Bezimienni Rozdział 4 cz.I

Rozdział 4  

13 październik 2008

Trzy miesiące!  

Minęło już trzy miesiące. Tam każdy dzień był wiecznością. Pół roku mogło być nawet rokiem, dwoma, trzema, całą wiecznością….

Tylko, że tu nie jest lepiej.  

Odchylam głowę, gdy lekarz świeci mi latarką po oczach. Zagląda w oczy, przegina głowę, czuje się jak bakteria pod mikroskopem. Lekarz wzdycha i najchętniej też bym to zrobił. Na wszystkie świętości dopiero co mnie stąd wypisali!  

- Zostaniesz u nas

- Co? Nie!- krzyczę piskliwie i zrywam się kozetki.- Nic mi nie jest!

Nic mi nie jest!  

Naprawdę!  

Tylko moje ciało jest tak parszywie słabe.  

Mój mózg jakby nie należał do mnie.  

A pamięć nie chce zapomnieć.  

I On…

Wrócił ponownie. Zadowolony, ironiczny i obezwładniający. Dlaczego moje postanowię idą się pieprzyć, gdy on pojawia się na horyzoncie? Dlaczego?  

Dzisiaj już byłem blisko. Powiedziałbym prawdę. Wszystko co wiem. Ojciec pił kawę, mama nakładała jajecznicę. Było tak normalnie, przyjemnie. Pierwszy raz pomyślałem, że jak przestanę kłamać to oni sobie z nim poradzą. Bo ja nie potrafię. Nie mam sił. On ma zbyt wielką kontrolę. Moja determinacja jest bezcelowa, gdy On wchodzi na scenę. Udowodnił to dzień wcześniej. Znów wypiłem to świństwo! Choć przecież wiem, co ono ze mną robi! Na samą myśl o ponownych tygodniach bólu miałem mdłości. Jednak on miał swoje sposoby. Jak zawsze. A ja przy nim jestem bezbronny jak dziecko.  

I dzisiaj pomyślałem, że rodzicom mogę pozwolić się sobą zająć. Po to są. Wkurzają, irytują, ale zawsze pomagają. Już miałem zacząć mówić, odłożyłem łyżkę od miski z płatkami.  

Nie wiele brakowało…

Kilka sekund, ale wtedy do kuchni wszedł Kacper. Praktycznie spał, bez proszenia wgramolił się na kolana ojca i przytulił się.  

Wtedy w mojej głowie jak w magnetowidzie otworzyły się Jego słowa. Groźba tego co zrobi.  

Może zabić mnie.  

Rodzice też by dali sobie radę.  

Ale Kacperek… Młody jest nietykalny. I zrobię dla niego wszystko.  

Potrząsnąłem głową, aby odgonić nieprzyjemne myśli. Dobrze znany mi lekarz mierzył mnie wzrokiem. Pewnie zastanawia się co jest znowu ze mną nie tak. Cóż odpowiedź jest prosta, jeden świr, który porwał mnie, torturował i próbuje zrobić mi sieczkę z mózgu, truje mnie jakimś świństwem. A może o to mu chodzi? Może powoli, dzień po dniu chce mnie zabić na oczach rodziców. Może to o nich chodzi, może to ich chce zranić. W dziwny sposób ma to sens.  

- Anastazy…

- Mówię Panu, że nic mi nie jest!

- I dlatego od pięciu minut nie reagujesz na prośby?  Ponownie masz gorączkę, światłowstręt i mdlejesz?- wzdycham niechętnie, bo facet ma znów rację. Co gorsza ja wiem coś czego on jeszcze nie wie. Znów będzie źle.

On powiedział mi, że to mój wybór. Mogę walczyć i cierpieć, albo poddać się i będzie łatwiej.

Obiecałem sobie walkę.
  
Obiecałem, że nie dam Mu się.  

Tylko jak do tej pory to ja na tym cierpię. Waham się tylko chwilę, gdy siadam na kozetce i unoszę spojrzenie na lekarza.  

- Rozumiem, że zaczniesz współpracować.- znów zawahanie, ale kiwnąłem głową. I zacząłem mówić. O pulsującym bólu głowy jaki towarzyszy mi od rana, o bezsennej nocy, i że omdlenie przy dziadkach nie było pierwszym tego dnia. Nie było łatwo o tym mówić, ale podejrzewam, że do jutra doktorek sam o wszystkim by się dowiedział.

28 październik 2008 roku

Słońce ogrzewa moją twarz, wdycham zapach wiejskiego powietrza. Już jest jesień, ale dziś mamy piękną pogodę. Dlatego korzystam i rozgrzewam swoje kościste ciało na ławce w babcinym ogrodzie.  

Rodzice czasem mają dobre pomysły. A wyjazd na wieś był genialnym. Chyba już wszyscy mają dość szpitali.  

Pewnie zapytacie co znowu mi było. A nic poważnego! Mały krwiak w mózgu. Malutki nic nie znaczący! Bynajmniej tak twierdzą lekarze. Mógłbym przedstawić ich teorie jak do tego doszło. Od hipotecznego urazu kiedyś tam, po rozrzedzenia krwi spowodowane lekami jakie mi podawali. Podobno podanie ich mogło wywołać takie konsekwencje. Szanse było jak 1 do 10 000 i trafiło na mnie! Ale ze mnie farciarz!

To ich przypuszczenia. Muszą coś założyć, bo co mają mówić! Ale ja wiem, że to Jego sprawka. Nie wiem co mi zrobił, nie wiem po co, ale niech to w cholerę cofnie.  

Gdy po tomografii doktorek obwieścił jakże dobre wiadomości, był czas na naradę kilku neurologów. Jeden proponował poczekać i podać leki na wchłonięcie się krwi, drugi chciał rozcinać mój łepek, trzeci chciał dostać do mojego mózgu przez tętnicę. Jak ja się pytam!

Wybrali pierwszą opcję. Najmniej inwazyjna jak mówili. Obserwowali mój krwiaczek. A ja w międzyczasie miałem niezłe schizy podobno. Nie wiele pamiętam z tego. Dopiero po tygodniu oprzytomniałem. Jednak takiej pobudki nikomu nie życzę. Masa jaskrawych kolorów, tysiące głosów, zapachów. Koszmar!

Który trwa do tej pory! Przestałem narzekać tylko dlatego, że pewnie nigdy by mnie nie wypuścili, choć podobno po krwiaku nie ma już nawet małego śladu. Przestałem mówić o dziwnym postrzeganiu kolorów, zbyt wyraźnych głosach z korytarza, zapachach których do tej pory nie znałem i nigdy nie czułem. Zaprzestałem próśb by to naprawili, bo uświadomiłem sobie, że to On.

Dziad najpierw skrzywił moją psychikę, spieprzył mój układ odpornościowy, a teraz przekrzywił mój mózg!  
  
Tata siada koło mnie i wcale mnie to nie dziwi. Słyszałem jak mówił babci, że pójdzie po mnie, słyszałem jak zakłada dziadka kapcie i powolnie sunie po kostce, słyszałem jego ciężkie westchnienie, gdy mnie zobaczył. Poczułem jego zapach, lekko słonawy, drażniący nozdrza, ale w przyjemny sposób. Bo w jakiś sposób pachniał jak Kacperek, jak mama, nawet ja.  

Nowe postrzeganie zmysłów dały mi nowy pogląd na pojęcie rodziny.  

- Słońce świeci, ale zimno jest…- zaczyna, a ja kiwam głową.

- Zmarzniesz!- oświadcza, ale głos ma ściszony. Chyba zauważył, że krzywię się za każdym razem jak mówi głośniej. Doceniam starania.

- Mama zrobiła budyń czekoladowy.- znów kiwam głową, zastanawiając się  kiedy straci cierpliwość.

- Nastek…- wzdycham prawie identycznie jak on kilka minut wcześniej.

- Za chwilę. Kości mnie tu nie bolą.- mruczę, a on nie wybucha śmiechem. Mnie tam to bawi, że w wieku szesnastu lat czuje się jak staruszek.

Przed porwaniem ważyłem 52kg przy 161 cm wzrostu. Teraz według miarki szpitalnej mam 169cm przy 44kg. Wyglądam źle, bardzo źle, a moje kości składają zażalenia do tej sytuacji przy każdym ruchu. Chociaż może powinienem się cieszyć, że w końcu rosnę? Zawsze byłem kurduplem. Moi rodzice należą do wysokiej części populacji, a ja? Może w końcu nadrabiam stracony czas! Tylko szkoda, że straciłem materiał zapasowy w postaci tłuszczu.  

29 październik 2008 roku

Moje życie przypomina trochę żywot Borusa. Borus jest leniwym kociskiem babci. Dostała go od dziadka, gdy wszystkie pociechy wyfrunęły z domu. Pamiętam ten dom jak jeszcze tu mieszkaliśmy. Głośny, radosny, pachnący ciastem. Najpierw wyprowadził się wujek Mariusz, starszy brat taty, około pół roku później rodzice ukończyli remont naszego nowego domu i na stałe zabrali mnie do stolicy. Miałem jakieś sześć lat i przeprowadzka była niezłym przeżyciem. Dwa lata później ciocia Ania oświadczyła, że wyjeżdża do Anglii.  A pięć lat temu najmłodsza siostra taty ukończyła studia i obecnie mieszka w Krakowie. Więc sielankowy domek babci i dziadka w małej wiosce nie daleko Warszawy zamienił się w pusty i ponury budynek. I wtedy dziadek wpadł na pomysł, aby babci sprezentować kota. Czasem myślę, że kupił go bardziej dla siebie niż dla niej, ale wolę nie komentować.  

Tak czy inaczej Borus jest pięknym dorodnym kociskiem. Tak leniwego stworzenia nigdy nie widziałem. Śpi, je, śpi, je, śpi, wygrzewa się w słońcu, je, śpi.  

I tak całymi dniami, a ja razem z nim!

31 październik 2008 roku

To bardziej podświadomość niż prawdziwy sen. Jestem tego świadomy, ale to nie zmienia faktu, że jestem przerażony. Wiem, że on wróci. Już nie długo. Jutro? Pojutrze?  

Wróci i znów mi coś zrobi, a tym razem już nie mam sił. Zabije mnie. Szloch wyrywa się z mojej piersi i wtulam się w ramiona mamy.  

W dupie mam kto i co o mnie sobie pomyśli.  

W dupie mam honor i fakt, że mam szesnaście lat.  

Boje się, boję się jak diabli.  

- Synku to tylko sen…- mówi spokojnie co wywołuje znów szloch. Bo tak bardzo chciałbym, aby to był tylko sen!

- Wszystko co złe jest już za tobą. Spokojnie, skarbie…

- Nic nie jest za mną! On wróci…- szlocham jak dzieciak. Dopiero, kiedy zamiera uświadamiam sobie, że powiedziałem o słowo za dużo.

- O czym mówisz? Nastek. Powiedz nam w końcu prawdę. Tylko tak możemy go schwytać. Przestań to dusić w sobie. Przestań go chronić!- Tylko ten jeden na górze wie, że wierzę w jej słowa. Naprawdę by go schwytali, ukarali, a ja miałbym spokój.

- Nastek…

- Nie mogę! Nie mogę mamo!

- On już nic nie może Ci zrobić. Słyszysz! Jesteś w domu. Synu…

-  Nie mogę… On… On groził Kacperkowi…

AJM

opublikowała opowiadanie w kategorii inne, użyła 1698 słów i 9296 znaków.

3 komentarze

 
  • MarikaRoman

    Genialne. Zgadzam się z komentarzami innych. Mam nadzieje, że się szybko nie skończy oraz błagam o szybkie dodanie następnego rozdziału. Codziennie sprawdzam czy jest nowy. Buziaki

    18 cze 2016

  • Alastefaniak

    czekam na nexta. zaczyna się robic coraz ciekawiej. ale nie chce by się za szybko skonczyło

    18 cze 2016

  • cklyx

    Świetne. Mam nadzieję, że za szybko się nie skończy.

    15 cze 2016