwarte usta i nie zdołał, przynajmniej na tę chwilę, więcej nic powiedzieć.                                                              – Wychodzisz za mąż – dokończyła Kerta.
Nerwowy i z pewnością nie mniej fałszywy dźwięk śmiechu, skwitował jej krótką wypowiedź.                                                                                                                          – Och! – zdziwiła się Tenra – a za kogo? 
 Młoda, rezolutna osóbka raczej rzadko udawała, teraz jednak rodzaj informacji usłyszanej spowodowała mieszaninę różnorakich uczuć w jej ciele. Zdziwienia, zaskoczenia, lecz także ciekawości, a ta ostatnia znacznie górowała nad pozostałymi odczuciami.  
– Najdoskonalszy wybór, jakiego kochający ojciec i matka mogli dokonać – zaczął Mertreht.                                                                                                                                  Poprawił się na swoim dość wygodnym krześle, przełożył prawą nogę na lewą, wysunął tułów lekko do przodu i z niecierpliwością wypatrywał reakcji na twarzy dziewczyny.
Ostry i wręcz świszcząc głos Tenry ciął niby miecz powietrze i książę na moment skulił się w sobie. 
– Ojczym – poprawiła go dziewczyna.
,,Że też przy każdej okazji musi to wypominać, przez jego głowę przeszła myśl". Gorączkowo myślał, jakie dobrać słowo, aby zniweczyć, krótkotrwałe zwycięstwo w potyczce słownej z nastolatką, kiedy po raz kolejny, księżna zdołała szybciej otworzyć usta od niego. 
 – Mój mąż daje ci całą miłość, jaką może dać, jak swojej córce. Uszanuj to.  
Słysząc te słowa, odczuł rozluźnienie, czyż sam nie chciał właśnie tego wypowiedzieć? Jest bardziej bystra od młodszej, nie jest możliwe, by tego nie dostrzegła, co on robi i do czego zmierza! Walczył przecież o to, by odczuła, że traktuje ją jak córkę i nie jako odtrąconą, ale najbardziej kochaną. Krótki i wyglądający na autentyczny uśmiech zagościł na kilka chwil na twarzy zielonookiej. Ze spokojem sfinksa powiedziała cicho, na tyle jednak wyraźnie, że nie miała wątpliwość, iż zostanie to usłyszane przez matkę i jej męża.              – Czy nie robię tego? – Chwilkę patrzyła prosto w oczy matki, a następnie przeniosła wzrok na twarz ojczyma, jakby chciała sprawdzić, czy jej wypowiedź spowodowała jakieś pozytywne efekty u księcia.  
– Nie musisz przy każdej okazji podkreślać, że nie jest twoim ojcem – kontynuowała Kerta – widzisz, chyba że wraz z moim mężem, nieustannie staramy się robić wszystko dla twojego dobra.                                                        Delikatnie przełożyła dłoń z oparcia swojego krzesła i ułożyła ją na nieco szorstkiej i z pewnością silniejszej prawicy Mertrehta.  
Siedzieli w sali tonowej, a otaczali ich dworzanie. Mimo to, chociaż słońce stało wysoko na prawie bezchmurnym niebie, książę poczuł dreszcz. Przyjemny, jednocześnie drapieżny. W ułamku chwili przypomniał sobie ten rodzaj dotyku. Zawsze to zwiastowało zgodę z jednoczesną zaangażowaną akceptacją jego niezwykle wyszukanych pieszczot cielesnych, którymi ją obdarzał w małżeńskim łożu. Od początku to akceptowała, więcej nawet, zachęcała, żeby pobudzał swoją dość rozbudowaną w tej materii wyobraźnię. O jakże różnił się od chłodnego, przewidywalnego, zmarłego ojca Tenry.                                                  – Postaram się. Czy dowiem się kto to? – Aksamitny i nawet łagodny głos miedzianowłosej, wyrwał księcia z krótkiej myślowe gonitwy.                      Poprawił się, opierając plecy i tym razem ze szczerym uśmiechem odrzekł.
– Ależ oczywiście kochanie – odrzekł Mertreht. To syn księcia Noragocji, Albrecht.
– Ach, więc to tak! 
Cała jego radość zgasła szybciej niż iskra z ogniska. Zacisnął aż do bólu palce na oparciach, a te zbielały tuż przy paznokciach. Poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku. Młoda, niewdzięczna suka. Z pewnością wykrzyczałby jej to prosto w twarz gdyby nie obecność innych członków dworu. Matka pomyślała podobnie, lecz z identycznej przyczyny, powiedział zimno i sucho.
– Tylko tyle? – zapytała wyraźnie niezadowolona Kerta, chociaż w prawdzie hamowała wściekłość. 
– Jesteś niewdzięczna. 
Tenra nie zamierzała przepraszać, uznała, że żelazna logika i prawda pomoże obronić jej odpowiedź.
– Przecież nie pytacie mnie o zgodę, tylko oznajmiacie. Czy mogę odmówić?  
– Nie śmiej – syknął Mertreht, ale zaraz się pohamował. – Nie zrobisz nam tego, mnie i matce.  
Skarcił się w duchu, że na chwile emocje zwyciężyły pieczołowicie przygotowywaną wypowiedź. 
– Nawet go nie znam – rzekła chłodno Tenra. 
Poczuła, że jej wyćwiczone ciało, bardziej w rycerskim rzemiośle niż niewieścich obyczajach, całe się napina, aż do bólu z powodu usłyszanych wieści.
Tymczasem matka, cała w skowronkach, odczuwała wszakże emocje męża, lecz chłód i powściągliwość córki nie dawała zbyt łatwo za wygraną i starała się przekonać swoją pierworodną, że naprawdę robią to dla niej, a wybór ich jest przemyślany, a jedynym jego celem, jest jej szczęście.
– Za tydzień, zawita na nasz zamek. To uroczy młodzieniec, mamy pewność, że ci się spodoba – ciągnęła słodko matka Kentra i z triumfem obserwowała twarz starszej córki, mając pewność, że przełamała lody i teraz kiedy rozbudziła ciekawość Tenry, ta zapragnie dowiedzieć się więcej i dyskusja przerodzi się w rozmowę, jaka tylko kochająca rodzina mieć może. Już, już miała zaproponować córce, aby spoczęła tuż obok, gdy głos zielonookiej pozbawił ją złudzeń. Ciął jak ostry miecz, niosąc z sobą chłód zimowego, wietrznego poranka.
– Czy to wszystko, moi drodzy?  
– Tak, możesz odejść – rzekł Mertreht, wymuszając miły ton.  
Gdyby mógł, rzuciłby w kierunku nastolatki czymś ciężkim. Zmusił ją do łez, tak by padła przed nim na kolana, całowała mu czubki jego wysmarowanych łojem butów. Jeszcze inna, silniejsza myśl przeszła mu przez głowę, ale zdławił ją w zarodku. Czuł bowiem ogień w tym młodym ciele, przy którym ognistość Kentry bladła. To wszystko trwało ułamki chwili. Przyjął maskę troskliwego ojczyma, nawet niedotkniętego jej niewdzięcznością.
Tenra szybko wyszła i zamknęła za sobą zdobione drzwi.  
– Nie wydaje się być szczęśliwa – odrzekł Mertreht. 
Tylko tak chytry lis jak Mertreht mógł skwitować tak lekko i autentycznie całą tę krótką konwersację. W odróżnieniu od niego, matka dziewczyny nie uważała za konieczne, dalej udawać.
– Zrobi, co zechcemy – odrzekła sucho Kerta. – Potem oficjalnie podpiszemy kilka dokumentów i będziemy jednym wielkim księstwem – ciągnęła Kerta.       – A wkrótce cała Derannia będzie należeć do nas – dokończył Mertreht.
– Nareszcie zajmę należne mi miejsce królowej – szepnęła uradowana Kerta. Przez dłuższą chwilę oboje upajali się rozkoszą, którą mieli odczuć w pełni po zrealizowaniu ich pieczołowicie przygotowywanego planu. To, co robili, podniecało ich bardziej, niż ich wspólne, gorące noce.
Tenra miała jedną wadę, lubiła podsłuchiwać.
,,A więc to tak, myślała Tenra, oddalając się bezszelestnie od drzwi. Ja mam być tylko pionkiem w ich grze, myślała nadal. Teraz już jestem pewna, że ta żmija otruła ojca!"
Czy Tenra miała złe mniemanie o swojej matce? Z pewnością tak!                      Dorastała wraz o rok młodszą siostrą. Ojciec i mama stanowili dla obu sióstr cały świat. Zaczęła poznawać otaczający ją świat. Rosła i jej zrozumienie wzrastało wraz z wiekiem. Kiedy dotarło do niej, że jest znaczna różnica między ojcem a jej matką? Prawdopodobnie w wieku lat jedenastu. Od początku, jak dawno sięgała wstecz pamięcią, czuła wielką i nieudawaną miłość od ojca, natomiast od matki dostawała, jak sama to sobie tłumaczyła, coś sztucznego. Melgrad, ojciec Tenry i Salety zawsze miał dla niej czas, nawet kiedy pochłaniały go ważne sprawy księstwa. W zasadzie nie był jego władcą, tylko niejako dzierżawcą. Piastował pozycje księcia i miał nad sobą króla. Kentra z pozoru postępowała nienagannie jako matka, jednak Tenra i tylko Tenra, bo Saleta zdawała tego nie dostrzegać w wieku dziecięcym i to pozostało w niej aż do teraz. Tkwiła w iluzji, że księżna jest dobrą matką. Tenra już w wieku małej dziewczynki potrafiła udawać uczucia w stosunku do matki, bowiem podświadomie czuła, że Kentra nie jest wobec niej szczera. Matka w większości wspólnie spędzanego czasu z Tenrą, zawsze miała coś ważniejszego w niż szczere zajmowanie się starszą z córek. Podobnie traktowała Saletę, ale młodsza nigdy tego nie odczuwała ani nawet nie dostrzegała. Kiedy bywały chwile, że księżna tak naprawdę nie miała niczego innego do zajęcia poza spędzaniem czasu z płomiennowłosą, wówczas już jako dziewczynka, Tenra widziała i podświadomie i świadomie rozumiała, że matka jest znudzona zajmowaniem się nią. Tenra nie próbowała pytać, dlaczego tak jest, może dlatego, że dostawała coś autentycznego od ojca, co sprawiało ciepło w jej sercu. Dusza radowała się w młodym ciele od samego przebywania w bliskości Melgrada. Często brał ją na ręce, łaskotał i bawił się, jakby sam był dzieckiem. W miarę jak rosła zaczęła dostrzegać coś więcej. Widziała, że uczucie ojca w stosunku do jej matki jest szczere, natomiast z jej strony jest to znowu podobna gra, podobna, jaką matka stosowała wobec niej. Jednakże nigdy nie rozumiała powodów, a ze zrozumiałych względów nie pytała o to ojca, a ten sam z siebie o tym się oczywiście nie zwierzał młodej córce. Tenra nie miała bladego pojęcia, co było nie tak, między ojcem a matką i wyglądało, że Melgrad zabrał te tajemnice do grobu, o ile on wiedział powody. Kiedy zmarł jej tata, liczyła lat piętnaście. Z jednej strony fakty wskazywały, że zapadł na jakąś nieznaną chorobę, która mimo wysiłków lekarzy odebrała go wszystkim w ciągu kilku tygodni, z drugiej strony coś w środku duszy zielonookiej szeptało, że jej ojciec był podtruwany i to przez własną żonę. Jednak jej prywatne małe śledztwo spełzło na niczym i pozostało u niej tylko odczucie o winie matki. To przekonanie wzrosło, kiedy Kentra bardzo szybko wyszła ponownie za mąż. Saleta miała lat czternaście w momencie ponownego ślubu matki z przystojnym Mertrehtem i z dzieciną i pewnie wrodzoną naiwnością pozwoliła się uwieść jego udawanemu czarowi. Tenra od początku uznała, że jej ojczym jest cwanym lisem i nigdy nie dała się zwieść, natomiast sprytnie udawała, że powoli nabiera do niego przekonania. Były hrabia, a przez ślub z Kentrą książę, czynił spore wysiłki, by zdobyć zaufanie starszej z córek Kentry i kiedy sądził, że jest bliski sukcesu w tej ateri, Tenra w swój swoisty sposób sprowadzała go na ziemię. W jego umyśle trwała swoista walka jak oceniać Tenre. Z jednej strony ją nienawidził, ponieważ wciąż ponosił porażki w walce o jej zaufanie, z drugiej szanował ją jako godnego przeciwnika. Sam nie wiedział, do czego jest zdolny, by ja jednak przeciągnąć miedzianowłosą na swoją stronę. W walce z użyciem broni nigdy nie błyszczał, w pewnym stopniu nawet gardził ludźmi, którzy zajmowali się fizyczną walką. Od urodzenia miał taką pozycję, że nie musiał dbać o swoje bezpieczeństwo, ponieważ zawsze niżej położona grupa rycerzy, jak ich sam oceniał, go chroniła. Od młodego wieku zajął się polem walki, gdzie jak sądził i nie był w błędzie, odnosił coraz większe sukcesy. Walczył umysłem, przewidywaniem, znał fortele i zagrywki. W tym mógł uchodzić za prawdziwego mistrza. Do tej pory osiągał wcześniej czy później, co zapragnął. Kentra stała się jednym z jego ostatnich trofeów. W dotychczasowym życiu tylko jedna osoba nie pozwalała mu wygrać, a była nią właśnie Tenra.  
   Dziewczyna weszła do mniejszego salonu na końcu korytarza. Usiadła za stołem, aby zebrać myśli.                                                                                                              – Coś się stało siostro? – zapytała Saleta, która pojawiła się niespodziewanie. Wyglądasz na roztrzęsioną!
Tenra nie miała czasu na zmianę miny i strategii. Błyskawicznie podjęła decyzje, że powiedzenie prawdy słodkiej i szczerej, lecz naiwnej Salecie będzie najlepszym rozwiązaniem. Postanowiła jednak powiedzieć siostrze tylko tyle by zaspokoić jej ciekawość. Nigdy nie dzieliła się z nikim swoimi domysłami odnośnie postępowania matki ani tym bardziej nie objawiła nikomu swoich odczuć odnośnie choroby i śmierci ojca. W jej jestestwie Saleta byłaby ostatnią na liście osób, którym mogłaby powierzyć taką tajemnicę. Nie dlatego, że jej nie ufała. Kochała swoją siostrę jak nikogo, ale zdawała sobie sprawę, że blondynka nie zdoła zachować tajemnicy, nawet powierzonej przez nią.  
– Och nic. Oznajmiono mi właśnie, że wychodzę za mąż – powiedziała to, jakby dotyczyło to kogoś innego.
– Och to cudownie – rzekła rozpromieniona Saleta – a za kogo?
– Albrecht – odparła sucho Tenra.
– Ty masz szczęście. Przystojny, bogaty – ćwierkała Saleta.  
– Podoba ci się?  
– Pewnie, ale nie dam tego poznać, obiecuję.
No tak. Jak mogło to ujść jej uwadze. Teraz to jedno zdanie udowodniło jej prawdę, którą powinna znać. Gdzie miała oczy, by tego nie dostrzec! Na tamtym balu powinna to zauważyć! Oczywiście! Albrecht spodobała się jej siostrze i to od pierwszego wejrzenia. Jej młodsza siostra patrzyła na ciało, kiedy Tenra patrzyła na serce i duszę. Odkrycie tej prawdy przez Saletę podziałało na nią silniej niż rozmowa z kochanymi rodzicami.
– Muszę wyjść na dwór – rzekła Tenra – za dużo wrażeń.
Musiała odzyskać utraconą energię, a to mogła uczynić jedynie pośród natury, gdzie czuła się naprawdę żywą. Zeszła na dół do koni. Wsiadła na czarnego dwulatka, jednego z jej ulubionych. Zrzuciła krępująca suknię. Pod spodem miała spodnie i skórzane buty, u góry kaftan. Gdyby nie jej zaokrąglone piersi można by powiedzieć, że wyglądała jak giermek. Pognała jak szalona. Tym razem nie pojechała na grób ojca, ale w kierunku lasu. Wiatr rozwiewał jej miedziane włosy...  
Z miejsca uderzył w jej nozdrza aromat traw i pobliskiego boru.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii miłość i przygodowe, użył 3466 słów i 19798 znaków, zaktualizował 2 mar o 20:59.

1 komentarz

 
  • Użytkownik Pumciak

    Czy to koniec?

    19 godz. temu

  • Użytkownik Sapphire77

    @Pumciak Już lepiej?Opowiadanie będzie miało około ośmiu części. Potem powrócę do Deszczu. Dziękuję za komentarz.

    18 godz. temu

  • Użytkownik Pumciak

    @Sapphire77 ciesze sie

    18 godz. temu