Za linią snu. Cz.3

Marta przyglądała się Damianowi z kanapy, powoli obracając kieliszek z winem w palcach. Czerwień płynu sączyła się po ściankach szkła jak krew. Oparła się wygodnie, wyciągając bose stopy na poduszce, i uśmiechnęła się w sposób, który znał już na pamięć – uśmiech, który nie zapowiadał niczego dobrego.
Damian, wciąż ubrany w czarne, błyszczące stringi, klęczał na podłodze, z głową pochyloną i karkiem napiętym. W kącie paliła się pojedyncza lampka, rzucając żółtawy blask na jego ramiona.
— Taniec — przypomniała cicho. — Nie udawaj, że nie słyszałeś.
Nie udawał. Po prostu zbierał siły. Wiedział, co to oznacza. Wiedział też, że Marta nie znosi zwłoki.
Wstał więc i uniósł głowę. Potem ramiona. Potem biodra. Poruszał się powoli, dokładnie, tak jak ją to podniecało – z mieszaniną napięcia i wstydu. Jego ruchy nie były płynne, były sztuczne, jak u manekina wypchniętego na scenę, który nie do końca rozumie, po co istnieje. Ale dla Marty to było idealne.
— Tak — szepnęła, wypuszczając powoli powietrze z płuc. — Teraz zdejmij to. Powoli. Dla mnie.
Zdjął. Odsłonięty. Bezbronny. Drobne krople potu spływały po jego klatce piersiowej. Podłoga była chłodna, a powietrze przesiąknięte zapachem wina, skóry i jej perfum.
Marta podniosła się, odstawiając kieliszek. Jej ruchy były leniwe, niemal kapłańskie. Przeszła do niego wolno, na bosaka, i palcem wskazującym zatoczyła kółko na jego torsie.
— Wiesz, co teraz zrobisz? — spytała.
Nie odpowiedział. Nie musiał.
— Pójdziesz do łazienki. Przyniesiesz tę nową świecę. Tę białą. Waniliową. I miseczkę z wodą. — Uśmiechnęła się, nachylając się do jego ucha. — Szykuję dla ciebie wieczór, którego długo nie zapomnisz.
Poszedł.
Przez chwilę w łazience panowała cisza. Białe światło odbijało się od kafelków, zbyt ostre. Tam znowu usłyszał coś, co przeszyłoby go dreszczem… gdyby nie był już na to zbyt otępiały.
Pik
Tylko raz. Cicho, prawie niezauważalnie.
Nie zareagował.
Wrócił z miseczką i świecą, klękając u jej stóp. Marta zapaliła knot, wdychając zapach z zadowoleniem. Przyciągnęła go do siebie za włosy i spojrzała mu głęboko w oczy.
— Leż — rozkazała. — Ręce wzdłuż ciała. Nie ruszaj się.
Nie ruszał się.
Świeca uniosła się nad jego piersią. Kropla rozgrzanego wosku spadła na skórę. Zadrżał, ale nie jęknął. Potem druga. Trzecia. Rytmicznie. Jak metronom.
Marta była precyzyjna. Na jego torsie powstała mozaika – linie, krzyże, punkty, a każdy piekł jak wspomnienie. A ona… śmiała się cicho. Szeptała coś o tym, że jest jej mapą. Że zna jego każdy centymetr lepiej niż on sam.
A potem kazała mu mówić.
— Mów mi, kim jesteś — poleciła, siedząc okrakiem na jego biodrach.
— Twój — wychrypiał.
— Nie wystarczy. Mów więcej.
— Twój pies. Twój niewolnik. Twój oddech.
Uśmiechnęła się i zsunęła się z niego, zostawiając po sobie tylko gorącą smugę.
— A teraz… zapłacisz rachunek. — Podeszła do komody i wyjęła coś z szuflady. Cienki, srebrny łańcuszek. Obroża. Skórzana. — Bo dziś noc dopiero się zaczyna.
Obroża zatrzasnęła się z kliknięciem.
Gdzieś, gdzieś daleko...
Pik
Zbyt cicho, by przeszkadzało. Ale wystarczająco, by poruszyć coś w głębi.
Damian przez chwilę miał wrażenie, że pokój się przechylił. Że Marta mówi coś, ale słowa zlewają się w szmer.
— Co...? — zaczął, ale nie dokończył.
— Cicho — przerwała mu. — Skup się. Tu jesteś. Ze mną.
I znów... tylko ona. Jej głos. Jej dłonie. Jej rozkazy. Jej śmiech, gdy kazała mu iść na czworakach do balkonu, z obrożą na szyi i miseczką w dłoniach. Sąsiedzi nie mogli widzieć. Ale mógł ich sobie wyobrazić. Patrzących. Oceniających. Podniecających się jego wstydem.
A Marta? Stała naga za nim, z papierosem w ustach i szeptała mu do ucha:
— Jesteś tylko snem. Moim snem. Moim cieniem. I tylko ja zdecyduję, kiedy się obudzisz.
I wtedy… wszystko zamarło. Na ułamek sekundy. Zatrzymane, jak zdjęcie.
Pik
Pik
Pikpikpik
Ale on już tego nie słyszał. Bo znów był w jej ramionach. I świat był tylko tym, co mówiła Marta. A ona miała jeszcze mnóstwo pomysłów na noc.
— Wstań — rzuciła Marta, odstawiając kieliszek na niski stolik. — I przyjdź tutaj.
Zerwał się natychmiast, jak pies na niewidzialnej smyczy. W jej spojrzeniu nie było nic łaskawego. Jedynie chęć panowania. Chciała go w kawałkach — jego dumę, wstyd, oddanie. Jego ciało należało już do niej. Teraz sięgała głębiej.
— Przynieś mi... to pudełko. To z szuflady. — Spojrzała na niego z lekkim przekrzywieniem głowy. — Wiesz, które.
Wiedział. Znał je. Czarne, z magnetycznym zamknięciem, pachnące skórą i jakimś chemicznym chłodem. Zawsze miało nowe zawartości. Rzadko powtarzała zabawki. Lubiła testować.
Przyniósł je, klęknął i podał jej bez słowa.
Marta otworzyła pudełko z powolnością niemal ceremonialną. W środku znajdowały się cienkie opaski ze skóry, chromowane zapięcia, mała sprężynująca rózga i coś, czego jeszcze nie widział — krążek z silikonowymi wypustkami i krótkim pilotem.
— Nowe? — zapytał, zanim zdążył ugryźć się w język.
Marta spojrzała na niego z politowaniem.
— Nie jesteś od pytań. Wiesz o tym. Ale tak. Specjalnie dla ciebie.
Nałożyła mu opaski na nadgarstki i kostki. Metaliczne kliknięcia brzmiały jak uderzenia klamry w pustym pokoju. Potem krążek – wsuwała go mu między nogi z precyzją, bez pośpiechu, ale też bez pytania o zgodę. Gdy pilot zaskoczył i zamrugał diodą, poczuł lekkie mrowienie. Nieprzyjemne. Ale obietnica wisi w powietrzu.
— Dziś nauczysz się cierpliwości. — Sięgnęła po rózgę i podniosła brew. — I wdzięku.
Zostawiła go klęczącego i odeszła do łazienki, zostawiając drzwi uchylone. Słyszał szum wody, czuł zapach lawendy. Równocześnie pilot w jej dłoni zamrugał znowu — i nagle przez jego ciało przeszło ostre uderzenie prądu, niebolesne, ale intensywne. Zgiął się, jęknął.
— To tylko poziom pierwszy — rzuciła z głębi łazienki. — Nie zrobisz mi dziś wstydu, prawda?
Gdy wróciła, była naga. Jedynie na szyi miała cienką aksamitną wstążkę i czerwoną szminkę, jak maskę. Usiadła na fotelu naprzeciwko niego, krzyżując nogi. Pilot w jednej dłoni, rózga w drugiej.
— Taniec. Jak wczoraj. Tylko że dziś z kontrolą. — Uniosła dłoń z pilotem. — Jeden błąd i naciskam.
Zaczął się poruszać. Ciało napięte jak struna, policzki gorące. Świat kurczył się do kobiety na fotelu, błysku w jej oku i ostrzeżenia ukrytego pod smakiem jej głosu.
Marta patrzyła, jak tańczy, jak spala się w ruchu, jak walczy z rozkoszą i wstydem. Z każdą minutą była bardziej spokojna, chłodna, skupiona. On — wręcz przeciwnie. Zaschło mu w gardle. Czuł w sobie rwące napięcie.
Wtem...
Pik
Przez sekundę jakby zadrżał. Coś z tyłu głowy. Coś obcego. Jak dźwięk z innego pokoju.
Ale Marta nie przerywała.
— Co się stało? — zapytała spokojnie. — Zamarłeś.
— Nic... — wydukał. — Tylko... nie wiem...
— Nie wiesz? — Uniosła pilot i nacisnęła. Wstrząs rozlał się po jego udach i plecach, wyrywając go z zamyślenia.
Znów klęczał. Bez słów. Dysząc ciężko.
— Naucz się oddychać — syknęła, zbliżając się. — Oddychaj tylko wtedy, gdy ci pozwolę.
Zamknęła mu usta cienką taśmą. Potem rozkazała mu się położyć. Siadła okrakiem na jego udach, nie dotykając go jeszcze, tylko patrząc w oczy. Jej biodra poruszały się powoli, rytmicznie, jakby już go dosiadała. Ale nie dotykała. Napinała.
— Wiesz, co jest najpiękniejsze w tej grze? — zapytała, zbliżając twarz do jego ucha. — Że to ja decyduję, kiedy przestanie być zabawą.
On już ledwo trzymał się rzeczywistości. Jego myśli falowały jak obraz pod wodą. Coś dziwnego w nim rosło, jakby z wnętrza ciała. Jakby ktoś inny przyglądał się temu wszystkiemu przez szybę. Ale nie umiał się zatrzymać.
Jej palce odwinęły taśmę z ust.
— Dziękuję, pani — wyszeptał, niemal bezgłośnie.
— Nie. Jeszcze nie. To dopiero wstęp.
Wstała. Włożyła tylko cienką, przezroczystą sukienkę. Po chwili wróciła z czymś jeszcze — lusterkiem. Ustawiła je naprzeciwko niego, pod światłem.
— Patrz, jaki jesteś — rozkazała. — Zobacz. Tak właśnie wyglądasz, gdy nie jesteś mężczyzną. Gdy jesteś moją zabawką.
Stał się niemy. Chciał coś powiedzieć, może zaprotestować, może prosić. Ale nie mógł. Coś mu w gardle zamarło. Płuca pracowały nierytmicznie.
A potem…
Pik
…i znowu.
Nie słyszał już dobrze głosu Marty. Jakby przez szkło. Ona coś mówiła. Śmiała się?
Świat zaczął się lekko przechylać. Uczucie było znajome, choć niezrozumiałe. Jakby zapadał się w siebie. Jakby ktoś gasił światło z końca korytarza.
Ale gra wciąż trwała. Marta wciąż prowadziła.
— Ubierz się — rzuciła Marta chłodno, jakby właśnie podjęła decyzję, która nie podlega dyskusji.
Damian spojrzał na nią niepewnie, jeszcze klęcząc, z oddechem wciąż nierównym po wcześniejszej grze. Wciąż pachniał jej perfumami i winem, potem i lateksem, a w głowie szumiała mu dziwna mieszanina wstydu, pożądania i podniecenia. Ale Marta już sięgała po kluczyki do auta.
— Szybko — dodała, nie patrząc na niego. — Zabierzesz mnie na wycieczkę. Do siebie.
To jedno zdanie uderzyło go jak zimny prysznic.
— Do... mnie? — Zadrżał lekko. — Do domu?
Spojrzała na niego z nieskrywaną ironią. — Tak. Do twojej świętej przystani. Do tej, gdzie pachnie obiadem i ciszą. Idziemy tam razem. I ty wejdziesz. Sam.
Nie pytał, nie próbował się wycofać. Choć wszystko w nim krzyczało. Ubierał się szybko — byle jak. Spodnie, koszula bez zapinania guzików do końca, z lekko przekrzywionym kołnierzykiem. Wciąż czuł na skórze dotyk jej dłoni. W ustach — posmak jej śliny. W głowie — gorączkę.
Podróż odbyli w milczeniu. Marta prowadziła jej czarne Audi z chłodną precyzją, jakby jechała na rutynowe spotkanie. On siedział obok, zgarbiony, z rękoma splecionymi na kolanach. Patrzył na znajome budynki i skrzyżowania, ale w tej chwili wszystko wyglądało jak makieta. Jak fałszywy plan zdjęciowy jego dawnego życia.
Zatrzymali się pod domem. Marta nie zgasiła silnika.
— Wchodzisz. Bierzesz rzeczy. Mówisz, co trzeba. Ale pamiętaj: ja tu jestem. Czekam. — Spojrzała na niego chłodno, bez żadnego cienia czułości. — I jeśli skłamiesz, jeśli spróbujesz uciec — nie wracaj.
Damian przełknął ślinę. Drzwi auta zamknęły się za nim z cichym stuknięciem. Podszedł do drzwi domu jak skazaniec. Ręka zadrżała mu na klamce.
— Damian?! — głos żony nadszedł niemal natychmiast z wnętrza domu. — W końcu! Gdzie ty byłeś?! Nie odpisywałeś całą noc! Nie odbierasz!
Stała w kuchni, w legginsach i bluzie, z wilgotnymi od zmywania dłońmi i zmęczonym spojrzeniem. Pachniała domem. Pachniała normalnością. I była wściekła.
— Gdzie... byłeś? — powtórzyła cicho, ale już bez kontroli w głosie. — Bo jeśli znów powiesz, że w pracy, to przysięgam...
Damian stał nieruchomo, jakby próbował wyłuskać z siebie wersję, która nie zabrzmi fałszywie. Ale wszystkie brzmiały.
— Musiałem… Marta miała… coś się stało i…
— Marta?! — żona wypowiedziała to imię tak, jakby parzyło. — Marta?!  
Ty… ty nawet już nie próbujesz się kryć. Nie kłamiesz, bo już ci się nie chce?!
— To nie tak… — Damian cofnął się pół kroku. — To chwilowe. Ja… tylko się gubię. I… wrócę. Muszę tylko coś przemyśleć.
— Nie wrócisz! — krzyknęła. Rzuciła gąbką do zlewu tak, że woda prysnęła na podłogę. — Ja już cię nie chcę. Od miesięcy śpisz obok mnie jak cień. Pachniesz obcą kobietą. Znikałeś na weekendy! Myślisz, że nie wiem?!
— Nie rozumiesz… — wyszeptał.
— O, rozumiem aż za dobrze! — Wzięła głęboki oddech, oczy zaszkliły się jej, ale głos nie zadrżał. — Wiesz co? Idź. Idź do tej swojej Marty. Ale nie wracaj potem tutaj jak pies z podkulonym ogonem, bo nie będę już czekać. Nie będę zbierać po tobie resztek.
Zamarł. Przez ułamek sekundy chciał podejść, dotknąć jej ramienia, powiedzieć coś — ale nie miał już słów.  
Za drzwiami słychać było samochód. Cichy warkot silnika, który nagle ustał. Kroki. Jeszcze nie drzwi — jeszcze chwila. Może wciąż mógł ją zatrzymać. Może Marta jednak...
Trzask. Cichy, pewny. Marta weszła do środka jak do siebie. Bez pytania. Bez zawahania.
Damian poczuł, jak żona cofa się o krok. Jakby nagle pokój się powiększył, choć przecież zmalał.
— To jakiś żart? — Jej głos był już inny. Spokojniejszy. Groźniejszy.
Damian nie zdążył nic powiedzieć. Marta podeszła do niego. Powoli. Bez słowa. Jakby nie istniała trzecia osoba. Jakby cały ten dom był tylko kulisą.
Gdy stanęła za jego plecami, jej zapach zawisł w powietrzu — słodki, niepokojący, jak coś zakazanego, co wraca w snach.
Położyła dłoń na jego ramieniu. Cicho. Pewnie.
I wtedy świat się zatrzymał.
Nie powiedziała nic. Nie musiała. Dłoń była jak znak. Jak kropka po zdaniu, które wypowiedział bez słów.
Żona patrzyła. A on patrzył w podłogę. I nie wiedział, co boli bardziej — jej milczenie czy ten dotyk za plecami, który nagle ważył więcej niż wszystkie lata wspólnego życia.
Dłoń Marty wciąż spoczywała na jego ramieniu, ale teraz pochyliła się lekko, zbliżając usta do jego ucha. Damian zamarł. Czuł jej oddech. Ciepły, spokojny. Jakby nie istniała żona stojąca trzy kroki dalej. Jakby ten dom, to życie, to wszystko, co znał, było tylko cieniem tego, co naprawdę się liczy.
— Rozbierz mnie — szepnęła.
Powoli. Prawie bezdźwięcznie. A jednak to jedno zdanie przebiło się przez powietrze gęste jak burza. I wypełniło go od środka, jakby wypowiedziała zaklęcie.
Pik.
Kolejny dźwięk, jak cichy sygnał alarmu. Jak niepokój.
Ale Marta go nie słyszała. A może właśnie go słyszała — i mówiła mimo tego.
Damian poczuł, jak czas znowu zaczyna płynąć, ale wolniej. Gęściej. Marta przesunęła palce wzdłuż jego szyi, aż do karku. Złapała go lekko za kołnierzyk.
— Rozbierz mnie — powtórzyła, tym razem jeszcze ciszej. — Tu. Teraz.
Nie patrzył na żonę. Nie mógł. Miał wrażenie, że świat się zawęża. Że jest tylko ten moment, to dotknięcie, ten głos. Jakby dryfował w jakimś śnie. Mrocznym, oszałamiającym.
Głos Marty był ciepły, nasycony, zbyt bliski, by mógł go zignorować. Zbyt rozkazujący, by mógł mu się oprzeć.
Obrócił się powoli. Spojrzał jej w oczy. A potem kątem oka – na Izę. Stała nieruchomo przy drzwiach do kuchni, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Blada. Milcząca. Obecna.
Nie odwróciła wzroku.
Coś w nim pękło. Albo wręcz przeciwnie – coś w nim pękało od dawna, a teraz tylko wylało się bez reszty. Pochylił się do Marty. Jego dłonie odnalazły dół jej bluzki, odwinęły go powoli, z nabożeństwem. Odsłonił brzuch, talię, żebra. Pocałował ją tam, nisko, przy samej linii jeansów. Ona zamruczała. Nic nie mówiła. Nie musiała. Miała nad nim pełną władzę.
Iza nie odeszła. Iza nie zaprotestowała. Jej oczy były szeroko otwarte, chłodne i zamknięte jednocześnie. Milczące przyzwolenie. Zgoda bez słowa. Cień w kącie pokoju.
Zsunął z Marty stanik. Jej piersi były ciężkie i napięte, sutki twarde, reagujące na każdy jego ruch. Pocałował je ostrożnie, z uwielbieniem, które aż go samego zaskoczyło. A może nie jego. Może tylko tę wersję siebie, która wciąż myślała, że żyje w realnym świecie.
Kiedy przyklęknął przed nią i rozpiął jej spodnie, czas się zatrzymał. Marta pochyliła się, dłonią gładząc mu włosy.
— Zasłużyłeś — powiedziała cicho.
Rozsunął materiał. Jej skóra pod nim była gorąca, gładka, pachniała perfumami i czymś jeszcze – czymś, co zawsze kojarzyło mu się z nią, z nocą, z grzechem. Całował ją. Powoli. Głęboko. Słyszał jak jęczy. A może to on jęczał?
Pik. Pik. Pik.
Dźwięk uderzył go jak sztylet. Przez moment był przekonany, że to echo z jego klatki piersiowej. Że to serce bije zbyt szybko. Zbyt głośno. Ale to nie było serce. Nie do końca.
Dotknęła jego twarzy, potem rozpięła jego spodnie. Wciągnęła go na siebie, siadając na kuchennym stole. Wciąż był świadom obecności Izy – jej spojrzenia, które nie drgnęło ani na sekundę. Tak, była świadkiem. Tak, była tutaj.
Zerwał z niej resztki ubrań, popychany jej ciałem, jej żądzą, jej dłonią na karku. Wślizgnął się w nią jednym, gwałtownym ruchem. Syknęła. On jęknął. Wszystko w nim wybuchło.
Ruchy były desperackie, dzikie, nieprzyzwoite. Pocałunki pełne śliny i wstydu. Słowa – urwane, ostre, surowe. Marta wbijała mu paznokcie w plecy, jęczała mu do ucha, rozkazywała półszeptem. A on spełniał każde z tych słów, jakby nie miał wyboru.
A może nie miał. Może to wszystko nie było wyborem.
Pik. Pik. Pik. Pik.
Głośniej. Krócej. Szybciej. A jednak wciąż w tle.
Czuł, jak zbliża się punkt kulminacyjny. Jego biodra wbijały się w ciało Marty, które stawało się coraz lżejsze, coraz mniej cielesne, jakby miała zaraz wyparować. W jej oczach widział siebie – spoconą twarz, napięte mięśnie, błaganie o jeszcze.
I wtedy, dokładnie w chwili, gdy szczytował z jękiem i grymasem ekstazy, świat się rozpadł.
Nie pękł.
Rozpadł się.
Jak lustro, które nie wytrzymuje ciśnienia.
Ciało Marty zgasło. Iza rozpłynęła się jak cień. Pokój zbladł, kolory odpłynęły, odgłosy ucichły.
Tylko jedno zostało:
PIKPIKPIKPIKPIKPIK…
Natarczywe. Metaliczne. Obce.
Nagle czuł, jakby jego ciało zapadło się w głąb łóżka. Jakby tysiące drobnych igieł zaczęły wnikać mu pod skórę, łamiąc ciszę, rozrywając skórę, kości, wnętrzności.
Powietrze stało się ciężkie. Zimne. Tłuste.
Czuł, że coś odkleja mu się od klatki piersiowej. Jakby własne serce próbowało wyskoczyć. Otworzyć drzwi.
I wtedy...
Oczy.
Nie otworzył ich sam.
Zerwały się. Szarpnęły. Jakby ktoś pociągnął za niewidzialny sznurek.
Światło. Biel. Potworna biel. Kłująca, obnażająca. Sufit. Jakiś cień nad nim. Plastik. Rurki. Kable.
Jęknął.
To nie był jęk ekstazy. To był jęk narodzin.
Coś ruszyło się w gardle. Tchawica zassana rurką. Kaszel – suchy, bestialski. Skurcz całego ciała. Potem ból. Wszystko bolało – nie jak rana. Jak życie, które wracało po latach.
— O Boże… on… on się budzi! — krzyknął jakiś głos, kobiecy, daleki.
I nagle nie był już sam.
Byli przy nim ludzie. Światło. Ręce. Aparatura. Szum. Pikanie.
I świadomość.
Cztery lata. Siedem miesięcy. Trzynaście dni.
Każda fantazja, każdy dotyk, każdy pocałunek. Wszystko, co czuł, wszystko, co zrobił z Martą — było tylko snem. Projekcją umysłu w zamkniętym ciele.
Ale wzwód był prawdziwy.
Orgazmu nie dało się cofnąć.
I teraz jego ciało, rozpięte między światem sennym a rzeczywistością, musiało zacząć na nowo. Nago. Bez Marty, ale z Izą.  
I z pamięcią tak żywą, że niemal bardziej rzeczywistą niż obecność tlenu w nozdrzach.

Phaleg

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka, użyła 3502 słów i 19676 znaków.

Dodaj komentarz