Powrót do korzeni cz.1

Śnieg prószył za oknem, targany na wszystkie strony przez wiejący wiatr. Jego niespokojne wycie na myśl przywodziło ryczenie agresywnej bestii, które razem ze skrajnie wesołym trzaskaniem ognia w kominku przerywało głuchą ciszę, jaka panowała w nie tylko w wielkim pokoju dziennym, ale i w całym, równie wielkim mieszkaniu państwa Robackich.
     Przez okno znajdujące się w salonie na drugim piętrze miało się widok na uliczki opustoszałego w tej chwili Kalisza. Dom, położony na wzgórzu, dawał uczucie izolacji, zwielokrotnione przez odcinające go od świata coraz grubsze warstwy zlodowaciałego śniegu spadające na zmarzniętą glebę. Całe miasto pokryte było teraz białym, zimnym puchem, co sprawiało wrażenie, że jest całkowicie pogrążone we śnie. Cały ten obraz tak potrafił skupić na sobie wzrok ludzki i nie pozwalał go od siebie oderwać, że zamiast rozmawiać wpatrywano się w niego bez słowa.
     W powietrzu unosił się zapach tytoniu oraz pieczeni. Stary Tadeusz Robacki siedział w fotelu blisko ognia, paląc fajkę i czytając gazetę. Obok niego na krześle bujała się jego córka, Małgorzata, dziergając na drutach kolejny gruby szal. Z parteru dochodził coraz mocniejszy zapach obiadu wraz z metalicznymi odgłosami wydawanymi przez kucharza operującego kuchennymi narzędziami. Dochodziła trzecia po południu. Doskonała pora na obiad, pomyślała Małgorzata, patrząc przez grubą taflę okiennego szkła w pustą przestrzeń gdzieś poza horyzontem.
     Małgorzata dużo myślała. Myślała o porach roku, jak szybko, z wyjątkiem zimy, mijają; o zimie, która co roku zdawała się trwać wieczność, o ojcu, o jego bezradności i o tym, że wkrótce sobie nie da z nim sama rady. Myślała o samotności i wewnętrznej pustce. O kucharzu, o którym, mimo wielu przepracowanych u nich lat, nie wiedziała nic. O śmierci. O starości i tym, że nie wiele jej brakuje do tego, zeby zgrzybiała tak jak ojciec. Myślała o dzieciństwie i tym, jak je zmarnowała na umartwianiu się z powodu śmierci matki i odcinaniu się od społeczeństwa.
     Z kontemplacji wyrwał ją odgłos kroków na schodach. Tadeusz zadrżał. Zza futryny wyłoniła się twarz gastronoma. Małgorzacie w pierwszej chwili skojarzyła się z mordą wygłodzonej bestii, jednak szybko odepchnęła od siebie tę myśl.
     -Obiad gotowy- głos służącego potoczył się echem po wielkim pokoju. Mimo, że mówił cicho, to ściany zdawały się drżeć pod naporem decybeli. Może lekkie pofalowanie tafli wody w kubku herbaty Małgorzaty wcale nie było wrażeniem.
     Spojrzała na ojca, który nie powiedział nic. Jedyne, czego mogła się od niego spodziewać to tępy, wystraszony wzrok. Tak trudno czasem było powstrzymac jej łzy.
     -Chodź, tato- powiedziała cicho tonem, jakim mówi się do dzieci. Może był to niewykorzystany instynkt macierzyński, który zdawał jej się budzić po trzydziestu sześciu latach życia w samotności, może przyzwyczajenie do ojcowego inwalidztwa, jak zwykła to nazywać. Pomógłszy mu wstać z zapadniętego od jego ciężaru fotela, razem z nim zeszła po, na szczęście dla nich oboja, niestromych schodach na dół, do jadalni. Nikt nie zauważył, że kucharza już dawno nie było.
     Posiłek zjedli we dwójkę, otoczeni czterema ścianami, za którymi zdawało się nie być reszty świata. Tylko biała pustynia i wieczny lód. Zima tego roku była bodaj najsmutniejszą zimą, jaka mogłaby kiedykolwiek nadejść, jeśli to słowo choć trochę odpowiada apatii, jaka zawładnęła ciałami jej ofiar. Kucharz nigdy nie jadł z nimi, co również głęboko zastanawiało Małgorzatę. Zachodziła w głowę, jakim cudem wytrzymywał taką całkowitą izolację, skoro ona ledwo mogła znieść życie w tym domu. On natomiast zdawał się być bardzo zadowolony z tego miejsca, na co wskazywało między innymi to, że przez ten cały czas wykazywał taką samą chęć do pracy, quasi był to jego pierwszy dzień na tym stanowisku.
     Małgorzata tej nocy nie mogła zasnąć. Z pokoju jej ojca dochodziły odgłosy otwierania i zamykania drzwi i kroków. Kroki. Słyszała je całymi nocami, wieczne stukanie podeszew o podest. Czasami zdawało jej się, że są to kroki nie jednej, a dwóch osób. Po trzydziestu sześciu latach życiu sterczenia w tym ogromnym, głuchym gmachu najwyraźniej popadała w paranoję. Natychmiast wybiła sobie z głowy tę myśl. Nigdy nie lubiła przesądów, wierzeń w duchy, czegokolwiek, co odbiegałoby od normy w jakikolwiek sposób. Nie miała warunków na zajmowanie się takimi rzeczami.
     Przewróciła się na brzuch. Poczuła się tak mała i bezsilna po raz kolejny. Nigdy sobie nie poradzi z Tadeuszem. Nie sama. Ta myśl stawała się coraz bardziej realna i coraz częściej ją nawiedzała. Nie liczyła na pomoc ze strony kucharza, nie miałaby środków na podwyżkę. Tłumiąc dźwięk poduszką wydała głośne westchnienie i pozwoliła popłynąć łzom desperacji. W tej chwili nienawidziła samej siebie bardziej niż zwykle.
     Po pewnym czasie zasnęła, kołysana przez nieregularny, tępy tupot stóp jej ojca o drewniane panele w pokoju obok. Tej nocy śniła koszmary.
Jak zawsze, zresztą.

helter1skelter

opublikowała opowiadanie w kategorii kryminał, użyła 947 słów i 5249 znaków.

Dodaj komentarz