Za linią snu. Cz.2

Poranek był nijaki. Przezroczysty. Taki jak wszystkie ostatnie.
Damian siedział przy stole, wciąż w pidżamie, popijając zimną już kawę, której nawet nie czuł. Żona krzątała się w tle — w białej koszulce, z której wyglądało jedno ramię. Nawet nie zauważyła, że go to kiedyś podniecało. Teraz już tylko przygasało.
— Zjesz coś? — zapytała bez entuzjazmu, nie czekając na odpowiedź.
— Nie, muszę jechać. Mam spotkanie o dziewiątej, a potem…
Złapał telefon. Wysłał krótką wiadomość.
„Za godzinę. Jak ostatnio.”
Wstał, włożył marynarkę. Żona podała mu torbę z laptopem. Pocałował ją w policzek. Automatycznie.
— Nie wracaj późno.
— Jasne. Postaram się.
Wyszedł.
Zamknął drzwi. I wtedy…
Cisza.
Zwykła, gęsta, nieruchoma.
Żadnego pik.
Żadnych powidoków.
Jakby ktoś odciął kabel.
Jakby sen się rozmył.
Damian wsiadł do auta. Włączył silnik, ruszył powoli, skręcił w prawo.
Nie jechał do pracy. Nie miał dziś żadnego spotkania.
Jechał do Marty.
Tego ranka pachniała mu wciąż na skórze. Jej krzyk dudnił w głowie. Jej ciało, jej ruchy, jej głos: „Nie bądź miękki, Damian.”
I nie był.  
W kieszeni drgnął telefon.
„Czekam naga. Z drzwiami otwartymi.”
Uśmiechnął się sam do siebie. Nacisnął gaz mocniej.
Drzwi były rzeczywiście otwarte.
Tylko lekko uchylone, ledwie — ale Damian już wiedział, co to znaczy. Jego dłoń nie sięgnęła nawet po klamkę. Wszedł bezszelestnie, zamykając za sobą.
W mieszkaniu pachniało Martą. Ciałem. Słodką, drapieżną kobiecością, która osiadała na nim, wnikała w nozdrza, drażniła od środka.
Nie musiał jej szukać.
Stała w sypialni.
Naga.
Ramiona skrzyżowane na piersi, jedno biodro wysunięte w bok, długie nogi w lekkim rozkroku. Miała na sobie tylko cień uśmiechu.
— Masz dziesięć sekund, żeby się rozebrać. Potem przejmuję kontrolę.
W jego spodniach wszystko napęczniało niemal natychmiast. Marta nie musiała niczego robić. Wystarczyła jej obecność. Jej spojrzenie.
— Dziewięć… osiem… — zaczęła, wolno, bez pośpiechu, ale z jawną groźbą.
Zerwał z siebie koszulę, rozpinając guziki w panice. Pasek, zamek, bokserki — wszystko lądowało w nieładzie przy progu.
— …dwa… jeden.
Nie zdążył dobrze stanąć prosto. Już była przy nim.
Złapała go za kark i przycisnęła do ściany.
— Dzisiaj ja cię biorę, Damian. Za każdą spóźnioną wiadomość. Za każdą zbyt krótką noc. Za każde „nie mogę zostać”.
Jej paznokcie wbiły się w jego ramiona. Jej kolano powędrowało między jego nogi.
— A ty będziesz stał i znosił to wszystko jak duży chłopiec.
Objęła go udem, przywarła do jego ciała, gorąca i drżąca, ale nadal prowokująca.
— Masz coś przeciwko? — syknęła mu prosto do ucha, przygryzając jego płatek.
Nie odpowiedział.
Nie był już w stanie.
Marta wbiła mu spojrzenie prosto w oczy, przyciskając go do ściany tak, że poczuł tynk na łopatkach i miękką twardość jej ciała przy swoim.
— Myślisz, że zasługujesz na to, co ci zaraz zrobię? — zapytała cicho, wręcz czule.
Nie odpowiedział. Miał w ustach tylko jej zapach.
Uśmiechnęła się.
— Nie dzisiaj.
Zrobiła krok w tył. Powoli, teatralnie.
— Wiesz, co najpierw zrobimy? Zakupy.
Damian zamrugał.
— Słucham?
— No co? Myślałeś, że zawsze będzie łatwo? — Złapała telefon ze stolika, wrzuciła go do torebki i już z progu rzuciła przez ramię: — Ubieraj się. Masz dziesięć sekund, bo inaczej jadę sama i wracam z zimnym winem. I lodami, których nie tkniesz.
To postawiło go na nogi.

W samochodzie pachniała perfumami i perfidną pewnością siebie. Miała na sobie krótką, zbyt lekką sukienkę i ciemne okulary. Noga oparta niedbale o deskę rozdzielczą odsłaniała udo aż do połowy.
Damian trzymał się kierownicy jak tonący tratwy.
— Wiesz, że cię prowadzę, prawda? — zapytała sennie, bawiąc się końcem swojej sukienki. — Ty myślisz, że przyjeżdżasz tu mnie ruchać. A ja cię wyprowadzam na spacery. Na smyczy.
Zachłysnął się powietrzem, ale nie odpowiedział.
Marta odwróciła się w jego stronę.
— W sklepie jesteś grzeczny. Wybierasz to, co powiem. Bez dotykania. Bez komentarzy. Zrozumiano?
— Tak — wydusił.
— I nie próbuj się naprężać przy kasie. Pani może nie mieć poczucia humoru.
Uśmiechnęła się leniwie.
— Chociaż… jeśli się zarumienisz, może cię wezmę w przymierzalni.
Serce mu przyspieszyło.
I wtedy — pik.
Krótki, ledwo słyszalny.
Znowu to cholerne pik.
Zignorował. Spojrzał na Martę.
— A jeśli cię poproszę, żebyśmy już wrócili? — zapytał cicho.
— To ja ci każę jeszcze raz pojechać po pończochy. Tym razem z koronką na palcach.
Spojrzała mu w oczy przez okulary.
— A potem cię zwiążę. W całej tej naszej prowincjonalnej normalności. I każę ci przepraszać.
Uśmiechnął się.
Już był jej. Znów.
W sklepie było tłoczno, pachniało klimatyzacją i zapachem sztucznych tkanin. Marta przemykała między wieszakami z gracją drapieżnej kotki, od czasu do czasu rzucając Damianowi krótkie spojrzenia spod okularów.
Wybrała trzy rzeczy: butelkowozielony strój kąpielowy jednoczęściowy, czarne figi z siateczką i cienką, przezroczystą bluzkę bez stanika. Nic więcej.
— Idziesz ze mną — powiedziała krótko, nie czekając na odpowiedź.
Wsunęli się razem do przymierzalni. Damian próbował protestować półgębkiem, ale Marta pociągnęła go za rękę, zamknęła za nimi kotarę i od razu zaczęła się rozbierać. Robiła to powoli, świadomie, jakby każdy ruch był inscenizacją.
Zsunęła sukienkę i została w samych stringach. Biust unosił się rytmicznie z oddechem, jakby mówił: „patrz”.
Spojrzała na niego z góry.
— Zdejmiesz mi to? — zapytała cicho, wskazując na cienki materiał majtek.
Ręce mu drżały.
Zsunął je powoli, aż do połowy ud, a potem już sama dokończyła. Stała naga w półcieniu przymierzalni, a jego serce biło jak szalone.
— Złap za biodra — rozkazała cicho. — Ale nic więcej.
Złapał. Jej skóra była gorąca i miękka.
Założyła powoli strój kąpielowy, patrząc na niego cały czas. Wsunęła ciało w gładki, napięty materiał jak w drugą skórę. Strój opinął jej piersi i biodra bezlitośnie, pokazując każdą krzywiznę.
Obróciła się tyłem i odchyliła włosy.
— Zapnij.
Zrobił to drżącymi dłońmi.
Kiedy się odwróciła, wyglądała tak, że mógłby umrzeć.
— I co? — zapytała. — Podoba ci się?
— Tak — wyszeptał.
— To dobrze. Bo właśnie w tym cię oduczę oddychać.
Zrobiła krok do przodu i wpiła się w jego usta. Całowała głęboko, mocno, brutalnie. Wcisnęła go na ścianę przymierzalni biodrami, kolanem dotknęła jego erekcji i uśmiechnęła się w pocałunku.
— Nie teraz — szepnęła mu do ucha. — Jeszcze nie.
I wtedy znów:
Pik.
Przez moment miał wrażenie, że coś się z nim osuwa, że traci równowagę, jakby ściany falowały. Ale potem jej dłoń zacisnęła się na jego karku, ściągając go z powrotem.
— Płacisz. Ja wychodzę pierwsza. Masz pięć minut, żeby dojść do siebie — rzuciła przez ramię.
I zniknęła za kotarą, zostawiając go z napięciem i wspomnieniem jej ciała w ciasnym kostiumie.
Damian podszedł do kasy sam. Marta zniknęła wcześniej, zostawiając mu na rękach cienką siateczkę z jej zdobyczami: bielizna, przezroczysta bluzka, strój kąpielowy, który ledwo zakrywał cokolwiek. Trzymał to jak coś nielegalnego, jak dowód zdrady.
Kasjerka była młoda. Może dwadzieścia dwa. Delikatna twarz z pieprzykiem na policzku, rude włosy spięte w wysoki kok. Gdy podniósł na nią wzrok, uśmiechnęła się uprzejmie, a potem… spojrzała na to, co kładł na ladzie.
Cisza trwała ułamek sekundy za długo.
Najpierw bielizna — czarne figi z siateczki i paseczkami. Potem bluzka — prześwitująca, niemal symboliczna. Na końcu kostium kąpielowy, tak obcisły, że mógłby być malowany na skórze.
Spojrzała na niego raz jeszcze. Jej dłoń przesunęła po skanerze.
Pik.
Podniósł wzrok i przez ułamek sekundy odniosło wrażenie, że ona wie. Że rozumie. Że widzi coś więcej niż tylko zakupy.
— Prezent? — zapytała z uśmiechem, z tym tonem, który równie dobrze mógł znaczyć „Zazdroszczę” albo „Jesteś świnia”.
— Tak — odpowiedział sucho. Przełknął ślinę. Jego głos zadrżał.
Zadrżał też gdzie indziej.
Jej dłoń znów powędrowała do skanera.
Pik.
Zaciął się. Czuł ciepło w karku, jakby z tyłu głowy ktoś mu przypalał skórę. Kasjerka nie spuszczała z niego wzroku, choć ręce pracowały jak automat. Miała delikatne nadgarstki i cichy oddech.
Damian przełknął ślinę jeszcze raz. Czuł, jak spodnie robią się coraz ciaśniejsze.
Zapłacił kartą. Ręka mu lekko zadrżała.
— Miłego dnia — powiedziała z tą samą obojętną uprzejmością, ale jej oczy... coś w nich błysnęło.
Skinął głową i niemal wybiegł. Z torbą w dłoni i napięciem pod skórą, z nią w głowie. Martą.
Znowu to napięcie. Znowu to...
Pik. Pik. Pik.
Za szybą, za szkłem, za rzeczywistością.
Chlorowy zapach basenu uderzył go w twarz, gdy tylko wszedł do środka. Echo głosów, plusk wody, miękkie światło odbijające się od płytek — wszystko wydawało się odrealnione. Marta była już tam. Czekała przy brzegu, w nowym kostiumie, który dopiero co kupił.
Wyglądała obłędnie.
Strój oplatał jej ciało jak mokra skóra. Ciemnozielony materiał był napięty na piersiach, wcięty tak głęboko, że ledwo zakrywał sutki. Wysoko wycięty na biodrach, odsłaniał długie nogi i krągłości, które znał już na pamięć, ale za każdym razem widział od nowa. Włosy związała w ciasny kucyk, mokre kosmyki kleiły się jej do karku. Miała okulary pływackie zsunięte na czoło, jakby gotowa do skoku, ale wciąż czekała.
Nie odezwała się. Tylko patrzyła.
Wszedł powoli do wody, czując na sobie jej spojrzenie. Serce waliło mu mocniej, niż było trzeba. Znów to poczucie, że wszystko dzieje się na granicy jawy i snu. Woda była chłodna, ale jego ciało zdawało się płonąć.
Zbliżył się do niej.
— Podoba ci się? — zapytała w końcu cicho, głaszcząc wodę dłonią. — Chyba dobrze wybrałeś.
Kiwnął głową.
— Nie mów. Pływaj.
Rozkazała to takim tonem, że nie odważył się zaprotestować. Odepchnął się od brzegu i zaczął płynąć powoli, czując jak materiał kąpielówek obciera się o jego skórę z każdą falą, z każdym napięciem mięśni.
Gdy wrócił, stała już po pas w wodzie, z dłonią zanurzoną między własnymi udami, ale tylko dla siebie.
— Nie dotykaj mnie — rzuciła. — Patrz. Tylko patrz.
Obejrzała się przez ramię. Jej pośladki wyglądały jak wyrzeźbione. Krople wody toczyły się po jej plecach i znikały między udami. Woda ślizgała się po niej jak przezroczysta ręka.
Wysunęła się na brzeg z niespieszną gracją i usiadła bokiem, szeroko rozkładając nogi. Kostium napiął się nieprzyzwoicie między udami.
— Chcesz mnie? — zapytała z chłodnym uśmiechem.
Odpowiedź była zbyt oczywista, by ją wypowiedzieć.
— Nie dzisiaj. Dzisiaj cię tylko złamię. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze ci nie wolno.
Nachyliła się i językiem przesunęła powoli po własnym ramieniu.
Pik.
Zadrżał.
Pik. Pik.
Ale to było gdzieś daleko, zagłuszone chlupotem wody i jego rozpalonym sercem.
— Do szatni — rozkazała. — Tam się przebierzesz. Dla mnie.
Drzwi szatni zamknęły się za nimi z głuchym kliknięciem. Byli sami — przynajmniej tak się wydawało. Chłodne kafelki pod nogami, echo kapania z rur, intensywny zapach wilgoci i chloru. Marta stanęła przed szafką, nie patrząc na niego, jakby zapomniała, że istnieje. Ale on wiedział, że to tylko część gry.
Wreszcie wyjęła z torby coś małego, czarnego. Rzuciła w jego stronę.
— Załóż.
Złapał je w locie. Materiał był cienki, elastyczny. Stringi. Jej stringi.
— Na siebie. — popatrzyła na niego krótko. — Już.
Zamarł. Krew pulsowała mu w skroniach. Nogi miał jak z waty.
— Marta... — zaczął, ale ucięła go wzrokiem.
— W tej chwili.
Zdjął kąpielówki. Stał nagi, z twarzą zaróżowioną z zażenowania i podniecenia, z erekcją, której nie mógł już ukryć.
Ostrożnie wciągnął na siebie jej czarne stringi. Materiał naprężył się na biodrach, boleśnie opinając. Wsunął się między pośladki, ledwo zasłaniając przód. Upokorzenie i ekscytacja mieszały się w nim jak narkotyk.
Marta usiadła na drewnianej ławce naprzeciwko i patrzyła, jak się wygina, jak drży.
— Wyglądasz cudownie, kochanie. — Ton jej głosu był miękki, niemal czuły. — A teraz uklęknij.
Zrobił to. Powoli, nie spuszczając z niej wzroku.
— Cicho. — Wstała, podeszła i wetknęła mu dwa palce w usta. — Jeszcze nie zasłużyłeś. Ale już jesteś blisko.
Odwróciła się i zaczęła się przebierać, kawałek po kawałku. Celowo, metodycznie, z całkowitą obojętnością. On nadal klęczał w jej stringach, czując, jak jego własne pożądanie zmienia się w palące, nieznośne napięcie.
Gdzieś, w tle, jakby zza ścian, gdzieś daleko...
Pik. Pik. Pik.
Ale teraz był tylko jej.
Marta dopięła ostatni guzik koszuli, a potem odwróciła się do niego z tym samym chłodnym uśmiechem, który potrafił rozpalić go bardziej niż dotyk. Spojrzała na niego z góry — nagiego, napiętego, na kolanach, w jej czarnych stringach.
— Wstań. I słuchaj uważnie — powiedziała cicho, niemal szeptem, ale każde słowo miało ostre krawędzie.
Podniósł się powoli. Czuł się bezbronny, wystawiony na jej spojrzenie jak dziecko przyłapane na czymś wstydliwym. A jednak nie potrafił przestać drżeć z podniecenia.
— Pójdziesz teraz do samochodu. Tak jak stoisz. Bez spodni. Tylko moje majtki. I koszulka, jeśli musisz — westchnęła teatralnie, dając mu odrobinę litości. — Czekaj tam na mnie. Zapięty w pasach. Ręce na kolanach. Nie dotykaj siebie. Nawet nie próbuj.
Zrobiła krok bliżej i dotknęła jego szyi, sunąc palcem aż do obojczyka.
— Jeśli będziesz grzeczny, dostaniesz coś więcej. Jeśli nie — wrócisz do domu i będziesz o mnie śnił.
Wcisnęła mu w dłoń kluczyki.
— No, kochanie. Czas się wykazać.
Stał tak chwilę, nie wierząc, że naprawdę to mówi. Ale nie był w stanie odmówić. Odwrócił się i poszedł. Kroki wydawały się za głośne, jakby każdy dźwięk zdradzał jego upokorzenie. Przeszedł przez pusty korytarz w samych stringach, czuł chłód na skórze, echo odbijające się od płytek. Każdy krok był drżeniem.
Pik.
Ale on już nie słyszał.
Dotarł do auta. Otworzył drzwi, usiadł. Zapiął pasy. Ręce ułożył na kolanach. Oddychał nierówno.
Czekał.
Drzwi auta otworzyły się z cichym sykiem. Marta wsiadła bez słowa, powoli, z wyuczonym wdziękiem. Ubrana już zupełnie zwyczajnie — w dżinsowe szorty, czarny top bez ramiączek, przeciwsłoneczne okulary. Jakby to był najzwyklejszy dzień.
Spojrzała na niego kątem oka. On wciąż siedział w jej stringach, napięty, czerwony, nieruchomy. Nie miał odwagi się odezwać.
— Grzeczny. — Skinęła głową. — Póki co.
Wsunęła kluczyki do stacyjki. Odpaliła silnik.
— Jedziemy.
Ruszyła powoli, nie mówiąc dokąd. W radiu cicho grała jakaś francuska piosenka. Auto sunęło przez miasto. Ludzie, samochody, światło — wszystko jakby w innym świecie. On wciąż tylko w jej majtkach, siedząc sztywno w fotelu pasażera, próbując nie oddychać zbyt głośno.
— Masz ochotę na lody? — zapytała nagle. Jakby pytała dziecko.
— Nie wiem...
— Nie pytałam, co wiesz. Pytałam, czy masz ochotę. — Zamilkła na chwilę. — Bo ja mam. Lubię patrzeć, jak się topią. Jak ściekają. Jak się oblizuje palce.
Spojrzała na niego.
— Ale nie dla ciebie. Ty nawet języka nie pokazuj, jasne?
Pokiwał głową.
Zatrzymała auto przy lodziarni. Wysiadła. Poszła sama.
Zostawiła go z opuszczoną szybą. Ludzie przechodzili obok. On w stringach, w aucie, z dusznym powietrzem i sercem bijącym jak oszalałe.
Wróciła po dziesięciu minutach. Lizała loda powoli, z bezczelną pewnością siebie.
Wsiadła, nie patrząc na niego. Lód zaczął topnieć, spływać jej po palcach. Nie starła.
— Masz ochotę polizać? — spytała sennym tonem.
Otworzył usta. Wziął oddech.
— Powiedziałam: nie dla ciebie.
Uśmiechnęła się szeroko i odpaliła silnik.
Pik.
Ale już całkiem z daleka. Jakby z innego życia.
Auto znowu ruszyło. Marta jadła loda bez pośpiechu, przeciągając każdy ruch językiem, jakby tylko po to, by doprowadzić go do granicy. Nie patrzyła na Damiana ani razu.
— Jedziemy do mnie — powiedziała nagle, jakby zmieniając temat.
Zacisnął dłonie na kolanach. Chciał spytać, czy już teraz. Czy wreszcie. Ale nie śmiał przerwać ciszy.
Wjechali na znajome osiedle. Pod blokiem Marta zatrzymała się, zaciągnęła ręcznym i wzięła głęboki wdech.
— Mam dwie sprawy.
Zamilkła. Zlizała ostatnią kroplę loda z palca, a potem spojrzała na niego w końcu. Jej wzrok był twardy, bez śladu czułości.
— Pierwsza: idziesz ze mną. Ale nie odezwiesz się ani słowem. Jasne?
Pokiwał głową.
— Druga: wszystko, co ci każę, robisz natychmiast. Nawet jeśli to głupie, wstydliwe albo boli. Nie pytasz dlaczego.
Wysiadła, zatrzaskując drzwi. On wysiadł za nią, nadal w stringach, z dłońmi spiętymi jakby ktoś zakuł je w kajdanki.
W windzie nie odezwała się ani słowem. On stał obok niej, słysząc tylko szum mechanizmu i swoje pulsujące serce. Klatka schodowa wydawała się za ciasna, jakby ściany patrzyły.
W mieszkaniu Marta nie zdjęła butów. Od razu wskazała mu podłogę w salonie.
— Na kolana. Ręce za głowę. Głowa w dół.
Zrobił to.
Słyszał, jak chodzi po pokoju. Otwiera szafkę. Coś wyciąga. Brzęk metalu. Cichy zamek błyskawiczny.
Potem podeszła. Założyła mu coś na szyję. Chłodny dotyk skóry.
— Obroża — powiedziała. — I za karę, że popatrzyłeś na moją dupę w lustrze, nie będziesz dotykać się przez trzy dni. Ani przy mnie, ani beze mnie.
Zamilkła. Schyliła się do jego ucha.
— A jak złamiesz zakaz… dowiem się. I wtedy nie będzie już gry. Będzie kara. Rozumiesz?
Pokiwał głową, z głową wciąż w dół.
Zostawiła go tak. Poszła do łazienki, zostawiając drzwi otwarte. Słyszał dźwięk prysznica. Wiedział, że jest naga. Wiedział, że nie wolno mu nawet spojrzeć. Nawet jęknąć.
A mimo to jego ciało rwało się do niej z każdą sekundą.
Pik.
Znowu. Ale coraz słabsze. Jak oddech kogoś, kto już dawno odpłynął.
Marta wyszła z łazienki naga, ociekająca wodą. Ręcznik przewiesiła przez szyję, nie śpiesząc się z wycieraniem. Minęła go tak, jakby był powietrzem, choć wiedziała, że klęczy tuż przy wejściu, nagi, upokorzony, spięty. Nie spojrzała na niego ani razu.
— Wstań — rzuciła przez ramię. — Ale nie patrz mi w oczy.
Poszedł za nią do sypialni. Tam czekał na niego nowy poziom gry.
Na łóżku leżała paczka — karton, jeszcze zamknięty. Marta podała mu nożyczki.
— Otwórz.
Drżały mu palce. Pociął taśmę. W środku — lateksowy kombinezon, cały czarny, błyszczący, dopasowany. I obok — kulka z paskiem. Knebel.
— Ubierzesz się w to teraz. A potem wejdziesz do łazienki i posprzątasz po mnie. Bez używania rąk. Zrozumiałe?
Nie odpowiedział. Spojrzała na niego chłodno.
— Miałam wrażenie, że pytanie było retoryczne.
Przytaknął.
Zakładanie stroju było jak powolne zakładanie skóry zwierzęcia — obcego, obślizgłego, ciasnego. Potem knebel. Zacisnęła go mocno. Zbyt mocno. Ale nie miał prawa jęknąć.
W łazience wszystko było zaplanowane. Zostawiła na podłodze rozlane krople wody. Żel. Ręcznik na wannie. Lusterko opierające się o kran. Jakby wszystko miało znaczenie. Każdy szczegół był jej rozkazem.
Zajął się sprzątaniem, jak kazała — klęcząc, zgięty, niemal czołgając się. Czuł, jak jego ciało szaleje z napięcia. Jak zmysły wyostrzają się do bólu. Każdy zapach, ślad, dźwięk — wszystko było nierealnie wyraźne.
A potem jej głos. Spokojny, zza drzwi:
— Chcesz nagrody?
Otworzył oczy szerzej. Ledwo oddychał przez knebel.
— Wyobraź sobie, że cię dotykam.
Milczała chwilę.
— Ale nie wyobrażaj sobie za dużo. Bo wtedy przerywamy grę. I nie wracasz. Nigdy.
Zostawiła go tam jeszcze długo. W ciasnym kombinezonie, spoconym, uwięzionym. Z sercem jak młotem i myślami wypełnionymi nią.
Pik.
Ciszej. Gdzieś jakby spod wody.
Minęło kilka godzin. Może więcej. Damian nie wiedział. Stracił poczucie czasu. Knebel dawno przestał uwierać — był tylko częścią nowej rzeczywistości. Ciała, które nie miało praw. Umysłu, który nie miał wyboru.
W końcu usłyszał kroki. Delikatne, bose, nierówne.
— Wychodzimy — powiedziała Marta. — Zostawisz wszystko jak jest. Idziemy na kolację.
Nie zapytał, jak. Nie zdjął stroju. Wyszli — on w czarnym lateksie pod płaszczem, z karkiem napiętym jak postronki konia przed ubojem. Pozwoliła mu jedynie zdjąć knebel.  
W restauracji nikt nie zwracał uwagi. Ale dla Damiana świat się trząsł. Marta siedziała naprzeciwko w sukience, która bardziej odsłaniała niż zasłaniała, i bawiła się widelec po widełku — smakując każdy kęs jak afrodizjak. Kiedy pochylała się lekko, widział jej piersi. Kiedy poprawiała włosy — jego serce przeskakiwało o dwa uderzenia.
— Uważaj, żebyś się nie skompromitował — szepnęła. — Twój płaszcz nie zakrywa zbyt wiele. A twój stan... no cóż.
Nie mógł odpowiedzieć. Nie musiał. Był już tylko odruchem.
Po kolacji wsiedli do auta. Cisza była dławiąca. Napięcie skondensowane do granic.
W windzie Marta wsunęła dłoń między jego uda. Zacisnął zęby.
— I co teraz? — zapytała. — Chciałbyś, prawda?
Przytaknął gwałtownie.
Pocałowała go w policzek. Lekko. Bez czułości.
— To nie dziś.
Zaciągnęła go na smyczy do mieszkania. W sypialni kazała mu stanąć przy ścianie. Potem usiadła na łóżku, szeroko rozkładając nogi. Bez majtek.
— Będziesz patrzeć. Tylko patrzeć. I jeśli choć drgniesz... gra się kończy.
Zaczęła się dotykać. Powoli. Precyzyjnie. Patrząc mu prosto w oczy. On stał. Milczał. W środku płonął. Nie miał już słów. Tylko przymus. I ból.
I wtedy znowu to.
Pik. Pik. Pik. Pik.
Jak echo życia, które już się nie toczy.
Zasnęli późno. A może wcale nie. On — skulony u stóp łóżka, wciąż w lateksie, skrępowany, obolały. Ona — w pościeli, spokojna, odprężona. Jakby to wszystko było tylko rytuałem dnia codziennego. Bo dla niej było.
Nad ranem Marta wstała pierwsza. Nie budziła go — po prostu zrzuciła z niego kołdrę i uderzyła palcem w jego ramię.
— Wstawaj, słoneczko. Przed nami nowy dzień. I kolejne zadania.
On otworzył oczy powoli. Zaschnięte gardło. Kark jak z betonu. Ciało sztywne od upokorzenia i nieprzerwanego podniecenia.
— Rozbierzesz się całkiem. Pójdziesz do kuchni. Zrobisz mi kawę. W samym stringach.
— I nie pomyl się z mlekiem. Wiesz, że nie lubię przesłodzonego.
Czuł się jak ktoś, kto nie śpi już trzecią noc z rzędu. Ale poszedł. Obnażony. W obcym mieszkaniu, przy zasłoniętych roletach. Drżący, nagi, zależny.
Przyniósł jej filiżankę. Usiadła na krześle po turecku, rozpięła szlafrok i wystawiła stopę.
— Masuj.
Kiedy ją dotykał, zmysłowo, delikatnie, czuł jak jego własna krew pulsuje zbyt szybko. A potem ona zaczęła mówić — powoli, z chłodną precyzją:
— Wiesz… chyba czas, żebyś zrobił coś więcej.
Spojrzał pytająco. W odpowiedzi uniosła brew.
— Przyniesiesz mi prezent. Zrób zakupy. Chcę nowe wibratory. I pasek. Ten z klamrą. Wiesz, który.
Zamarł. Ale tylko na sekundę.
— I nie kupuj online. Pójdź do sklepu. I nie próbuj się ukrywać. Chcę, żebyś czuł wstyd. Chcę, żebyś się go bał.
Włożyła mu do kieszeni banknot.
— Gotówka. Żadnych śladów.
Poszedł.
W sklepie wibratorów kasjerka nawet nie podniosła wzroku, kiedy prosił o różowy model z przyssawką i skórzany pas z metalowym kółkiem. Ale on czuł się jak w centrum uwagi. Wychodził stamtąd jak po spowiedzi.
Wrócił. Z torbą. Spocony.
Marta siedziała w salonie, wciąż naga. Spojrzała na niego, przejęła torbę i wyjęła zawartość.
— Grzeczny. Ale to jeszcze nie koniec.
Podeszła do niego. Kazała mu uklęknąć.
— Dziś nie będziesz mną. Nie zasługujesz.
Pocałowała końcówkę zabawki, oblizała ją wolno. A potem wsunęła mu ją do ust.
— Teraz jesteś tylko narzędziem. Zabaw się mną. Ale pamiętaj — ty nie dochodzisz. Ty tylko służysz.
I tak się działo. Przez długie minuty. Godziny.
A potem znowu...
Pik... pik... pik... pik...
...ale teraz to już prawie szum. Tło. Jakby ocean, jakby dźwięk gdzieś z wnętrza głowy.
Damian nie chciał wiedzieć, skąd dobiega. Nie chciał słyszeć. Chciał tylko grać dalej.
Wieczór spadł szybko, duszny, lepki. Marta przeciągała się na kanapie, zupełnie naga, z pilotem w dłoni i czerwonym winem w kieliszku. Damian leżał obok, oplątany cienkimi, różowymi linami, które założyła mu z precyzją godną szamana. Siedział w ciszy. Gotowy.
— Czas na film — powiedziała, wciskając „play”.
Nie był to film. To była rejestracja. Ona — z innym. Nagrana dawno temu? A może wczoraj?
Damian próbował nie patrzeć. Ale Marta położyła mu dłoń na karku.
— Patrz. Chcę, żebyś widział. I żebyś myślał. O tym, że jesteś tylko numerem dwa. Może trzy.
Czuł, że coś się rozdziera w nim od środka. Ale jego ciało wciąż reagowało. Pochylił głowę.
— Jutro basen. I saunarium. Zabiorę cię, mój zabawkowy mężu.
Pokiwał głową.
A potem, kiedy już zgasiła światło i zostawiła go w salonie, przykrytego jedynie cieniem wieczoru, usłyszał to znowu. Ale nie jak zwykle.
Tym razem...
pikpikpikpikpikpikpik.
Szybkie. Nerwowe. Jakby błagające.
W głowie? W ścianie? Czy może…
Zacisnął oczy.
„Zasnę. Przejdzie.”
Cdn.

Phaleg

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka, użyła 4656 słów i 26460 znaków.

Dodaj komentarz