Pasierbica, czyli nic nie jest takie, jakie się wydaje (część 2)

Pasierbica, czyli nic nie jest takie, jakie się wydaje (część 2)***

CZĘŚĆ 2/6

*

     – Cozagównodochuja! Nozajebiepierdolonewpizde…
     – Jezu, Miśka, co się tu wyrabia? Aż w biurze cię słychać!
     – A bo mnie kurwa system wkurwia bo się kurwa zawiesił i nic kurwa nie mogę kurwa…
     – Michalino, proszę o natychmiastowe zaprzestanie, kurwa, przeklinania!
Jeśli kierowniczka zwracała się do mnie pełnym imieniem, w wołaczu i dodatkowo podkreślając wypowiedź słowami uznawanymi powszechnie za obraźliwe, mogło oznaczać to tylko jedno: momentalnie i definitywnie musiałam się przymknąć. Bez jakiejkolwiek, najmniejszej nawet próby dalszej dyskusji. Kurwa. Mać.
     – A teraz spokojnie i od samego początku: powiedz, co się znowu dzieje. Przecież widzę, że od rana wyglądasz, jakbyś chciała komuś powyrywać nogi z… O Jagodę znowu chodzi?

     Przyznaję, moją szefową sporo dzieliło od bycia miłą i sympatyczną. Potrafiła zwyzywać każdego bez wyjątku współpracownika – od sprzątaczki po przedstawicieli wysokiego szczebla zarządzającego – jak ostatnią burą sukę. Zwalniała ludzi bez skrupułów, jakby pstrykała palcami. Bywała istnym ideałem mendy, który można by odlać w spiżu i przechowywać w muzeum historii naturalnej. Ale nigdy nie robiła niczego bez wyraźnego powodu, kierując się osobistymi animozjami czy bieżącym widzimisię. A już na pewno wobec mnie była tak szczera i uczciwa, że nie raz czułam się wręcz niezręcznie. Zwłaszcza gdy bez ogródek wypytywała o problemy rodzinne, które przecież wcale nie musiały jej interesować, czy też z własnej, nieprzymuszonej woli wysyłała mnie na urlop „dla uspokojenia nerwów”. Chociaż obie aż za dobrze wiedziałyśmy, że moja nawet krótka, ale niezaplanowana zawczasu nieobecność, spowoduje momentalne powstanie naprawdę grubego pierdolnika.
     Zamknęłam na cztery spusty drzwi magazynu, którego byłam niekoronowaną władczynią – dzieląc, rządząc oraz starając się nie dopuścić do samoistnych narodzin czarnej dziury – i pobieżnie streściłam wydarzenia ostatniego wieczoru. I chociaż z oczywistych powodów pominęłam co bardziej erotyczno-drastyczne szczegóły, i tak z każdą minutą mina kierowniczki wyrażała coraz większą dezaprobatę. Albo może politowanie, kto wie?
     – No to masz problem, kobieto. I to konkretny! – Podsumowała moje wywody. – I chyba nie pozostaje ci nic innego, jak porozmawiać z Jagodą. Sto razy, jeśli będzie trzeba. Bo to już dawno przestało być zabawne.
     – Tyle to i ja wiem! – rzuciłam zrezygnowana, jakbym zamiast ogólników spodziewała się dokładnej instrukcji dalszego postępowania.
     – Ale przecież musicie się jakoś dogadywać! Rozumiem, że nie jest wam łatwo, od kiedy… Misia, przecież to twoja córka! – Jej głos stał się nagle niezwykle czuły. – To znaczy: jego… wybacz, nie chciałam cię urazić. Przyznam ci się, że nie raz o was myślałam i naprawdę nie mam bladego pojęcia, jak ty to wszystko znosisz.

     Widok tłumaczącej się niezręcznie, zawstydzonej kierowniczki był tak niecodzienny, aż postanowiłam nasycić nim oczy najdłużej. Nie dlatego, żebym odczuwała z tego powodu jakąś wredną satysfakcję, ale wiedziałam przynajmniej, że nie tylko ja nie potrafię sobie poradzić z całą tą srogo popierdoloną sytuacją.
     – Nie masz za co przepraszać! Sama już nie wiem, jak mam ją traktować – westchnęłam ciężko, teatralnie skrywając twarz w dłoniach.
     – A co na to wszystko matka Jagody? Chciałam powiedzieć, była żona.
     – Bo ja wiem? – Zaskoczyło mnie poruszenie akurat tego wątku, przyznaję. Nie bardzo wiedziałam, co z nim zrobić, dlatego odparłam zgodnie z prawdą: – Nie mam z nią kontaktu. Nikt nie ma. Nawet Tadeusz…
     Odetchnęłam ciężko. Mogłam robić dobrą minę do złej gry i oszukiwać wszystkich dokoła, że pogodziłam się ze stratą. Ale za każdym razem, gdy choćby wymawiałam jego imię, nieodmiennie odczuwałam ziejącą w sercu pustkę.
     – Przepraszam! – przerwała, widząc moje zawahanie. – Nie mów, jeśli nie chcesz.
     – A co to zmieni? – Ogarnęłam się wreszcie. – Tadeusz podobno ledwo ją odnalazł, kiedy już wiedział, że jest… Coś tam uzgodnili, podpisała jakieś papiery i tyle ją widzieli. Zresztą Jagoda jest dorosła i może sama o sobie decydować.
     – Chyba że tak. – Nie wydawała się przekonana, ale nie pytała o więcej. – Dobra, a teraz serio: jak wygląda dzisiaj twoja praca? – Nagle zmieniła temat.
     – Co?
     – Jajco. Pytam, czy system działa?
     – Nie.
     – Jest szansa, żeby zaczął?
     – Dzwoniłam do informatyków, ale problem jest gdzieś wyżej, chyba na głównych serwerach. Do wieczora raczej nic z tego nie będzie! – Wzruszyłam ramionami.
     – Mamy coś pilnego na dzisiaj? Dostawy, wydawki, rozliczenia, cokolwiek?
     – Nie.
– To idź do domu.
     – Ale…
     – Ale co? Wypiszę ci przepustkę do końca dniówki, jakoś się z tych godzin rozliczymy. A teraz zmykaj, zanim zmienię zdanie. No już, poszła mi stąd! – parsknęła może i nieco wymuszonym, ale mimo wszystko rozładowującym atmosferę, śmiechem.

*

     Spodziewałam się, że rozmowa z Jagodą nie będzie łatwa, lekka i przyjemna. Jednak sposób, w jaki mnie (nie) przywitała, był już nawet nie przykry, a jawnie chamski. Z miejsca przeciwstawiła moim próbom załagodzenia całej sytuacji otwartą wrogość, nie szczędząc złośliwostek. Aż w końcu, gdy po raz kolejny zwróciłam uwagę, że powinna zachować choćby pozory grzeczności, walnęła prosto z mostu:
     – Nie masz prawa tak do mnie mówić! – wrzeszczała, biegając po pokoju, jakby nałykała się nie tych proszków, co trzeba. – Nie masz, kurwa, prawa! Jak w ogóle śmiesz po tym wszystkim mnie pouczać?! Ty nie… nie możesz, bo… nie jesteś moją matką!
     Choć aż we mnie wrzało, odetchnęłam tylko i odpowiedziałam zimno:
     – Nie, nie jestem.
     Momentalnie zaniemówiła, stanęła jak wryta i opadła na fotel niczym sflaczały, pomarszczony balonik, z którego nagle spuszczono całe powietrze. Być może liczyła na gwałtowne protesty, dodatkowo podsycające jej gniew, a tymczasem dostała krótkie, suche potwierdzenie. Swoją drogą, zebrało jej się na porównywanie mnie ze swoją kochaną mamusią, która od lat nie chciała nawet oglądać własnej, równie ukochanej córeczki… Zebrałam się w sobie, starając nie ujawnić, jak bardzo bolało mnie nie tylko oskarżenie Jagody, ale i własna odpowiedź.
–      Nie jestem twoją matką. Nie ja cię urodziłam i nie ja wychowałam! – Korzystając z okazji, zaczęłam wyrzucać z siebie wszystko, co od dłuższego czasu leżało mi nie tylko na sercu, ale i paru innych organach. – Ale cię kocham. Jak nikogo innego na świecie. Nie jesteś moją biologiczną córką, ale kocham cię jak córkę. Nie jestem twoją siostrą, ale kocham cię jak siostrę.
     – Ale ja nie…
     – Nie przerywaj, do cholery! Będę powtarzać do upadłego: kocham cię, Jagoda. Nawet jeśli, co przyznam otwarcie, mam cię czasami naprawdę dość! Zwłaszcza ostatnio. Nawet jeżeli mnie nie szanujesz i… – Zawahałam się, czy nie powiem tych kilku słów za dużo – obwiniasz o śmierć swojego ojca. Ale Tadeusz był też moim mężem, pamiętaj o tym! Jedynym i najdroższym, z którym chciałam ułożyć sobie życie. To przecież on wszystko zaczął! On chciał ze mną być i on zaproponował mi ślub!
     – Też mi nowina! – mruknęła, jakby było to dla niej oczywistą oczywistością.
     – Tym bardziej powinnaś zrozumieć, jak się z tym wszystkim czuję. Jagoda, czym ja ci zawiniłam? Dlaczego mi to robisz?
     Nie odpowiedziała.
     – Wytłumacz mi to, proszę! Nie widzisz, co się z nami dzieje? Zrozum, ja już nie mogę tak dłużej!
     Milczała nadal, chociaż spostrzegłam, że ewidentnie coś w niej pęka.
     – Jagoda! Dlaczego!? – krzyknęłam.
     – Bo cię, Misia, kurwa, kocham! Nie jak matkę, nie jak siostrę, tylko…

     Przerwała w pół słowa i zamrugała nerwowo długimi, smoliście czarnymi rzęsami, kontrastującymi osobliwie z jasną grzywą. Po czym zapadła się w sobie jeszcze głębiej i wybuchła gwałtownym płaczem, którego nie mogłam tak po prostu zignorować.

*

     No właśnie – kto, kogo i jak kochał? Kim właściwie była dla mnie Jagoda, a kim ja byłam dla niej? W świetle zarówno prawa, jak i ogólnie przyjętych koneksji rodzinnych, mogła ją nazwać moją pasierbicą, a ona mnie macochą. Tyle tylko że organicznie nienawidziłam tych określeń. Pierwsze kojarzyło mi się z zepsutą do szczętu gówniarą, której nie podobało się, że tatuś znalazł sobie nową mamusię, więc zatruwała tejże życie, jak tylko potrafiła. Drugie zaś… wystarczyło zerknąć sobie na dowolną bajkę, baśń, legendę czy co tam jeszcze, w której pojawiała się taka postać i zastanowić, w jaki sposób została przedstawiona.  
     Teraz zrozumieliście?
     Nie do końca? I bardzo słusznie, bo sprowadzenie naszych relacji do układu „dziecko męża z pierwszego małżeństwa kontra jego nowa, młodsza żona” byłoby zdecydowanie zbyt daleko idącym uproszczeniem. To nie tak, że Tadeusz z Jagodą wzięli się w moim – względnie ja w ich – życiu znikąd i szast-prast, zostaliśmy rodziną. O nie, nie!
     Jego kojarzyłam, jako znajomego ojca, od kiedy sięgałam pamięcią. Fakt, nie był może wyjątkowo bliskim przyjacielem domu, jednak często kręcił się gdzieś na drugim czy trzecim planie. Poznałam nawet jego ówczesną żonę, czyli matkę Jagody. Kobietę tyleż elegancką i ułożoną, co wiecznie nadąsaną, jakby niezadowoloną z absolutnie wszystkiego, włącznie z kolorem własnych paznokci. Nie interesowało mnie wtedy specjalnie, dlaczego i w jaki sposób się rozstali, ale od tego momentu losy moje, Tadeusza i Jagody w dość osobliwy sposób się ze sobą splotły.  
     On jeździł w niekończące się delegacje, starając się związać koniec z końcem po rozwodzie. Ona nie była jeszcze na tyle duża, by mogła bezpiecznie urzędować sama w domu przez kilka dni z rzędu, nie wspominając o załatwianiu poważniejszych sprawunków. Ja zaś trochę z przypadku, a trochę konieczności załatania dziurawego na wylot budżetu, zostałam jej opiekunką. Przyprowadzałam ją z kończących się późno lekcji, przygotowywałam obiad, pilnowałam, żeby ogarnęła prace domowe i tak dalej.
     Bo choć może zabrzmi to kontrowersyjnie, przyznam otwarcie, że zwłaszcza z początku nie robiłam za babysitterkę, kucharkę i sprzątaczkę z wrodzonej dobroci serca. Tadeusz od razu zapowiedział, że będzie mi płacił regularną, obustronnie uzgodnioną stawkę. A że z jego mieszkania miałam znacznie bliżej na uczelnię, której skończenie było wówczas – o naiwności! – moim najważniejszym życiowym celem, z czasem praktycznie zaanektowałam jeden z pokoi. I ciągnęłam tę osobliwą telenowelę… dwa lata? Jak nie lepiej? W tym czasie uczyłam się i dorabiałam, piłam i trzeźwiałam oraz kochałam i rzucałam, mieszkając w zasadzie na dwa domy. Jednocześnie coraz mocniej zżywałam się zarówno z Jagodą, jak i jej ojcem.

     I w tym momencie spieszę z wyjaśnieniem pewnej pozornej nieścisłości: w jaki niby sposób ja chodziłam na studia, a Jagoda do podstawówki? Ano taki, przez który nasza relacja od początku była najbardziej zbliżona do tej, która rodzi się między dwiema kuzynkami – względnie bardzo bliskimi przyjaciółkami – z których starsza obserwuje dorastanie młodszej, bawi się z nią, uczy i powoli wprowadza w świat, starając się zawsze służyć radą i pomocą. Obserwuje, jak tamta dojrzewa, zmienia się fizycznie oraz psychicznie i z małej dziewczynki przeobraża w nastolatkę.
Bo różnica wieku między nami wynosiła – i wciąż wynosi – jakby nie liczyć, mniej niż dziesięć lat.

***

Tekst (c) Agnessa Novvak oraz _MK_
Okładka (c) peopie_allem

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 03.09.2019, a w niniejszej, zremasterowanej wersji, 03.09.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz