Strażniczka Bałtyku "66 metrów"

Strażniczka Bałtyku "66 metrów"Dowództwo Floty Bałtyckiej FR. Kaliningrad. 3 listopad. Podczas trwania akcji ratowniczej.

Admirał ze wściekłością w głosie rozmawiał ze dyżurną służbą. Meldowali mu, że polski okręt podwodny właśnie zanurzał się i na jego pokład nie zdołali dostać się chłopaki z piechoty morskiej i ludzie z GRU.
— Kurwa, Wołodia, czy ty dowodzisz „wojenną komnatą” czy siłami Bałtyckiej Floty. Czy te twoje wypierdki nie mają jaj, żeby odepchnąć znad tej jebanej „warszawianki” zjebanego polskiego śmigłowca bez uzbrojenia? – klął do podległego mu oficera, nie przebierając w słowach.
Żołnierz po drugiej stronie telefonu kajał się i tłumaczył. Nie docierało to do admirała. Jego misterny plan przez tych „jebanych polaczków” poszedł w pizdu.
— Zanurzył się, mówisz? To niech te nasze Ka-27PŁ wreszcie zabiorą się do roboty. Niech wypierdolą wszystkie boje akustyczne, jakie mają i go śledzą. Daję ci jeszcze Iła-38 i nie chcę słyszeć o problemach. Jak trzeba, to wypierdolcie wszystkie boje i niech załogi obu Ka-27 napierdalają sonarami. Chcę wiedzieć gdzie ten jebany 828 płynie. Jasne!! – wrzeszczał w słuchawkę telefonu.
— Tak jest.
— Posłuchaj mnie albo walczysz o stanowisko we Flocie Północnej, albo do chuja skończysz na granicy z Chinami w zadupiu — postraszył swego podwładnego.
Pierdyknał słuchawkę telefonu. Był tak wściekły, że musiał to w jakiś sposób odreagować. Wrzasnął na sekretarkę. Odrzucił przychodzące połączenie od żony. Wystraszona Natasza, pełniąca obowiązki sekretarki wpadła do kancelarii admirała.
— Tak? — zapytała wystraszona.
Rzadko widziała tak zdenerwowanego i wyprowadzonego z równowagi pryncypała.
— Dawaj wszystkich, już!! Na co czekasz!!! – wrzasnął na Bogu ducha winną kobietę.
Szybko wybiegła z pomieszczenia. W trybie alarmowym ściągała wszystkich zastępców i specjalistów. Admirał nalał sobie literatkę wódki. Zdawał sobie sprawę, że nim dotrą te cymbały, którymi dowodzi, upłynie sporo czasu. Był oficerem starej daty, z rodziny z tradycjami morskimi. Wiedział, że musi w tym momencie zainicjować dalsze działania.
„Ta jebana młodzież, nic ikry, nic inicjatywy” – ganił w myślach młodych oficerów.
Podniósł słuchawkę telefonu.
— Tak jest panie admirale — usłyszał z drugiej strony.
— Podnoś, wszystko, co masz, skoro się zanurzyli po pożarze, to wypłyną niedługo, nie chcę ponownie słyszeć, że coś spierdoliłeś. Jasne!!
— Tak jest.
COM Gdynia. W tym samym czasie.

Brzeziński działał jak w amoku. Na miejscu wypadku miał dwa śmigłowce, a kolejne dwa dolatywały w ten rejon. Gdy usłyszał, że „ruskie” chcą dostać się na pokład „828”, zimny pot oblał jego ciało.
— Pomocnik jak okręty? — zadał pytanie swojemu podwładnemu.
— Bez zmian, ściągają załogi — usłyszał w odpowiedzi.
Wypchnął w morze jednostki cywilnego SAR. W kierunku gdzie ostatnio był U-boot, leciały dwa śmigłowce ratunkowe.
— Warszawa? — zapytał.
— Jebana cisza — otrzymał odpowiedź.
— Komandorze, niech pan spojrzy — rzucił dyżurny, którego zadaniem było przenoszenie niejawnych meldunków do sekcji krypto.
Na TVN24 leciały napisy „Polski okręt podwodny uszkodzony, załoga najprawdopodobniej ewakuowana”
Skąd te jebane dziennikarze to wiedzą? – przeszło Brzezińskiemu przez myśl.
Nie to teraz było ważne. Musiał po raz kolejny, bez zgody nadrzędnej służby podjąć decyzję. Nie wahał się nawet sekundy.
— Siły ZOP z Darłowa postawić w jedynkę, Straż Graniczna niech wypycha, co ma z lotnych, policyjne śmigłowce niech będą w dwójce — wyrzucił z siebie z prędkością karabinu maszynowego.
Pomocnik opierdolony wcześniej nawet nie jęknął. Wykonywał rozkazy swojego przełożonego.
— Siadaj tutaj — Brzeziński zwrócił się do dyżurnego, wskazując mu miejsce obok siebie.
Młodziutki mat usiadł na wskazanym mu miejscu. Widać było, że ta sytuacja go przeraża.
— Weź tą jebaną słuchawkę i trzymaj do bólu, jak te buce się zgłoszą, to mi ją daj — poinstruował go Brzeziński.
Nie miał zamiaru tkwić przy słuchawce i modlić się czy DSO SZ RP łaskawie odbierze. Musiał zając się koordynacją działań. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak osamotniony w kwestii podejmowania decyzji. Zdawał sobie sprawę, że w pewnych kwestiach już poszedł za daleko. O dziwo jednak czuł to coś. Krytyczna sytuacja i on pozostawiony sobie sam. Specyficzna adrenalina i to, że po raz kolejny sprawdzi się lub nie w naprawdę bojowej sytuacji.
— Pierwszy ZOP gotowy.
— Czekać. Niech idą parami. Za ile drugi.
— Piec minut.
Kurwa, jego Darłowo. Jak zwykle niezawodne i perfekcyjne, pomimo tego, że taki pizdeusz nimi dowodził.
— Kto ma operacyjnego na Darłowie? — zapytał pomocnika.
— Pański wychowanek Dąbrowski.
— Jak cywilny SAR.
— Idą koncertowo, ale nie za bardzo ich widać, tracimy co chwila sygnał z radarów.
— Mają chwytać sygnały, niech zmienią położenie anten.
Chciał mieć pełny obraz, a nie tylko dane z GPS. Ta decyzja, którą podjął, nie leżała w jego kompetencjach. Miał to jednak w czterech literach. Pomocnik nawet nie jęknął i przekazał jego decyzję do wykonania.
— Siemirowice meldują gotowość do startu Bryzy — usłyszał od pomocnika.
— Niech startuje.
Komandor podniósł do ust szklankę z resztami zimnej kawy. Pociągnął łyk i zaklął szpetnie.
— Niechże mi ktoś zrobi dobrej kawy do chuja pana — zaklął.
„I niech do chuja pana będzie ona gorąca” -dodał w myślach.

Pokład okrętu podwodnego 828, kilka minut po przymusowym zanurzeniu.

Klaudia wtuliła się w Sebastiana. Nawet nie zapytała, jak tu się znalazł. Objął ją czule i pocałował w czoło.
— Wszystko będzie dobrze kochana, muszę już iść — rzucił krótko i odsunął ja od siebie.
Dojrzała pozostałych dwóch ludzi z sekcji Sebastiana. Wszyscy jak chłopaki z żurnala. Pikor zatrzymał się chwile przy niej.
— Kurwa, takiego go nigdy nie widziałem. Spoko. – przekazał jej, a ta bidulka nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi.
Przykucnęła przy wodoszczelnych drzwiach. To wszystko ja przerażało. Wydawało jej się, że jest mocną kobietą. Wszak wykonywała taki zawód, gdzie 80% mężczyzn by odpadło. Pamiętała swoje starcie z ratownikiem WOPR na plaży. Pozował z jakimiś cipami do zdjęcia, a w jego sektorze topiło się dziecko. Bez zawahania się ruszyła na ratunek, pozostawiając bez opieki swojego syna.
— Już leciałem pizdo głupia, to było niebezpieczne — usłyszała.
Gdy tylko poszkodowane dziecko, niewiele starsze od jej syna odzyskało przytomność, zajęła się tym gościem. Oj, jakże stracił w oczach tych nastolatek, ten bonzo plaży. To uderzenie plecami o piach i tę dźwignię na nadgarstek zapamiętał do końca życia. Młokos, gówniarz. Dodatkowe 0,4 promila w wydychanym powietrzu zrobiło swoje.
— Klaudia, może ty byś się do nas przeniosła, co? — usłyszała od policjantki Iwony, która zawinęła typa.
— Rozpatrzę tę kwestię — odparła.
Teraz czuła się jak zbędny balast. Tam na powierzchni, nawet w czasie sztormu czułaby się lepiej, niż teraz uwięziona w stalowych okowach łodzi podwodnej.
To jej trwanie w kuckach przy drzwiach nie trwało długo. Wstała. Widziała, jak Sebastian rozmawia z dowódcą łodzi podwodnej.
— Nie mamy sterowności, dowódco decyzja — utkwiło jej w pamięci.
Sternik razem z nawigatorem robili wszystko, co mogli. Zdała sobie sprawę, że za chwilę to może być koniec jej życia.
— Radku, nie, nie pozwolisz na to? -szepnęła.
— Wyrównaj!!, steruj!!! -słyszała jakby przytłumiona.
Nawigator rozłożył mapy i starał się je analizować. Kapitan łodzi latał od jednego stanowiska do drugiego. Nie, nie panikowali. Starali się opanować tego kolosa. Cały czas sternik, podając komendy, meldował o położeniu. Zapamiętałą kolejne jego zdanie.
— Nie mamy serów kierunku, opadamy, nic nie mogę zrobić.
Ten specyficzny huk uderzenia w dno na zawsze pozostał w pamięci Klaudii. Specyficzny, nieprzyjemny i obwieszczający kłopoty. Silniki przestały działać. Wszystko przesunęło się do przodu, Zaryli w dno.
— Sternik, głębokość — zapytał Bukowski.
— 66 metrów, tak w przybliżeniu — odparł tamten.
Baterie okrętu były na wyczerpaniu. Zbiorniki balastowe były wypełnione morską wodą. Mieli jeszcze powietrze, aby w razie czego spróbować je napełnić, lecz wiązało się to ze sporym ryzykiem. W tej chwili powietrze było na wagę złota.

Rejon zanurzenia polskiego okrętu podwodnego „828”. W tym samym czasie.

Widok zanurzającej się łodzi podwodnej był zaskoczeniem zarówno dla Polaków, jak i Rosjan. Żadne ze stron nie wiedziała, czy przyczyną tego była awaria, uniemożliwiająca pozostanie okrętu na powierzchni, czy też obawa przed wtargnięciem na jej pokład rosyjskich matrosów.
Prowadzący oparzonych marynarzy Wojtek w ostatniej chwili zdołał ich załadować do zrzuconej im z pokładu Kamana tratwy ratunkowej „Mewa-6”. Byli uratowani. Ratownik miał co prawda obawy czy aby nie pociągnie ich wir wytworzony przez zanurzający się okręt, lecz ten zanurzał się powoli. Sprawnie zdołali odpłynąć z niebezpiecznego rejonu. Prócz nich na powierzchni morza dostrzegł pięć innych tratw, spuszczonych z pokładu „828”.
„Jezu ona tam została” – przeszło mu przez myśl.
Klaudia była dla niego, swego rodzaju mentorką. Czasami zwróciła mu uwagę na błędy, jakie popełniał, lecz częściej chwaliła postępy w jego ratowniczej karierze.
SH-2G zrobił po zrzuceniu tratwy, odlatywał w kierunku lądu. W powietrzu pozostały dwa rosyjskie Ka-27PŁ, które zataczały nad rozbitkami kręgi.
Był na swój sposób szczęśliwcem. Był na powierzchni, a nie jak jego towarzyszka w zamkniętej stalowej puszce pod wodą. Wydobył radiotelefon. Chciał nadać komunikat…
„Przecież nikt mnie nie usłyszy na lądzie, za słaba moc” -zdał sobie sprawę.
Zrzucone sygnalizacyjne bomby oświetlały miejsce, gdzie jeszcze parę minut wcześniej tkwiło cielsko łodzi podwodnej. W ich poświacie dojrzał zbliżającą się sylwetkę okrętu nawodnego. Nie szedł od strony lądu, zbliżał się do nich z przeciwnej strony. Zdał sobie sprawę, że to rosyjska jednostka. Na szczęście była jeszcze daleko. Zapadał zmierzch. Terkot wirników dwóch śmigłowców po raz pierwszy w życiu go denerwował. Denerwował dlatego, że to nie były polskie śmiglaki. Przerażał go wizja, że będzie musiał z rannymi być podjęty przez obce siły.
— Wszystko w porządku chłopaki? — zapytał w ten sposób, dodając sobie animuszu.
— W porządku macie, wytrzymamy — odparli zgodnie.
Na szczęście morze było spokojne jak na tę porę roku. Chłopak zdawał sobie jednak sprawę, że pogoda może zmienić się z minuty na minutę. Krótka kariera ratownika nauczyła go jednego -pokory dla tego żywiołu.
Nagle dostrzegł poruszenie marynarzy na sąsiednich tratwach. Skierował wzrok w tym kierunku, w który oni patrzyli. Zrozumiał.
Na niskim pułapie nadlatywała Anakonda. Jeszcze nigdy tak nie cieszył się z jej widoku. Leciała na bezpiecznej wysokości, omiatając reflektorami połać morza. Nie mogła iść zbyt nisko. Tratwy ratunkowe to nie jachty i łajby. Podmuch od łopat potrafił wywrócić tratwę, a tego nikt nie chciał.
Bez chwili wahania wydobył racę sygnalizacyjną. Zdawał sobie sprawę, że w kwestii współpracy ze śmigłowcem to on jest tutaj specjalistą.
— Nie zapalać rac, nie zapalać rac- wrzeszczał na całe gardło do rozbitków na pozostałych tratwach.
Zapalenie rac na wszystkich tratwach spowodowałoby dezorientację załogi śmigłowca. To on miał na pokładzie rannych, których w pierwszej kolejności należało ewakuować. Na pozostałych, według jego wiedzy byli marynarze w pełni sił.
Anakonda zgodnie z procedurą wystrzeliła z zasobnika bomby oświetlające. Wojtek czuł to „flow”, czuł się teraz ratownikiem pełną gębą.
— Machaj racą, połączę się ze śmigłowcem — powiedział, wręczając jednemu z marynarzy odpalony środek sygnalizacyjny.
— Tu Lima 02, dwóch poszkodowanych, na twojej pierwszej, potwierdź widzialność sygnału świetlnego -rzucił w eter.
— Tu Rescuer 017. Potwierdzam kontakt. Podchodzę od lewej. Wyrzucę ratownika. Przygotuj poszkodowanych. Podaj status. – usłyszał w odpowiedzi.
Rozpoznał głos II pilota z Babich Dołów z Anakondy 017. Piloci podjęli słuszną decyzję, by nie wisieć nad tratwą. Woleli dmuchać na zimne.
— Tu Lima 02, dwóch YELLOW. Podchodzisz od lewej.
Ich tratwę omiótł silny snop światła. Wojtek przykucnął przy tym ciężej oparzonym.
— Spokojnie, zabierze cię za chwilę mój kolega do śmigłowca. Rób, to co on ci powie i nie bój się, on wie, co robi – poinstruował marynarza.
Ten tylko kiwnął głową, na znak, że zrozumiał. Ratownik spojrzał najpierw w górę, a potem na boki. Nie dostrzegł obu rosyjskich Ka-27. Najprawdopodobniej spasowały albo dostały inne zadanie. Odetchnął z ulgą.
„Przynajmniej jebani nie będą przeszkadzać naszym” – pomyślał, przygotowując rannego do transportu.
— Cześć Wojtek, dawaj mi pierwszego — usłyszał po chwili, poznając głos Wiktora, kolegi z dywizjonu.

Załoga Mi-14PS o sygnale rozpoznawczym Haze-011. Parę minut później.

— Paweł, paliwo — rzucił, Hubert, widząc zapaloną kontrolkę niskiego stanu paliwa na tablicy przyrządów.
— Licho, ale dojdziemy, do Gdyni do szpitala dolecimy.
— Tyle to ja kurwa wiem, tylko czy na tych jebanych oparach dociągniemy do Babich Dołów?
Wytracili dużo paliwa, blokując te cholerne ruskie Kamowy. Wlatywali nad ląd. Mieli priorytet. Mogli siadać na lotnisku, ale stamtąd do szpitala ten nieszczęśnik byłby transportowany karetką. Zbędne ryzyko. Wszak to był swój chłop -okrętowy lekarz.
— Doktorku, jak on? — rzucił przez interkom I pilot.
— Wydoli, ale nie jest dobrze, ciągnijcie na lądowisko przy szpitalu — odparł pokładowy lekarz.
— Paweł, kontakt z SAR czy strażaki i reanimacyjna gotowa — rozkazywał Hubert.
Och jakże on był podjarany! Kochał akcję, gdy mógł się wykazać. Każde uratowane w ten sposób życie, które inni spisaliby na straty, a oni uchronili, było dla niego swoistym paliwem.
— Hubert, kurwa, nie szalej, zwolnij, bo jebniemy w polach z braku paliwa — ostrzegł go II pilot.
Kojtuch miał rację. Wyciągał z maszyny „ile fabryka dała”. Był ryzykantem, ale nie aż takim.
— Dzięki, zwalniam — podziękował koledze.
Dolatywali do Gdyni na oparach paliwa. To musiało być perfekcyjne podejście. Na wykonanie drugiego mogło zabraknąć „fuelu”.
Doświadczenie, zgranie i nalot zrobiły swoje. Siedli gładko na oświetlonym, przyszpitalnym lądowisku. Karetka czekała. Szpitalny lekarz i ratownik szybko przejęli podwodniackiego medyka.
— Podnosimy się, lecimy do bazy — rzucił I pilot.
— Nie, Hubert, kurwa nie — stanowczo zaprotestował Paweł, wyłączając oba silniki śmiglaka.
Nie mieli paliwa. Lot do bazy wiązałby się z dużym ryzykiem. Każdy z nich czuł adrenalinę, lecz to nie zwalniało ich z tego, by myśleć racjonalnie.
— Gdynia SAR, tu Ratownik 011, dawajcie cysternę z paliwem i wyłączcie lądowisko przy szpitalu. Nie mamy paliwa. Po zatankowaniu będziemy w gotowości.
— Kurwa, przepraszam — wyrzucił z siebie I pilot.
Zrobili swoje. Teraz pozostało im czekać na cysternę z paliwem.

COM Gdynia, w tym samym czasie.

Komandor porucznik Brzeziński prawie odchodził od zmysłów. Jeszcze nigdy w życiu nie przeżywał tego, co teraz. W momencie, gdy szybkie łodzie pruły toń Bałtyku, kierując się w kierunku rozbitków, a Anakonda prawie docierała na miejsce wypadku, dostał meldunek o tym, że 828 poszedł pod wodę. Zdołali odebrać tylko krótki sygnał od U-bota „Zanurzamy się. Awaria” – i tyle ich było słychać. Żłopał ciepłą kawę, dowodząc, tak jak mógł najlepiej w tym pierdzielniku.
— Jest Warszawa!! — wrzasnął mat ślęczący przy telefonie.
Wyrwał mu słuchawkę.
— Proszę podjąć wszystkie niezbędne decyzje. Mój przełożony jest zajęty. Mamy tu urwanie dupy z dziennikarzami i co chwila telefony z MON-u. Proszę działać – usłyszał ten swoisty bełkot.
Jebnął słuchawkę na widełki.
„Na chuj mi taki przełożony”
— Kurwa jego mać!!!! — zaklął szpetnie na całe gardło tak, że pomocnik z dyżurnym poderwali się z foteli.
Nastała cisza. Nikt z będących na SD nie miał zamiaru zadać mu pytania.
— Pomocnik, dzwoń do Dowódcy Marynarki Wojennej. Już!! -wrzasnął po raz kolejny.
— Będzie chciał rozmawiać z panem. Ja to… - zaczął wykręcać się pomocnik.
Wzrok Brzezińskiego spowodował to, że przerwał swoje zdanie w połowie.
— Dzwoń!!!!, kurwa!!! — wrzasnął na całe gardło.
Nie takiej podpowiedzi ze strony DSO SZ RP Warszawa się spodziewał. Jednak, co po tych zmianach, niby to na lepsze mógł się spodziewać. Ludzi typu BMW (bierny mierny, ale wierny), niedoświadczonych gówniarzy w krótkich majtkach co by się pistoletem na strzelnicy postrzelili, gdyby nie doświadczony kierownik strzelania. Jakie strzelanie? Przecież ze względu na cięcia budżetowe i to obcięto.
Uspokoił się. Przyszło mu to z trudem. Spojrzał na wystraszonego mata. Na siłę uśmiechnął się do niego.
— Leć na węzeł łączności do dyżurnego i powiedz, że kazałem nadać sygnał „121”. Jasne. Powtórz. – starał się mówić do mata spokojnym głosem.
— S.. Sygnał 121, zrozumiałem -wydukał z siebie przerażony podoficer i wystrzelił z pomieszczeń SD jak z procy.

Sygnał „121” oznajmiał, że należy w jednostce stawić się natychmiast. Kiedyś, w latach 90. i wcześniej, gdy kadra zawodowa mieszkała w obrębie garnizonu, maksymalny czas na stawiennictwo wynosił dwie godziny, przy czym w latach 80. nie było jednostki, która będąc w wysokim poziomie, ukompletowania nie robiła tego w 45 minut lub maksymalnie godzinę. Ale to było kiedyś…
Teraz gdy kasowano zasadniczą służbę wojskową, która była kośćcem sił zbrojnych, te czasy wydłużano. Nie można było robić tego w nieskończoność i po łebkach wstawiano czasy, w zależności jak kto daleko mieszka.
Za starych dobrych czasów służby dyżurne trzymali wszyscy oficerowie i ci z korpusu oficerów starszych i ci młodsi. Były wyjątki w postaci dowódcy, szefa sztabu, szefa służby zdrowia i kapelana, jeżeli takowy był na etacie czasu „P” w jednostce. Zawirowania, jakie wprowadziła „Ustawa Pragmatyczna”, w założeniu dobra, lecz w praktyce „chujowa” spowodowały, że liczba zwalnianych ze służb rosła w postępie geometrycznym. NATO nas obroni!. W 48 godzin siły sojusznicze będą w Polsce! – krzyczały nagłówki gazet. Powoływano się na magiczny artykuł piąty Sojuszu Północnoatlantyckiego. Niemcy, Holendrzy i Hiszpanie będą bić się za Polskę!
Kurwa!! Naprawdę!! Stare trepy pamiętające jeszcze UW byli bardziej skłonni wierzyć, że to siły ZSRR miały za trwania tego układu w tym jakiś cel. Bali się jednak głośno tego powiedzieć z obawy o „out” poza siły zbrojne. Słowem w SZRP na przełomie wieków postępowała tzw. Chujnia z grzybnią.
Sygnał „121” był wysyłany za pomocą łączy telefonicznych. Każdy z „trepów” musiał, w momencie opuszczania garnizonu podać numer telefonu gdzie przebywa. Personel łączności danej jednostki aktualizował te dane codziennie i wprowadzał je lub podawał do OD/ OI danej JW.
Technika w latach 90. przyszła wojsku z pomocą. Oto wprowadzono tzw. urządzenie dyspozytorskie (UD), gdzie te dane były wprowadzone w pamięć komputera i paroma kliknięciami można było zainicjować ten proces.
O zgrozo, w tamtych latach wprowadzono do tego sygnału dodatek typu „Sygnał ćwiczebny”. Odebranie tego sygnału kwitowano naciśnięciem klawiszy 1,2,3 na klawiaturze telefonu stacjonarnego, a w późniejszych czasach również w telefonie komórkowym. System ten miał zaletę, że wszystko po inicjacji odbywało się automatycznie – łącznie z wydrukiem kto odebrał/kto nie/kto odebrał i nie potwierdził.
Nikt nie oddzwaniał do OD/OI. Jeżeli ktoś kopulował z żoną w tym, czasie to rzucał banalne „Ojczyzna wzywa” i schodził z małżonki. Kawalerzy mogli być bardziej, romantyczni rzucając „Bywaj dziewczę zdrowe, Ojczyzna w potrzebie”.
Nigdy, ale to nigdy nikomu nie przychodziło do głowy zadzwonić do służby dyżurnej czy są to żarty, czy też realny alarm. Takiego, który by to zrobił, z automatu jebano. Mówimy jednak o latach 90.…

*****
„Kurwa ile jeszcze kutasów zadzwoni, że to nie są ćwiczenia?” – zastanawiał się Brzeziński.
Podległe mu służby w ciągu paru minut zostały zalane telefonami. Stwierdzenia „Na poważnie”, „Walicie w chuja”, „Kurwa naprawdę” i inne podobnej treści zalały łącza telefoniczne tej komórki dowodzenia. Personel służby łączności, jego dyżurny i pomocnik oraz on sam zostali zawaleni nic nie znaczącymi rozmowami, a co gorsza każdy chciał się dowiedzieć, o co chodzi? Nie krył w tych rozmowach wkurwienia, mało tego nakazał swoim podwładnym ucinanie tego typu rozmów.
— Minimum słów, maksimum muzyki. Jebie mnie czy dzwoni komandor, czy ki chuj i jakie ma stanowisko. Jak tylko usłyszę głupie gadki, to jak mi Bóg miły wyjebię was stąd -zagroził swoim podwładnym.
Zdali sobie sprawę, że z Brzezińskim nie ma żartów. Z początku było ciężko, ale kiedy usłyszał jak mat, zgasił komandora porucznika, to aż podszedł do tego marynarza.
— Ratujemy ludzi, rozumiesz? Działaj tak dalej. Jak ich uratujemy chuj z resztą -wypalił mu wtedy.
Na SD wpadł starszy mat z łączności. Miał już dane przekazane z Anakondy.
— Panie...
— Melduj!!! Już!! – wrzasnął na niego Brzeziński.
— Okręt poszedł pod wodę z załogą szczątkową plus trzech z „Formozy” i jedna ratowniczka.
— Nazwisko ratowniczki? -wyrzucił z siebie, nie panując nad tym.
— Skibińska.
— Kurwa mać!!. Dlaczego ona, kurwa mać!! – zawył.
Pamiętał Radka. Widział, jak ten zgnuśniały facet zmienił się, gdy ona przyszła do jednostki. To nie był ten sam Radek. On ją chyba wygrał, będąc na tym kursie. Z cholernego perfekcjonisty stał się innym człowiekiem. Takim jak za czasów Agnieszki. Gdy się źle działo w Darłowie nie był tym który jak Hubert stanął za nią. Wolał spierdolić na wyższe stanowisko. Od tego czasu miał wyrzuty sumienia. Był przy tym, jak, Radek tracił swoją ukochaną, a potem jak poświęcił swe życie dla swojej ukochanej, wymarzonej, wyśnionej.
A gdy Radka zabrakło, to co zrobił? Dopóki był „Stary”, to była prosta bajka. Fakt, dowódca oszczędzał ją po stracie. Toć kurna sam stary leciał wtedy z Radkiem.
„Skurwiłem się” – w myślach stwierdził, kiedy przedstawiał nowemu dowódcy prośbę o przeniesienie na wyższe stanowisko, tu w Gdyni.
Było jeden do jeden. Jego decyzje kiedyś uratowały Radka. Poległ, gdy nie widział, jak gnoją, Radka niedoszłą żonę, jak ten buc z Darłowa jej nie daje spokoju. Ta ciąża. Bił się z myślami, ale był miękki. Wizja kariery, awansu, bo do chuja był tym kapitanem osiem lat,
„Warto pierdolony chuju było?” – zadał sobie pytanie, na które po chwili sobie odpowiedział.
Dzieci, żona, małe zarobki. Czy to może to usprawiedliwić?
„Kurwa, nie” - odpowiedziało mu to coś.
Otrząsnął się. Nie teraz rozmyślania o tym, co złego zrobił w życiu.
„Działaj, rób to, czego cię nauczono”
Wracał do tej walki, bo w czasie pokoju tak to należało nazwać. Omiótł wzrokiem salę.
— Okręty?
— W ciemnej dupie nadal, kompletują załogi. Jak na jednym jest nawigator, to na drugim nie ma. Jest sobota…
— Weź, mi kurwa, przestań, z tą sobotą. Twoja żona nie jest przypadkiem w ciąży? -rzucił.
— Tak, jest w ósmym miesiącu -odparł pomocnik.
— To jej powiedz dzisiaj, gdyby miała termin, że musi czekać do poniedziałku, jarzysz kurwa czy nie? -stwierdził i zadał pytanie. — Rób wszystko tak, jakby od ciebie to zależało i nie przeszkadzaj mi — dodał.
Podoficer z sekcji łączności wpadł z wydrukiem z UD. Procent odebrania sygnału 60, w tym jebane 16% to ci, którzy odebrali telefon, a nie potwierdzili.
„O kant dupy to rozbić” – pomyślał.
W tym momencie w dupie miał DSO SZ RP. Od tych dupków nie miał co liczyć na wsparcie. Jak zawsze z krytycznymi decyzjami w sytuacjach ekstremalnych miał zostać sam.
„Uratuję ją Radku, uratuję" -postanowił sobie.

Okręt podwodny klasy „KILO” o numerze burtowym „828”. W tym samym czasie.
Komandor podporucznik Bukowski wciąż przebywał w przedziale dowodzenia. Cały czas konsultował się z pozostałymi marynarzami na pokładzie, analizując sytuację, w jakiej się znaleźli. Nie wyglądało to dobrze. Sternik, zajęty utrzymywaniem okrętu w pionie, nie zwracał uwagi na prędkość. Nawigator, naprędce analizujący mapy też nie zwracał uwagi na kurs. Działali w okrojonym składzie, co w tej sytuacji było nienormalne i przerastało wszystkich na pokładzie „828”. Wstyd było przyznać, że nie mieli pojęcia, ile przepłynęli od momentu zanurzenia i z jaką prędkością. Najważniejsze było, by nie uderzyć w dno bez przygotowania, co równałoby się ze śmiercią całej załogi. Skupieni na tym, by opanować ogromne cielsko okrętu podwodnego, nie zwracali uwagi na te parametry.
— Nawigator, gdzie jesteśmy? — zapytał pierwszy po Bogu.
— Komandorze, kurwa, gdzieś tutaj — odparł zdenerwowany chorąży.
— Tu, to znaczy gdzie?
— Gdzieś w tym rejonie — usłyszał dowodzący od zestresowanego nawigatora.
Ten wskazał na mapie potencjalny obszar. Nie miał czasu na dokładne wykreślenie, brał pod uwagę jedynie przypuszczalną prędkość i kierunek, w którym się udali. Mógł jedynie zgrubnie określić ich miejsce pobytu.
Z poszczególnych przedziałów przychodziły meldunki. Nie było źle. Poza drobnymi przeciekami, które natychmiast zlikwidowano, okręt był szczelny. Nie opadli też zbyt głęboko. Te marne 66 metrów nie było tragedią. Każdy nawodny okręt ratowniczy z dzwonem ratunkowym mógł ich uratować.
W tym podwodnym cielsku pozostało 19 osób. Niby niedużo jak na etatową załogę (jedna trzecia), lecz tylko piętnaścioro osób to byli etatowi załoganci tej łodzi. Klaudia, plus trzech ludzi z „Formozy”, stanowili bezużyteczny bagaż.
Była rozbita i wystraszona, czuła się jak zamknięte w klatce zwierzę, zdana na łaskę i niełaskę tych, którzy zostali z nią.
„Raduś, Boże, już go więcej nie zobaczę” — panikowała.
Widziała przerażenie w oczach innych marynarzy. Jeśli oni się bali, to co ona mogła powiedzieć? Sebastian cały czas tkwił przy dowódcy okrętu. Z trudem tłumiła łzy, nie chciała się rozkleić. Czy jednak nadal miała udawać twardzielkę? Jak każda matka bała się, że już nie zobaczy swojego syna, a ta kupa stali stanie się dla niej grobowcem. Patrzyła na to, co się dzieje, i na swój sposób była wściekła, że nic nie może zrobić.
— Wypuścić boję ratunkową — rozkazał Bukowski.
— Wykonuję.
Boja ratunkowa była umocowana przy rufowym włazie, przymocowana do 300-metrowej liny. Po wypuszczeniu miała za zadanie emitować sygnały ratunkowe na częstotliwości SAR. Co więcej, gdy okręt ratunkowy do niej dopłynie, możliwe było nawiązanie łączności telefonicznej między zanurzonym okrętem a okrętem ratowniczym oraz dostarczenie powietrza do wnętrza zanurzonej jednostki.
— Boja poszła — usłyszał Bukowski.
Oczekiwanie na meldunek, czy to urządzenie dotarło na powierzchnię, trwało wieki. Nie mieli podglądu. Odliczali czas. Podoficer łączności czekał, w myślach odliczając czas, jaki może zająć wynurzenie się z tych 66 metrów.
— Sternik, jaki przechył? — zadał pytanie dowodzący.
— Około 30 stopni na lewą burtę, ale podaję zgrubnie, plus minus dwa stopnie.
Bukowski zaklął w duchu. To były krytyczne parametry. Gdyby przechylenie okrętu przekroczyło 30 stopni, ewakuacja za pomocą dzwona ratowniczego byłaby niemożliwa. Modlił się w duchu, by było to 29 stopni. Wtedy była jeszcze nadzieja.
— Komandorze, gdy dostawaliśmy się na pokład, nad nami latały dwa Ka-27 z desantem. Moim zadaniem jest zabezpieczenie aparatury krypto. Zapytam poważnie: jest szansa, że wynurzymy się? — padło pytanie od podporucznika z sił specjalnych.
Nastała grobowa cisza. Komandor spojrzał na sternika, ten na nawigatora, a ten ostatni na II oficera. Wszyscy zdali sobie sprawę, że na tak postawione pytanie nie są w stanie odpowiedzieć w prosty sposób.
Nikt z nich nie chciał zabrać głosu. Nikt nie był pewny, że to, co powie, będzie prawdą.
— Ponawiam pytanie — spokojnie zapytał ich ten specjals.
— Nie, raczej nie — wydobył z siebie II oficer.
Mogli podjąć ryzyko szasowania balastów i próbę wynurzenia, ale byłoby to cholernie ryzykowne. Nie mieli danych, jak głęboko zaryli w dno. Takie działanie, gdy każdy metr sześcienny powietrza był na wagę złota, byłoby ryzykanctwem. Nikt o zdrowych zmysłach w takiej sytuacji by się tego nie podjął.
— Nie — potwierdził zdanie II oficera Bukowski.
Specjals chciał coś powiedzieć, lecz przerwał mu podoficer łączności.
— Nie mamy łączności. Boja albo nie wypłynęła na powierzchnię, albo ją straciliśmy, albo nie wiem co. Dawno już powinna nadawać — zameldował.
Gorzej być nie mogło. Utknęli na dnie, cholera wie gdzie, i na dodatek nikt nie wie, gdzie się znajdują.
Boja, zwolniona przez operatora, pomknęła ku górze. Zaplątała się jednak w maszt wraku transportowca wojska klasy „Victory”, statku, obok którego osiedli. Poczciwy „828” praktycznie przylepił się do kadłuba tej zatopionej jednostki.
Zblokowana boja była najmniejszym problemem. Przyklejony do wraku okręt podwodny zlał się w całość z zatopiona jednostką. Przy jej wyporności i parametrach był malutkim echem radiolokacyjnym, praktycznie niezauważalnym nawet dla najlepszej klasy sonarów. Cóż, jego 2500 ton przy blisko 10 000 ton BRT zatopionej jednostki.
Tego załoga „828” jednak nie wiedziała.

Dowództwo Floty Bałtyckiej FR. Kaliningrad.

Wołodia starał się panować nad chaosem, który panował w rejonie zanurzenia polskiego „828”. Dwa podległe mu Ka-27PŁ „czesały” teraz akwen w poszukiwaniu zanurzonego okrętu podwodnego.
Nie była to typowa taktyka działania tego typu śmigłowców. Gdy działały dwie maszyny, to w konfiguracji „Hunter – Killer”. Jeden wykrywał przy pomocy boi akustycznych lub/i sonaru, a drugi, uzbrojony w rakiety lub torpedy, miał za zadanie zniszczyć wrogą jednostkę. Oba Kamowy robiły, co mogły, wyrzucając wszystkie boje. Udało im się zlokalizować cel, co nie było aż tak trudne. Tkwiły w zawisie, posiłkując się zanurzonym w wodzie sonarem. Wszystkie dane przesyłały do okrętu dowodzenia, gdzie nanoszono informacje o polskiej jednostce na planszet.
„Dobrze, kurwa, dobrze” — cieszył się operacyjny z Kaliningradu.
Do czasu. Nagle otrzymał informację, że okręt zniknął. Nerwy go zjadały. Na razie nie meldował tego nikomu. Ot, polska „jebana” jednostka usiadła na dnie i chce ich zrobić w bambuko.
Pamiętał słowa admirała. Cholerna zsyłka nad chińską granicę. Poderwał wszystko, co mógł, w rejon akcji ratunkowej skierował ich okręt i na razie dupa. Nad rejonem miał Iła-38 M, który siał kolejne boje w tym rejonie i krążył jak sęp nad ofiarą. Przed chwilą otrzymał meldunek, że siadła rozpoznawcza Suka-24MR. Poderwał z Donskoje kolejne dwa Ka-27PŁ. Noż, robił wszystko, co tylko mógł, a efektów żadnych. Wszyscy szli mu na rękę. FIR Kaliningrad zawężał pułap działania tych jebanych polskich śmigłowców, które jak muchy do gówna zlatywały się w ten rejon. Próbował nawet rozszerzyć strefę ćwiczeń. Tu jednak te „jebane polaczki” miały przewagę. Ich wyłączna strefa ekonomiczna dawała im prawo odmówić, mimo że to były wody międzynarodowe. Może nie mogły odmówić, ale zgodnie z procedurami miały określony czas na podjęcie decyzji.
Pojebana konfiguracja, która Wołodii nigdy nie leżała. Rosyjska przestrzeń powietrzna, międzynarodowe wody i polska wyłączna strefa ekonomiczna. Poplątanie z pomieszaniem. Kto tak to zrobił? Co to miało na celu? Nie jemu to było rozkminiać. I ten jebany SAR. Tego nikt w życiu nie mógł odmówić. Cokolwiek leciało z indeksem SAR, musiało być puszczone. Mogli tylko w swoim FIR zawęzić pułap – nic więcej. Niestety tam była polska strefa SAR. Podpisane dokumenty i procedury wiązały operacyjnemu ręce.
— Tamara, tu Syjam, melduj — rzucono w eter za jego zgodą.
Kryptonimem Tamara określono okręt dowódczy zgrupowania. Syjam był sygnałem rozpoznawczym dowództwa Floty Bałtyckiej FR.
— Mamy ostatnią pozycję, Kamowy pracują. Za chwilę muszę je odwołać. Maksymalnie kwadrans — usłyszał.
— Zrozumiałem Syjam, za chwilę będziesz miał dwa Kamowy z Donskoje. Kontynuować akcję poszukiwawczą. Zrozumiał? — rzucił w eter.
— Zrozumiał.
Rejon akcji ratunkowej. W tym samym czasie.

Wojtek nie ewakuował się na pokład Anakondy. Gdy ta odleciała z dwoma rannymi marynarzami, pozostał na swojej tratwie. Starał za wszelką cenę zbliżyć się do pozostałych ewakuowanych marynarzy. W oddali usłyszał masywny odgłos silnika. Rozpoznał go od razu. Ten dźwięk był tak specyficzny, że nie mógł się mylić. To musiał być Mi-14.
„ZOP-y czy nasz SAR” – przeszło mu przez myśl.
Ruskich odrzucał, nie mieli we Flocie Bałtyckiej Mi-14. Królowały u nich Kamowy, a te wydawały inne dźwięki.
— Odpalajcie race!!! — wrzeszczał z całych sił.
Adrenalina trzymała go nadal. Sięgnął po radiotelefon.
— Tu Lima-02, czy ktoś mnie słyszy? — rzucił w eter.
— Tu Ratownik 012, skąd jesteś? — usłyszał pytanie w odpowiedzi.
— Lima 02 z Rescuera 011 — odparł zgodnie z prawdą.
— Przyjął. Podaj sytuację na dole.
— Pięć tratw, prawdopodobnie bez urazów, wszyscy GREEN. Zbliża się do nas obca korweta – zameldował.
— Przyjął. Daj sygnał stroboskopem, wysyłam ci ratowników — Zapalił przymocowaną na swoim kombinezonie silną lampę stroboskopową — Przyjął, widzę cię — usłyszał po chwili.
Omiótł jego tratwę silny strumień światła. Pomachał dłońmi. Mógł się tylko domyślać, że dotarli w rejon wypadku „chłopaki z Darłowa”.
— Dobrze jest, nasi górą — mruknął sam do siebie.
Śmigłowiec tkwił w niskim zawisie w bezpiecznej odległości od tratw. W tym potężnym huku silników nie słyszał swoich myśli. Po paru minutach dostrzegł płynące w jego kierunku dwie postacie. Pomógł im dostać się na pokład.
— Bosman Kojtuch i bosmanmat Ogorzałek z Darłowa — przedstawiła przybyszy ratowniczka.
„Jasna cholera, to ta druga babka z Darłowa” – przeszło mu przez myśl.
Zrelacjonował starszej stopniem koleżance sytuację i przekazał dowodzenie.
— Gdzie Klaudia? — usłyszał pytanie.
— Została na okręcie, kazała mi ich ewakuować. Naprawdę – odparł przerażony.
Kobieta zaklęła pod nosem. Zaproponowała mu, by podpłynął pod śmigłowiec i ewakuował się na jego pokład. Wojtek stanowczo odmówił.
— Cholera Klaudia, szkolisz nie gorzej, niż Radek — skwitowała jego decyzję — Dobra działamy. Bierzemy wszystkie tratwy na hol i ciągniemy za śmiglakiem — dodała.
— Dawajcie macie za mną, tu mamy sprzęt, żeby je połączyć — z letargu wybudził Wojtka bosmanmat.
Opuścili tratwę, kierując się do pozostałych marynarzy. Ta kobieta pozostała na miejscu i nawiązała łączność ze śmigłowcem.
— Robiłeś to kiedyś? — usłyszał pytanie od faceta z Darłowa, kiedy dotarli do pierwszej z tratw.
— Nie, ale Klaudia mi pokazywała, dam radę — odpowiedział zgodnie z prawdą.
— Nasza Klaudia?
— Yhm.
Marynarze posłusznie tkwili w swoich tratwach. Patrzyli tylko, co wyprawiają obaj ratownicy. Po chwili dołączyła do nich Marzena – bo tak zwracał się do niej bosmanmat.
— Rescuer 012, tu Lima 01 dawaj linę z zaczepem. Skład gotowy — krzyknęła w radio.
Podpłynął do niej. Zmierzyła go wzrokiem.
— Co jest? — zapytała.
— Mogę? — zapytał nieśmiało, prosząc, by dała mu podpiąć linę.
— Oj czas na mój powrót, działaj ratowniku, ale zajmujesz potem pozycję pośrodku — zgodziła się.
Kiwnął głową na znak, że się zgadza. Drżącymi dłońmi podpiął hak. Dał kobiecie znak, że wszystko w porządku.
— Śmigaj na środek — rzuciła.
Gdy dotarł do środkowej tratwy, dał jej znać. Mi-14 począł ciągnąć za sobą pięć ratunkowych tratw wypełnionych rozbitkami. Ten specyficzny skład ruszył w kierunku nadpływających polskich jednostek nawodnych z cywilnego SAR. Najważniejsze było to, że oddalali się od rosyjskiej korwety. Zdołali wykonać swe zadanie. Wojtek czuł wewnętrzną dumę, taka, jakiej jeszcze nigdy nie poczuł.

COM Gdynia, kilkanaście minut później.

— Do jasnej cholery, czy któryś z okrętów wreszcie wyjdzie w morze! — wrzeszczał do słuchawki telefonu Brzeziński.
Prowadził rozmowę z kapitanatem portu wojennego w Gdyni. Pełniący tam służbę oficer, dwoił się i troił, ale efektów nie było żadnych.
— Panie komandorze, nasz Mi-14 dociąga do SAR-u tratwy z „828”, prosi o możliwość lądowania na Babich Dołach, nie da rady dociągnąć do Darłowa — zameldował pomocnik.
Komandor omiótł go zimnym wzrokiem. Przy tak prostej decyzji, na co on liczył? Na to, że on powie, aby lecieli do Darłowa? Zdawał sobie sprawę, że pracuje z bandą ograniczonych intelektualnie ćwierćinteligentów. Przypomniał sobie, gdy pełnił funkcję pomocnika DKL-a, jak przeniósł się tutaj. Pierwsza jego służba, tzw. „dublerka”, przecież to on wymusił na etatowym oficerze lot Anakondy na sam kraniec strefy odpowiedzialności SAR. Uratowany pasażer promu i radość. Sprawdził się jak prawie zawsze. W głowie pozostawało jedno, kiedy się nie sprawdził – Klaudia.
— Załatwiaj, na chuj liczysz, Nasza czternastaka ratownicza z Babich Dołów zatankowana?!!! — wrzasnął na pomocnika.
— Jadą, jeszcze nie dotarli — usłyszał w odpowiedzi.
Marazm, marazm, i to olewactwo. Kiedy ten cholerny kurwidołek w tę sobotnia noc ruszy? Jebana banda cywili, przebranych w mundury. Wolałby mieć tutaj doświadczonego podoficera rezerwy niż te cioty.
— ZOP-y z Darłowa nadlatują — usłyszał meldunek od dyżurującego przy radiostacji mata.
— Jak dojdą sonary w dół i wszystkie, ale to wszystkie boje. Jasne!!! – wrzasnął.
— Ale… — zapytał się chorąży.
— Mam ci to dużymi literami powiedzieć. Wszystkie. Zrozumcie do kurwy nędzy, że to nie są ćwiczenia – zgasił wszystkie potencjalne zapytania.
— Bryza nad miejscem wypadku — usłyszał.
— Odwołać, niech wraca — rozkazał.
Rozbitkowie byli prawie przy jednostkach SAR, ciężko ranni już w szpitalu. Anakonda siadała przy ich poliklinice. Prawie odniósł sukces. Prawie, bo 19 osób tkwiło w łodzi podwodnej.
— SAR melduje, że na swoje pokłady podnieśli wszystkich. Przemoczeni, ale cali i zdrowi. Darłowski ratowniczy zmierza do Babich Dołów – usłyszał po paru minutach.
Odetchnął z częściową ulgą. Uratowana była większość. Sukces, wszyscy, którzy wydostali się na powierzchnię. Dla Brzezińskiego to była porażka. Miał 19 osób pod wodą. Nie wiedział, gdzie i na jakiej głębokości, ba nie wiedział, czy ta załoga jeszcze żyje.

Dowództwo Jednostki Specjalnej „Formoza” w tym samym czasie.

Poderwali sekcję bojową, która weszła za tą będącą na dyżurze w tym samym czasie, gdy ich koledzy zanurzali się na pokładzie „828” w otchłań Bałtyku. Sekcją dowodził KPT. „Andkor” – stary wyga, doświadczony płetwonurek bojowy. Prócz niego w pomieszczeniu tkwiło dwóch chorążych o pseudonimach „Pumciak” i „Jaśko” oraz sierżant „Hart” – specjalista minowania podwodnego.
— Ile jeszcze do chuja będziemy tu tkwić? — rzucił zapytanie „Pumciak”.
„Andkor” stary wyga, co to niejedną akcję już przeżył, ostudził pytanie towarzysza broni.
— Ściągają załogę Kamana, spokojnie.
„Andkor” był najstarszym w oddziale. Przeszedł „Pustynną Burzę” z „Gromem”, zdobywając platformy wiertnicze. Jako jedyny miał swój epizod wojenny. Reszta to młode chłopaki. Młode, nie znaczy nieopierzone.
Nie żadne zawadiaki od Rutkowskiego, nie zabijaki dyskotekowe, o których głośno. Każdy z nich wyszkolony do pracy w wodzie. To był ich żywioł. Na ćwiczeniach dawali z siebie wszystko. Zgrana grupa, zajebiście zgrana grupa. Specyficzny męski team. Tylko 8% kończyło selekcję trwającą rok. Grom miał 10%. Elita polskiej armii, swoisty „kwiat rycerstwa wojsk specjalnych”. Na co dzień cisi i spokojnego serca, w służbie zabijaki pierwszego sortu. Patrząc na niektórych, nie dałbyś człowieku za niego 10 złotych. W walce – wart miliony.
— Jaśko, sprawdź wyposażenie — padł rozkaz.
Bez słów średniego wzrostu szaty wstał i sprawdził kolegom to, co polecił jego przełożony.
— Po cztery do MP, po cztery do pistoletów, granaty zgodne — rzucił krótko.
— Czekamy panowie, czekamy — uspokoił ich „Andkor”.
Mieli to we krwi, ale ta adrenalina, ta informacja, że ich towarzysze są gdzieś tam i potrzebują pomocy, generowała to coś. Każdy z nich miał w głowie jedną myśl – kiedy?
— Kto tam kurwa został? — zadał pytanie „Hart”.
— Góral, Pikor i „Olo” — wycedził z siebie „Jaśko”.
— I ta dupa, w której się zabujał nasz porucznik drugiej klasy, Klaudia — dodał „Andkor”.
— Toż on kurwa nie przepuści, na plerach ją wyciągnie — stwierdził „Hart”.
Andkor uciszył ich. Słuchać było próbę śmigłowca. Babie Doły wysłało wszystko, co mogło, zostawiając Michałka na dyżurze. To musiał być ich Kaman. Po paru minutach wpadł technik.
— Dajemy, kurwa, dajemy!!! — krzyknął na swoich ludzi Andkor.
Ruszyli jak z procy, W ciągu kilkunastu sekund byli na pokładzie Kamana. Oczekiwali na technika, który dotarł po chwili. SH-2G podniósł się po chwili z lądowiska.
— Mamy tam coś? — zapytał Andkor pilota.
— Nic — usłyszał w odpowiedzi.
Lecieli poderwani, na osobisty rozkaz operacyjnego z COM. Lecieli w nieznane.

Dowództwo Floty Bałtyckiej FR. Kaliningrad. Kilka minut później.

Poziom frustracji Wołodii powoli osiągał apogeum. Cały czas łączył się z dowódcą grupy okrętów. Wszystko szło nie tak, jak sobie zaplanował. ZOP-owskie Kamowy zgubiły ślad polskiego „828” i nie potrafiły określić jego pozycji. Jakby nagle stał się obiektem „stealth”. Wymiana dwóch maszyn pokładowych na te z Donskoje nie przyniosła rezultatów. Nic to nie dało. Zrzucone z „Maya” boje również nie wniosły nic nowego. Na dodatek drugi z polskich Mi-14PS podpiął pod siebie wszystkie tratwy i ciągnął je w kierunku zbliżających się polskich jednostek SAR. Wysłana z ich strony korweta przybyła za późno i jedyne, co zastała na miejscu, to jedna opuszczona tratwa ratunkowa. Jak pech, to pech.
„No przecież do jasnej cholery nikt o zdrowych zmysłach z pożarem na pokładzie i ze szczątkową załogą nie kładzie się na dnie. Toż to pewna śmierć” – pomyślał.
Zadzwonił telefon od admirała. Z przerażeniem podniósł słuchawkę.
— I jak tam sytuacja? — usłyszał.
— Polski „828” zniknął, chyba osiadł na dnie. Nie rozumiem, panie admirale… – wyrzucał z siebie w panice.
— Job twoju mać Wołodia. Zniknął. Na chuj ja cię tam mam – usłyszał po drugiej stronie aparatu.
Płaszczył się i tłumaczył najlepiej, jak potrafił. Z drugiej strony słyszał jedynie steki przekleństw i obelg. Twarz operacyjnego stawała się coraz bardziej czerwona. Z trudem znosił te wyzwiska.
— Według mnie to on siadł na dnie i nie ma siły się wynurzyć — przerwał admirałowi.
Po drugiej stronie nastała cisza. Biedny Wołodia nie wiedział, czy to dobry, czy zły znak.
— Jeżeli tak jest, to zlokalizuj jego ostatnią pozycję. Może masz rację. Może nie będziesz jebać reniferów na Syberii. Pamiętaj, to twoja szansa. Skieruj tam jeden z naszych okrętów towarzyszących i niech nasze ZOP-y czeszą ten kwadrat. Poniał – usłyszał już nieco uspokojony głos admirała.
— Tak jest.
— I jeszcze jedno, niech cię ręką boską broni, by dawać Polakom jakiekolwiek dane, które posiadamy — dodał jego przełożony.
— Jasne.
Admirał rozłączył się. Wołodia sięgnął do szuflady i wyciągnął butelkę „stolicznej”. Nie zwracając uwagi na podwładnych, nalał sobie do szklanki i wypił duszkiem, czując rozgrzewającą moc alkoholu.
— I jak tam sytuacja? — zapytał swojego pomocnika.
— Nad rejonem wypadku nasze dwa Ka-27PŁ z Donskoje i Ił-38 M z Floty Północnej. Pokładowe Kamowy tankowane na pokładach nosicieli. Dwa kolejne Ka-27PŁ z Donskoje w pierwszym stopniu gotowości. Korweta na miejscu katastrofy – zreferował mu zgrabnie podwładny.
— A te jebane polaczki?
— Dwie łodzie polskiego SAR-u podejmują rozbitków z „828”, Mi-14PS z Darłowa leci do Gdyni. W naszym FIR dwa polskie ZOP-y – Mi-14PŁ, w kierunku miejsca zanurzenia kieruje się dozorowiec polskiej Straży Granicznej i leci jeden śmigłowiec – ten amerykański Kaman.
— W jakim statusie?
— Zwykłym.
— Dzwoń do kontroli obszaru, jeżeli nie jest jeszcze w naszym FIR, niech cofną mu zgodę na wlot.
— Tak jest.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem miał zamiar za wszelką cenę uprzykrzyć Polakom akcję ratunkową. Nie brał pod uwagę faktu, że ludzie pod wodą oczekiwali pomocy. Dla niego i jego przełożonego liczyło się tylko to, by przejąć amerykańską aparaturę krypto. Czy przejmie ją z martwymi polskimi marynarzami, czy z żywymi, nie miało dla niego żadnego znaczenia.

COM Gdynia, kilka minut później.

— To jebane ruskie kacapy!!! — wrzasnął Brzeziński, gdy dowiedział się, że Kaman SH-2G otrzymał z FIR Kaliningrad zakaz wlotu w strefę.
Zdał sobie sprawę, że teraz zaczyna się poważna gra, którą musi wygrać. Wiedział, o co chodzi – o tę cholerną maszynę krypto zamontowaną na okręcie. Żarty się skończyły, zaczynała się specyficzna walka o dużą stawkę.
— Zero zgód dla ruskich, jeżeli tylko o coś poproszą, to niech spierdalają — poinstruował wszystkich.
— Co ze specjalsami? — zapytał się pomocnik.
— Połącz się z Kamanen i z dozorowcem Straży Granicznej. Niech przyjmą na pokład naszych z „Formozy” i kontynuują rejs w miejsce, gdzie „828” się zanurzył – zadecydował.
Trzymał się, trzymał to wszystko najlepiej, jak potrafił. Dowódca Marynarki Wojennej dał mu wolną rękę w działaniu. Wysłał mu na pomoc jednego ze swoich zastępców. Powoli docierali wezwani w trybie alarmowym specjaliści. Kapali pojedynczo, ale wreszcie mogli go w jakiś sposób wesprzeć. Wgryzali się w sytuację i po chwili miał już wyznaczony prawdopodobny sektor, gdzie mógł spoczywać okręt. Miał pełne wsparcie podległych mu służb dyżurnych. Był dumny z „Darło Wiaków”. Pozostawili sobie jeden śmigłowiec SAR, ściągnęli w trybie ekspresowym załogi. Dwa z ZOP-owskich Mi-14 już pracowały, zanurzając sonary. Kolejne dwa były w gotowości, by zmienić je w razie potrzeby.
— Słuchaj, jeżeli pozostało tam 19 ludzi, to potrzebujemy jeden okręt z dzwonem ratowniczym i dwa okręty z komorami dekompresyjnymi, no minimalnie jeden. Nasi nurkowie muszą tam zejść, by przymocować dzwon. Masz tam jakichś nurków? – podpowiadał mu specjalista z dziedziny ratownictwa morskiego.
— Jurek, mam na pokładzie dozorowca SG czterech z Formozy, ten ich dowódca to instruktor nurkowania, a i reszta ma duże doświadczenie — odparł tamtemu.
— To dobrze. Sprzęt dla nich załadujemy na okręt. Jeżeli dobrze pamiętam, to dzwon jest na ORP Lech i Piast, a komory dodatkowo na Zbyszko i Maćko – usłyszał od kolegi.
Takiej pomocy mu było trzeba. Starszawy komandor od ratownictwa morskiego był marynarzem starej daty, starszym niż on. Szybko polecił jednemu ze swych pomocników zorientować się, jaki jest stan ukompletowania załóg. Nikt nie ośmielił się mu zadawać głupich pytań. Ci wszyscy, którzy tkwili tutaj od początku, robili swoją robotę lub wprowadzali przybyłych specjalistów w sytuację taktyczną. Każdy wiedział, co ma robić.
— Gotowość do wyjścia w morze zgłosiły ORP „Wodnik”, holownik H-8 i ORP „Zbyszko”. W ciągu kilku minut powinien być gotowy ORP „Piast” i ORP „Maćko” – usłyszał po kilku minutach.
— Wysyłaj tych, co są gotowi, a potem „Piasta”. „Maćko” niech zostanie w odwodzie – zadecydował.
Parodia i komedia. Pierwszym okrętem, który zgłosił gotowość do wyjścia, był ORP Wodnik – szkolna jednostka obsadzona w dużej mierze przez podchorążych z AMW, kolejnymi wolniutki Holownik H-8 i kuter ratowniczy ORP Zbyszko.
Na „Zbyszko” była komora dekompresyjna, na „Wodniku” mógł siąść nieduży śmigłowiec.
— Jak długo zajmie im dopłynięcie w rejon akcji? — zapytał.
Pomocnik pokiwał głową z dezaprobatą.
— Dwie, dwie i pół, do trzech godzin — usłyszał Brzeziński.
Miał cichą nadzieję, że do tego czasu zlokalizują, gdzie jest okręt. Cała nadzieja była teraz w dwóch Mi-14PŁ z ZOP-u.
— Panie komandorze, Ruscy przesłali prośbę o rozszerzenie akwenu poligonu i akces dołączenia do działań ratowniczych — zameldował jeden z jego pomocników.
— Taki chuj! — odparł Brzeziński. — Ej, tylko im takiej odpowiedzi nie wysyłaj. Dyplomatycznie. Rozpatrujemy propozycję, informację prześlemy zgodnie z procedurami – dodał.
Odgryzał się teraz kacapom za to, co zrobili wcześniej. Może i przestrzeń powietrzną mieli swoją, ale ta część morza była w naszej strefie ekonomicznej.
Brzezieński wstał z fotela. Musiał pójść zapalić. Wiedział, że rozkręcił tę maszynę. Zaczynała, chodzić jak należy. Otworzył szeroko okno na korytarzu. Dojrzał przed budynkiem COM-u rozstawione wozy transmisyjne wszystkich stacji radiowych i telewizyjnych. Zastępca dowódcy MW i oficer prasowy dowództwa przyjęli na siebie pytania tych pismaków i prezenterów. Nie zazdrościł im teraz. Był szczęśliwy, że jest tutaj i robi coś pożytecznego.
W momencie, gdy skończył palić drugiego papierosa, z portu wojennego w Gdyni w morze wychodziły trzy okręty wojenne. Kierowały się w rejon wypadku na pełnej mocy. Pomagający mu komandor czekał na odpowiedź z MON-u. Dobrze pamiętał że Szwedzi mają specjalistyczny pojazd ratunkowy do ewakuacji załóg osadzonych na dnie okrętów podwodnych. Polska miała podpisaną ze Szwecją umowę o wzajemnej pomocy i postanowił z tego skorzystać.

Pokład okrętu podwodnego klasy Kilo o numerze burtowym „828”. Pół godziny później.

Klaudia z przerażeniem obserwowała sytuację, która rozgrywała się wokół niej. Od dłuższego czasu tkwili na dnie, a nic się nie działo. Nikt nie podejmował żadnej próby ratunku, co tylko potęgowało jej poczucie bezsilności. Ta sytuacja ją przerastała. Czuła się coraz bardziej zestresowana i bezradna.
W końcu podszedł do niej Sebastian. Nie zwracając uwagi na innych, wtuliła się w niego i rozpłakała. Nerwy puściły.
— Spokojnie kochana, spokojnie, wszystko będzie dobrze — starał się ją pocieszyć.
Mocno objęła go dłońmi. Łzy kapały jej z oczu na mundur specjalsa. On delikatnie głaskał ją po głowie.
— Uratują nas, prawda? — zapytała, z nadzieją w głosie.
Kiwnął głową twierdząco i pocałował ją delikatnie w policzek, a następnie otarł łzy z jej twarzy.
— Tak, tylko muszą tu dotrzeć, a to trochę potrwa. Nic się nie martw, jestem tu z tobą — zapewnił.
Przesunął swego MP-5 na plecy i delikatnie objął jej ciało. Jak bardzo tego pragnęła! Chwilowo poczuła się lepiej. Podniosła twarz i pocałowała go w usta — delikatnie, subtelnie. Nie myślała teraz o namiętnych pocałunkach. Gdy skończyła, on pogładził ją po twarzy, patrząc jej prosto w oczy. Dojrzała ten jego ciepły wyraz oczu. On nie mógł kłamać.
— Zostań tutaj i nic się nie martw. Muszę iść, ale za chwilę wrócę, dobrze? — rzucił prawie szeptem, zwalniając swoje objęcia.
Zabrał ze sobą jednego ze swoich ludzi i zniknęli za wodoszczelnymi drzwiami. Klaudia znów została sama, ale nieco uspokojona. Gdyby nie jego obecność, pewnie już dawno by zwariowała. Nieustannie myślała o synku; wizja, że mogłaby go już nigdy nie zobaczyć, przerażała ją.
— Drugi, może damy radę przepiąć akumulatory z maszynowni i spróbujemy ją podnieść? — usłyszała pytanie dowodzącego, skierowane do II oficera.
— Dowódco, nie wejdziemy do maszynowni, jak jebnęliśmy o dno, aktywowały się te butle z freonem, co nie zadziałały w czasie pożaru — odparł mu tamten.
Widziała, jak dowódca okrętu skrzywił się i podrapał po głowie.
— Czekamy na ratunek, zero wysiłku, oszczędzamy powietrze. Kto nie jest potrzebny, niech idzie do koi i leży. Nie włączać niepotrzebnych źródeł światła. Wyłączyć zbędne oświetlenie, zabrać latarki — usłyszała rozkaz.
Dotarła do rannych marynarzy i zapytała, gdzie są najbliższe koje. Tylko w ten sposób mogła teraz pomóc. Byli, podobnie jak ona przerażeni. Przezwyciężając strach, zgrywała twardzielkę. Znalazła latarkę i, idąc za nimi, ułożyła rannych na kojach. Okryła ich kocami, jakby okrywała swojego syna.
— Pani bosman, uratują nas. Prawda? — zapytał ją jeden z nich.
— Tak, na pewno. Tylko musimy poczekać. Płyną do nas, ja to wiem — odparła, sama się sobie dziwiąc, że to wyszło z jej ust.
— Dziękuję. Jest pani naprawdę odważną babką — usłyszała.
Gdyby ten marynarz wiedział, jak bardzo się bała, jak zżerała ją panika, pewnie nigdy by mu te słowa nie przeszły przez gardło.
Zabrała z wolnej pryczy szary wojskowy koc. Zapamiętała drogę powrotną do przedziału dowodzenia. Tam postanowiła poczekać na Sebastiana. Czuła, że jego obecność ją wzmacnia.
Powrócił po kilku minutach razem ze swoim towarzyszem i marynarzem z krypto. Ten ostatni trzymał w dłoniach sporą ilość dokumentów.
— Komandorze, niszczymy? — zapytał dowodzącego szyfrant.
Brzeziński odwrócił się w ich stronę. Klaudia dostrzegła, że był blady i zmęczony. Nie dziwiła się, na nim spoczywała wielka odpowiedzialność.
Pierwszy po Bogu kiwnął głową znacząco, dając przyzwolenie. W tej sytuacji te dokumenty były dla nich nic nieznaczącą stertą papierów. Sebastian rozdał każdemu z obecnych po jednej z teczek.
— Drobno, tak aby nikt nie mógł z tego nic odzyskać — poinstruował.
Klaudia targała jedną z części instrukcji, drąc kartki A4 najdrobniej, jak umiała. Przynajmniej miał jakieś zajęcie. Czuła się potrzebna.
— Co z aparaturą? — zadał pytanie Sebastian.
— Poczekajmy — poprosił szyfrant.
Klaudia zauważyła, że Bukowski kiwnął głową na znak, że zgadza się z propozycją swojego podwładnego.
Gdy skończyli niszczyć dokumenty, Sebastian podszedł do niej. Spojrzała na niego, chciała się uśmiechnąć, lecz nie było jej do śmiechu. Przytulił ją mocno.
— Nic się nie martw, wszystko będzie dobrze — zapewnił po raz kolejny.
Rozkleiła się. Płakała cichutko, wtulona w jego ciało. Gładził jej kark, włosy i twarz. W końcu pocałował ją w usta. Podszedł do nich Pikor. Spojrzała na niego.
— Nie bój się, on diabłu zaprzeda duszę, by ciebie stąd wyciągnąć. Nas zostawi, a ciebie uratuje – rzucił.
Uśmiechnęła się przez łzy i pocałowała Sebastiana w usta. Tkwili w uścisku jeszcze przez chwilę.

Rejon zatonięcia okrętu „828”. Dozorowiec polskiej Straży Granicznej SG-022. Pół godziny później.

Czwórka specjalistów rozglądała się po toni morza, chcąc dostrzec cokolwiek, co dałoby im pewność, że to właśnie tutaj osiadł okręt podwodny. Tym czymś była boja ratunkowa, wypuszczana w takich sytuacjach na powierzchnię. Z pokładu dozorowca muskali silnymi szperaczami powierzchnię Bałtyku. Nic, cholera, nic.
Dozorowiec sukcesywnie przeczesywał rejon. Nad nimi latały co chwila dwa rosyjskie Kamowy, do których po chwili dołączyły dwa nasze Mi-14. Oj, widać było, że ruskim obecność naszych ZOP-ów była nie na rękę. Próbowały zajmować lepsze pozycje, spychać nasze śmigłowce w inny rejon. Perfidnie czekali, aż naszym zakończy się paliwo i będą musieli wracać do bazy.
Bo że Rosjanie zamknęli przestrzeń powietrzną nad tym rejonem, to przekonali się sami, zmuszeni do desantu na pokład tej łajby. Morze nasze – „wozduch wasz”. Byli na wygranej pozycji. Okręt tkwił pod wodą, a nie w powietrzu, a wody były polskie.
— Kurwa, czemu nie powiedzieli, żeby zabrać sprzęt do nurkowania? — zapytał „Hart”.
— Gówno byś zobaczył, tu ciemno jak w dupie, potrzeba silnych źródeł światła, latarka nie da rady — odparł krótko „Andkor”.
— Panowie, gdzie? — zapytał dowodzący łajbą porucznik SG.
— Dawaj za ruskimi wiertalotami, te chuje muszą coś więcej wiedzieć. Byli tu przed nami i przed naszymi z ZOP-u — odparł „Andkor”.
Sternik, zgodnie z poleceniem kapitana okrętu, skierował dozorowiec we wskazane miejsce. Oj, przeszkadzali Rosjanom w przeczesywaniu akwenu. Ci, co chwila omiatali ich pokład silnym snopem światła z reflektorów. Cały czas koło nich kręciła się rosyjska fregata. Nie zbliżała się zbyt blisko, ale obserwowała ich działania.

Dowództwo Floty Bałtyckiej FR. Kaliningrad. Kilkanaście minut później.  

Admirał zakończył odprawę ze swoimi podwładnymi, ściągniętymi w trybie alarmowym. Wysłuchał ich propozycji i wspólnie wypracowali dalszy plan działania. Chlapnął sobie jeszcze co nieco alkoholu i wydawszy odpowiednie rozkazy, mógł teraz się chwilę zrelaksować. Wodził wzrokiem za sylwetką swojej sekretarki, trzydziestotrzyletniej Nataszy. Ubrana w stonowany kostium zbierała ze stołu szklanki po kawie i herbacie. Była zgrabną i zadbaną kobietą i co najważniejsze rozgarniętą. Jej mąż był podoficerem pracującym na węźle łączności.
Wypity alkohol buzował w żyłach blisko sześćdziesięcioletniego Olega. Pożądliwym wzrokiem lustrował krzątającą się kobietę. Była zgrabna i urokliwa jak na swój wiek. Lustrował każdy jej ruch. Czuł narastające podniecenie. Wstał od stołu i wyszedł na korytarz. Zlustrował, czy nikt się nie kręci. Na szczęście było pusto. Wszyscy siedzieli w swoich kancelariach zajęci pracą. Wrócił do swojego obszernego gabinetu i dyskretnie przekręcił klucz w zamku. Nikt nie ośmieliłby się wejść do niego bez pukania, ale na wszelki wypadek…
Natasza właśnie kończyła układanie brudnych szklanek na przyniesionej tacy. Stanął za nią i położył obie swe dłonie na jej barkach. Wzdrygnęła się.
— Panie admirale… — szepnęła cicho, jakby, zdając sobie sprawę z jego zamiarów.
— No co Nataszka, zdenerwowały mnie te jełopy, muszę jakoś odreagować — odparł, wsuwając dłonie pod jej pachy.
Stała przy stole, a on za nią. Mocno docisnął swe ciało do jej pleców. Nie miał jak się wyswobodzić z tego niekomfortowego położenia. Przysunął swą głowę do jej włosów. Poczuł ich zapach. Czuł, jak pręży się jego penis. Dłonie admirała przesuwały się w kierunku piersi kobiety. Począł je delikatnie ugniatać przez materiał kostiumu.
— Nie, nie chcę — zaoponowała cichutko.
— Nataszka zobaczysz, będzie nam dobrze — odparł tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Już kiedyś po suto zakrapianej imprezie z dowódcami wyższego szczebla przymusił ją, by zaspokoiła go oralnie. Opierała się głupia. Dopiero gdy zaszantażował, że za tydzień ona i jej mąż mogą znaleźć się na drugim końcu Rosji w zabitej dechami mieścinie uległa. Miał władzę i umiał z niej korzystać. Władza to nie wszystko, miał poważanie, doświadczenie i umiejętności. Długo i ciężko pracował, by wypracować sobie taką pozycję.
Poczuł, jak kobiece dłonie chwytają jego łapska i próbują je odciągnąć na bok. Nie znosił sprzeciwu, Nie chciał jednak wziąć ją siłą fizyczną. Jeszcze by zaczęła krzyczeć i po co to jemu. Przez taką głupią gęś stracić to wszystko, na co tak ciężko pracował całe lata? Spasował. Zasiadł na swoim fotelu, patrząc, jak kobieta poprawia górę kostiumu.
— Ja nie mogę panie admirale, mam męża, dzieci — próbowała się usprawiedliwiać.
Patrzył na nią zimnym wzrokiem. Otworzył szufladę, gdzie obok służbowego pistoletu leżał kajet, tam zapisane miał bezpośrednie numery do swoich odpowiedników w pozostałych flotach Federacji Rosyjskiej.
— Ja też bym nie chciał droga Nataszo, ale chyba będę musiał — zaczął swoją gierkę.
Dojrzał w oczach kobiety przerażenie i strach. Stała w bezruchu, wpatrując się w jego twarz.
— O, jak dobrze pamiętam Wiktor Aleksandrowicz, wiesz ten dowódca Flotylli Kaspijskiej coś mi kiedyś wtrącił, że ma braki w personelu łączności — rzucił, niby to mimochodem — A przedwczoraj dzwonił do mnie zastępca dowódcy Floty Północnej i mówił, że ma obiecującego podoficera u siebie i chętnie by mi go oddał – dodał.
Obserwował ją bacznie. Nie była tak głupia, by nie zrozumieć tego, co przed chwilą jej powiedział. Nadal, jednak nic nie odpowiedziała. Stała jak kołek w płocie, wystraszona z tym przerażeniem w oczach.
Podniósł słuchawkę telefonu. Był to typowy blef. Choć gdyby się uparł, to przeniósłby ją wraz z rodziną w tamten rejon. Wszędzie były braki kadrowe.
— Panie… — wydukała z siebie płaczliwym głosem Natasza.
— Nie przeszkadzaj mi teraz! — fuknął na nią i omiótł chłodnym wzrokiem.
Ta gra go podniecała na swój sposób. Wcale nie wybierał numeru do dowódcy flotylli, chciał połączyć się z tym półgłówkiem Wołodią. Ten to zrobi wszystko, by nie stracić tutaj stanowiska.
Kobieta stałą z rozdziawioną gębą i nie mogła z siebie wydobyć żadnego słowa. Wiedział, że już ją ma. Dojrzał jak cała zaczyna drżeć, jak jej usta tworzą tę swoistą podkówkę.
— Admirale błagam… — zdołała wydusić z siebie, w chwili, gdy połączył się z tym półgłówkiem Wołodią.
— A witam — rozpoczął rozmowę.—Natasza padła na kolana. Oleg delikatnie uśmiechnął się pod wąsem. — Wiesz, co zadzwonię później, bo mi adiutant przyniósł ważny meldunek — zakończył, odkładając słuchawkę na widełki.
Natasza klęczała nadal. Z jej oczu leciały łzy.
— Wstań i rozbieraj się — rozkazał.
Z lubością patrzył, jak kobieta, pozbywa się poszczególnych części garderoby. Nie spieszyła się, a on wcale jej nie popędzał. Czuł się panem sytuacji. Rozpinał pasek od spodni. Po chwili wyswobodził swojego sterczącego kutasa. Dawno nie czuł się tak podniecony. W momencie, gdy Natasza zsuwała cieliste rajstopy, zsunął z żołędzia napletek. Dawno nie był tak wilgotny. Podniecała go ta „krasawica”.
Stała przed nim kompletnie naga, a z jej cudnych oczu kapały łzy. Nic go to nie wzruszyło, ba na swój sposób podniecało. Stał zza stołu i z opuszczonymi do kolan spodniami i majtkami zbliżył się do niej. Klęknęła przed nim, mając nadzieję, że tak jak ostatnio zaspokoi go oralnie.
— Wstań i obróć się — wydał kolejną komendę.
Miał inne plany.
— Błagam, proszę, nie… — zajęczała, zdając sobie sprawę z jego zamiarów.
— Wstań, powiedziałem — powtórzył.
Podniosła się z kolan i odwróciła tyłem do niego. Podziwiał jej zgrabny tyłek i wydepilowaną cipkę. Klepnął ją w pośladek.
— Pochyl się — zażądał.
Oparła się o blat dużego stołu, wypinając w jego kierunku zadek. Zadowolony admirał uchwycił swój sterczący organ i bez żadnej gry wstępnej wepchnął go w intymność Nataszy.
— Auuu, ojjj — jęknęła.
„Sucha w piczy, ta jebana sucz” – zauważył.
Nie przeszkadzało mu to. Powoli zaczął nicować swoją zgrabna jak na te lata sekretarkę. Każde pchnięcie, każdy ruch wywoływało u niej jęk i narastający płacz. Nie zważał na to. Ważne było, to by on rozładował swoją chuć, by jemu było dobrze.
Gdyby wiedział, jakie katusze fizyczne i moralne przeżywała, ta przymuszona do tego zwierzęcego seksu kobieta pewnie by palnął sobie w łeb ze służbowego pistoletu.
Pochylił się nad nią. Prawie nakrywał od tyłu jej ciało. Jego łapska obmacywały jej krągłe piersi, podszczypywały sutki. Powoli przyśpieszał swe ruchy.
— Auu, auu — jęczała kobieta.
Jak prostak, od czasu do czasu mocnym uderzeniem w pośladek dodawał sobie animuszu. Widział takie akcje na oglądanych filmach porno. „Krasawica” w żaden sposób nie współpracowała w tym seksualnym akcie. Była typowym zbiornikiem na nasienie. Całował ją łapczywie po karku, barku i plecach. Czuł jej delikatną aksamitną skórę. Nie zdawał sobie sprawy, że ta istota marzy tylko o jednym – by ten lubieżny dziad wreszcie się spuścił.
Oleg, jednak miał we krwi alkohol i było tego sporo. To spowodowało, że jego ejakulacja została, jakby stępiona. Nie był też młodzieniaszkiem, któremu parę ruchów, by wystarczyło. Sapał, przyśpieszając ruchy swych bioder.
— Dobrze ci, dobrze, no mów — szeptał jej do ucha.
— Tak — mówiła przez łzy, nie chcąc wyznać prawdy.
Tuż przed orgazmem chwycił ją za włosy i pociągnął do siebie. Usłyszał z jej ust głośny jęk. Prawie krzyczała, a on wziął to za jej orgazm.
— Ooooo — wyrwało się mu, w momencie, gdy z penisa trysnęła dość nieduża dawka nasienia.
Przyspieszył ruchu bioder. Natasza prawie wyła z bólu. Tam we wnętrzu była niemiłosiernie poobcierana. Nie odczuwała żadnej przyjemności – wręcz przeciwnie, swoisty ból fizyczny i emocjonalny.
Przestał. Wyciągnął z jej intymności swojego sflaczałego ociekającego spermą kutasa. Otarł go o jej pośladki. Mocno uderzył dłonią w pośladek.
— No klasa z ciebie dziewucha Nataszo — stwierdził po wszystkim.
Zrobił kilka kroków w tył i oparł się o ścianę. Natasza nadal tkwiła oparta łokciami o stół.
„Pewnie Fiodor, jej mąż nigdy jej tak nie wyruchał” – chełpił się swoim wyczynem.
Dojrzał jak z cipki kobiety kapie na dywan jego nasienie.
— Ubierz się i posprzątaj to, co nakapało. Jasne! – powiedział rozkazującym tonem.
Podniosła się ze stołu. Odwróciła twarzą do niego. Dojrzał malinki, jakie pozostawił na jej cudnej szyi. Patrzyła na niego jakimś dziwnym wzrokiem. Trochę się przeraził, ale co taka głupia gęś mogła mu zrobić?
— Tak — szepnęła cicho.
— Dobrze było, no nie — zapytał.
— Tak panie admirale — odparła jakimś bezbarwnym głosem, unikając kontaktu wzrokowego.
— A nie mówiłem — stwierdził z przekąsem i skierował swe kroki do swojej prywatnej łazienki.
Obmył swoje przyrodzenie i łyknął nieco wody, nabierając ją wcześniej w dłonie. Gdy otworzył drzwi łazienki, stanął, jak wryty.
Przed nim stała całkowicie naga sekretarka z wymierzoną w niego bronią. W obu delikatnych dłoniach, wyciągniętych przed siebie dzierżyła jego służbowego 9 milimetrowego APS-a. Pistolet systemu Stieczkina – przepisową broń krótką kadry SZ FR.
Przeraził się. Dojrzał w oczach tej kobiety, nie strach, a wolę zemsty. Zrobił krok w tył.
— No co ty Nataszka… — wyrzucił z siebie ze strachem w oczach.
— Giń skurwysynu!!! — wycedziła przez zęby i nacisnęła na spust.
Wywaliła w kierunku tego szubrawca i gwałciciela pięć pocisków. Już drugi był śmiertelny. Z tak bliskiej odległości nie można było nie trafić.
Płacząc, cofnęła się parę kroków w tył. Wsadziła sobie w usta zimną stal broni.
„Pietia wybacz mi, przepraszam”
Padł kolejny strzał.

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i miłosne, użył 11408 słów i 69304 znaków. Tagi: #akcja #gwałt #miłość

1 komentarz

 
  • Użytkownik Jammer106

    Na wstępie chciałem wszystkich moich Czytelników przeprosić.
    Niestety tak się rozpisałem że akcja na 828 w tym odcinku nie dojdzie do końca. Taki już jestem i jak wpadnę w pisanie to nie patrzę ile już natworzyłem. Tak że jeszcze akcja finałowa na U-boat będzie się toczyć. Mam nadzieję że w kolejnym opowiadaniu to zakończę, bo sam siebie się zaczynam bać.
    Przepraszam Andkora - miało być z Twoim wsparciem - postaram się w następnej opowiastce.
    Uwierzcie mi że jak człowiek pisze to czasami coś mu w chwili ostatniej wejdzie do czerepa.  
    Nie chciałem Was  Drodzy Czytelnicy katować dziełem na 1,5 czytania ( i to jest długie ).
    Dla moich wiernych Czytelników o długim stażu... jest bonusik w tekście. Choć w taki sposób chciałem Wam złożyć swoisty hołd za to że mnie motywujecie do dalszej pracy. Jeżeli ktoś poczuł się urażony - proszę o kontakt. Poprawię.
    I jak zawsze czekam na Wasze komentarze, i te dobre i te złe.
    Pozdrawiam - Autor.

    6 godz. temu