Dzień był przejrzysty i chłodny, jak zimna woda nabrana z rwącego górskiego strumienia. Słońce odbijało się od śniegu, kłując niemiłosiernie w oczy, jak naostrzone szpilki. Temperatura nadal nie przekraczała zera, wprawdzie była mocno poniżej tej granicy, było coś jednak w tym dniu, że z trudem dawało się odeprzeć pokusę wyjścia na zewnątrz.
-Dzień dobry- od okna oderwał Małgorzatę lokaj, całkowicie ją zaskakując. W dość skromnej piżamie stała przy parapecie, wpatrując się w niezwykle jasny zimowy poranek.
-Dobry...- odpowiedziała, rumieniąc się trochę, jednocześnie mimowolnie szukając miejsca, gdzie można się schować. On jednak stał niewzruszony, trzymając tacę na otwartej, prostej dłoni.
-Pukałem, ale pewnie mnie pani nie słyszała- tłumaczył się, jednak jego ton był, jak zawsze, obojętny i zimny. Lodowato obrzucił ją wzrokiem.
-Przyniosłem pani śniadanie- przez chwilę Małgorzata miała ochotę zawołać go z powrotem, powiedzieć, żeby mówił jej po imieniu, ale ugryzła się w język. Jaki miała mieć w tym właściwie cel? A on natomiast, postawiwszy tacę na stoliku obok łóżka, wyszedł, stukając obcasami o twarde panele, które kłuły jej zmęczone zmysły.
Po zjedzeniu ciepłego omletu jajecznego z ziołami prowansalskimi, ubrała się i zeszła na dół. Tam, jak się spodziewała, siedział ojciec, grzebiąc niechętnie w jedzeniu, z typowym starczym grymasem wykrzywiającym jego twarz.
-Cześć, tato- przywitała się, odpowiedziało jej jednak tylko jego spojrzenie. Potem popatrzył na lokaja, który zmywał naczynia nad zlewem, odbijającym, zupełnie jak śnieg tego ranka, promienie słoneczne.
-Idę się przejść- rzuciła, sama nie wiedząc do kogo, po czym założyła kurtkę i buty na śnieg.
Powietrze było bystre i czyste jak woda w źródle i, choć głębokie wdechy sprawiały ból ze względu na lodowate powietrze, Małgorzata odczuwała niezwykłą przyjemność z tej prostej czynności, jaką było wyjście na zwykły spacer. Dawno nie była sama na łonie natury, dopiero w tamtej chwili przypomniała sobie, jak bardzo zaniedbała ten swój zwyczaj, jaki pielęgnowała w młodości, kiedy jeszcze miała na o czas. Słońce świeciło tak jasno, tak przenikliwie, że mogłaby przysiąc, ze zaraz oślepnie. Dalej jednak wpatrywała się w nie, jak zaczarowana.
Doszła do lasu. Tam jej wzrok mógł odpocząć od światła, które raniło go niemiłosiernie. Las zimą był taki piękny. Zupełnie zapomniała. Szczególnie ten las, do którego w młodości urywała się, by zapomnieć o szarej rutynie. Ten las, w którym przeżyła niezwykle oczyszczające chwile samotności. Szczególnie to miejsce, jedyne, które mogło ją zrelaksować.
Znalazła polanę, tę, gdzie spotkała pierwszą i ostatnią miłość swojego życia; z którą wiązało się najwięcej wspomnień. Nie była skłonna do wzruszeń, tylko dlatego zapewne nie popłakała się, kiedy ujrzała kupkę mechu, na której zwykła leżeć po zarywaniu nocy. Zamiast tego położyła się na niej, całej ośnieżonej, przetarła oczy i zasnęła. Tak, jak zwykła to robić, kiedy była młoda i chciała uciec od szarej rutyny.
Obudził ją przenikliwy ból. Całe jej ciało ogarnięte było przeszywającym cierpieniem, jednocześnie sparaliżowane tak, że nie mogła się ruszyć. Zaczęła łapczywie łykać powietrze, lecz z każdym oddechem jej płuca odmawiały posłuszeństwa, jakby kłute przez tysiące małych szpilek. Czuła dosłownie bicie swojego serca, tak powolne, jakby miało za chwilę po raz ostatni przetoczyć ostatnia kroplę krwi.
Dopiero po chwili zorientowała się gdzie jest. Otaczał ją las, a raczej jego rozmazany obraz, który poruszał się, jakby płynęła. Pamiętała. Zasnęła na śniegu, na piętnastostopniowym mrozie. Głupia, głupia, głupia, skarciła sama siebie, powoli przytomniejąc.
-Nie powinnaś zasypiać w lesie- dotarł do niej głos jak przez tępą barierę. Był dość znajomy. Odwróciła już przytomniejsza głowę w górę, stamtąd bowiem dochodził dźwięk. Szczupły zarys twarzy i ciemne, proste włosy służącego sprawiły, że całkowicie wróciła do świata żywych.
-Szczególnie zimą- odezwał się ponownie z dezarobatą w głosie- Przez ten cały czas miałaś szczęście, że jedyną osobą, na jaką trafiłaś, byłem ja. I masz też szczęście, że w ogóle na mnie trafiłaś.
-Cały ten czas?- spytała wreszcie, kiedy jej ciało zaczęło odzyskiwać sprawność ruchową- Ile czasu tu byłam?- w jej głosie zabrzmiało przerażenie.
-Spójrz w górę.
Spojrzała i zobaczyła pięknie rozgwieżdżone niebo. Było tak czyste, że można było z łatwością odróżnić wszystkie konstelacje, jakie były na niej wymalowane. w tej chwili dopiero zorientowała się, że nie idzie o własnych siłach a niesiona jest przez lokaja.
-Doniosę cię do domu- powiedział spokojnym tonem, jakby czytając w myślach- Nie wydaje mi się, że byłabyś w stanie dojść tam o własnych siłach.
Przez resztę drogi leżała cicho w jego ramionach, zbyt zmęczona, by się zawstydzić tą sytuacją. Ponownie odpłynęła, a obudził ją zapach świeżo zaparzonej melisy. Leżała na łóżku, obok niej znajdowała się ta sama koszula nocna, którą miała tego dnia rano. Kątem oka zauważyła, jak lokaj wychodzi z pokoju ojca. Zawołała go.
-Tak?- spytał uprzejmie, choć słychać było w jego głosie lekkie zmęczenie.
-Dziękuję- udało jej się tylko wydukać. Na dobrą sprawę nie miała pojęcia, co powiedzieć.
-Nie ma za co- westchnął i skierował się ku drzwiom jej pokoju, by wyjść. Ponownie go zawołała.
-Tak?- odezwał się.
-Jak masz na imię?- spytała, a w jej oczach dojrzeć było można ten dziwny rodzaj desperacji. Spojrzał na nią zdziwionym, acz lekko rozbawionym wzrokiem. Uniósł brew.
-Aleksander- jego głos jednolicie wyrażał wesoły nagle stan swojego właściciela.
Odwrócił się na pięcie, powoli i dostojnie, a wychodząc dodał:
-Kąpiel jest gotowa. Dobranoc.
Zostawił ją tam, w jej pokoju, zdziwioną i lekko zawstydzoną. Dopiła kubek ciepłego napoju, a potem, siedząc w wannie i bawiąc się pianą, stwierdziła, że nigdy jeszcze nie czuła się tak zdesperowana, by kogoś poznać i że jest bardzo zmęczona.
Tym razem nie przejmowała się pierwszą siwizną na jej czarnych włosach. Tym razem nie zwracała uwagi na kroki, które dochodziły ją z pokoju ojca. Tym razem nie miała snów.
Wyspała się tej nocy prawdopodobnie tylko dlatego, że spała prawie przez cały poprzedni dzień. Leniwie przeciągając się, patrzyła na czerwono-pomarańczowy brzask, który rozświetlał powoli i stopniowo pokój Małgorzaty. W domu panowała wręcz nieznośna cisza. Nocne kroki zapewne ustały, kiedy ojciec poczuł się zmęczony, czyli gdzieś koło pierwszej, a lokaj jeszcze na pewno nie wstał.
Jak na zaprzeczenie tych słów, Małgorzata wychwyciła dziwny, metaliczny szczęk, pochodzący z drugiego końca korytarza. Powtórzył się on raz jeszcze, trwał trochę dłużej, a następnie przeszedł w ciche wibracje, jakie rozchodzą się w powietrzu zaraz po zakończeniu dźwięku. I kroki. Przez chwilę słychać było je w pokoju, następnie jednak usłyszeć można było zgrzyt otwieranych drzwi i kogoś, kto przemierzał korytarz. To Aleksander, którego Małgorzata ujrzała zza uchylonych drzwi. Niezauważalna dla niego w tamtej chwili zdziwiona była jego widokiem w samej pidżamie, z rozczochranymi włosami, zaspanego. Swój krok skierował w stronę łazienki, po czym zamknął za sobą drzwi.
Małgorzata odwróciła wzrok i ponownie spojrzała na czerwień jasno wschodzącego słońca. Pierwsze poranne ptaki śpiewały już swoje kwestie, przelatując między sosnami przed domem. Sople lodu, uwieszone dachu odbijały światło, rażąc boleśnie w źrenice. Dom Robackich okalała bezkresna lodowa pustynia, która zdawała się być oddalona o setki mil świetlnych od najbliższej cywilizacji. Brzask ten wydawać się mógł tylko pięknym wytworem ludzkiej wyobraźni, jednak dla Małgorzaty był rutyną od dłuższego już czasu.
Znów usłyszała kroki na korytarzu. Stopy lokaja, już w butach, przemykały ponownie po błyszczących panelach, by po chwili zejść po schodach na dół. Nie minęło pięć minut, zanim po całym domu rozszedł się zapach parzonej kawy. Tym razem Małgorzata ubrała się przed przyjściem lokaja. Pokazywanie się w kusej koszulce było, mimo wszystko, kompromitującym przeżyciem.
-Dzień dobry- usłyszała. We framudze zobaczyła bruneta z kawą i talerzem bułeczek na tacy.
-Cześć- odpowiedziała. Jej głos był zachrypnięty, ale wskazywał w pewien sposób na to, że się wyspała. Aleksander położył śniadanie na stoliku. Uniósł brwi.
-Od kiedy mówimy sobie per "ty"?- spytał. W tonie jego głosu słychać było nie ironię, sarkazm lub zwykłe, typowe jemu surowe rozbawienie, lecz ogromne zmęczenie.
-Zdaje się, że od wczoraj- odparła. Wzięła kubek czarnej, parującej plujki i przez chwilę rozkoszowała się jej mocną, budzącą wonią. Służący pokiwał głową w ten sposób, jakby sobie coś przypomniał.
-Smacznego- rzucił przez ramię, opuszczając pomieszczenie. I znów kroki.
Dodaj komentarz