Pasierbica, czyli nic nie jest takie, jakie się wydaje (część 6)

Pasierbica, czyli nic nie jest takie, jakie się wydaje (część 6)***

CZĘŚĆ 6/6

*

     Mogłam sobie myśleć, co tylko chciałam, ale nieprzerywane niczym, czułe wylegiwanie się w objęciach ukochanego dziecka było jednym z najcudowniejszych stanów, jakich doświadczyłam w życiu. Gdybym oczywiście była w stanie się nim w pełni nacieszyć, a nie po raz kolejny roztrząsać, jaka ze mnie zła, wyrodna, a może nawet i zboczona matka? Przysypiałam na chwilę, by znów zrywać się nerwowo, za każdym kolejnym razem bardziej rozbita, niż poprzednio.
     Ostatnie przebudzenie przepełniło kielich mego ostatecznego i nieodwołalnego upadku. Nie miałam już ani siły, ani ochoty dłużej się powstrzymywać. Niech się dzieje, co chce! Najwyżej przyjdzie mi zapłacić najwyższą cenę za zwyrodniałe żądze!
Odwróciłam się, kładąc bokiem do Jagody, spoglądającej na mnie z ukosa, i rozkazałam:
     – Rozbieraj się. Do naga. Tutaj. Teraz.
     Nie miałam pojęcia, w jakim właściwie celu wypowiedziałam te słowa, skoro i tak, nie czekając na reakcję, dosłownie zdarłam z niej ubranie: schodzoną podkoszulkę, najzwyklejszy biustonosz z sieciówki i pospolite, absolutnie nieseksowne, bawełniane majtki. Pachnące intensywnie całym dniem spędzonym w szkole, podniecające mnie do szaleństwa, dziewczęco niewinne majteczki.

     Złapałam Jagodę za uda i przyciągnęłam do siebie zaborczo, jakby była mą wyłączną własnością. Z miejsca wpiłam się oszalałymi wargami w jej spłoszoną intymność, umykającą panicznie przed natarczywym, zaślinionym dotykiem. Delikatną, jedwabiście wręcz gładziutką, ozdobioną malutkimi, skrytymi cnotliwie płatkami. Wtargnęłam pomiędzy nie bezczelnie napastliwym językiem, pragnąc jak najszybciej posmakować jakże zakazanego owocu. Z pasją zlizywałam ciągnącą się kleistymi pasmami, mlecznobiałą wilgoć, której nijak nie spodziewałam się tam znaleźć, a już na pewno nie w takiej obfitości. Zaciągałam się głęboko ostrym, esencjonalnym zapachem, wwiercającym się w rozszerzone z podniecenia nozdrza.
     Wyciągnęłam ręce i chwyciłam palcami jędrne, przywodzące na myśl niedojrzałe wisienki sutki, sterczące na szczycie młodziutkich, wciąż nie do końca rozkwitłych piersi. Ugniatałam je delikatnie opuszkami, by po chwili podrażniać wbijanym głęboko paznokciem. Rozkoszując się nie tylko własnymi doznaniami, ale i bardzo jednoznacznymi odgłosami docierającymi do uszu.  
     Jagodzie podobało się to, co robiłam. Bardzo podobało. Z każdą chwilą coraz bardziej.
     Widząc, co się święci, cofnęłam jedną dłoń, pośliniłam dyskretnie i powolutku, milimetr za milimetrem, wsunęłam mały palec w ledwo co rozwartą, śliską szparkę. Nie miałam najmniejszego zamiaru uchodzić za ekspertkę, lecz mym skromnym zdaniem Jagoda wciąż była fizycznie dziewicą. A nawet gdyby prawda okazała się inna, a jej ciasnota wynikała z zaskoczenia, stresu czy nawet zwykłego braku biegłości w pewnych sprawach, nie odważyłabym się na więcej. Skupiłam więc uwagę na rozbudzonej do granic łechtaczce, którą zassałam wargami tak, by móc dodatkowo pobudzać nabrzmiały czubek językiem, wypatrując najmniejszych choćby oznak nadchodzącego spełnienia.

     Orgazm nadszedł niemal niezauważenie, pełen wstydliwej nieśmiałości, jakże inny od mych gwałtownych, spazmatycznych wręcz ekstaz. Wlał się leniwie w usta rozkosznie słodkim, pulsującym subtelnie zmysłowym ciepłem.
     Jagoda spróbowała się odsunąć, zmęczona i skonsternowana jednocześnie, do czego żadną miarą nie chciałam dopuścić. Wciąż było mi mało perwersji, wyuzdania i spełniania kolejnych, coraz bardziej chorych pragnień! Złapałam ją za biodra i podniosłam wysoko do góry. Tyle co wykorzystana cipka dosłownie ociekała jej sokami i potem, zmieszanymi z moją śliną. Spływającymi niżej, ku wygolonemu do gładka, różowiutkiemu tyłeczkowi. Przysunęłam do niej twarz na odległość centymetrów, wciągając głęboko powietrze, jakbym znalazła się w najcudowniejszej, przeznaczonej tylko i wyłącznie dla mnie perfumerii. Chcąc w pełni nacieszyć się każdą spędzoną w niej chwilą.
     Pachniała jeszcze mocniej niż wcześniej. Na samej granicy tego, co mogłam uznać, a nie byłam przecież przesadnie wydelikacona w tej materii, za przyjemne. Ale i tak musiałam… Poprawka: chciałam to zrobić.
     Wylizywałam ją jak oszalała, od nasady pośladków po wzgórek, nie pomijając najmniejszego choćby fragmentu cudownie aksamitnej skóry. Wzdychając tak ekstatycznie, jakby od wydawanych przeze mnie odgłosów zależały losy co najmniej świata. Tak wiele… zdecydowanie zbyt wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz w mych ustach gościła kobiecość. I nie tylko ona.
     Podniosłam się na kolanach dla lepszej perspektywy, niczym wytrawna malarka, podziwiająca dumnie swe tyle co ukończone arcydzieło. Rozwarte bezwstydnie, lśniące śliską wilgocią krocze wpatrującej się we mnie zmętniałym, roznamiętnionym wzrokiem pasierbicy. Córki. Najdroższej, najukochańszej, najcenniejszej na świecie osoby. Pomimo rozbuchanych emocji zdawałam sobie sprawę, że w tym stanie nie da mi choćby ułamka przyjemności, której oczekiwałam. Pragnęłam. Zamierzałam bezwzględnie zaspokoić.  

     Dlatego też postanowiłam podążyć ku upragnionemu zaspokojeniu drogą niewymagającą  od niej aż takiego zaangażowania. Usiadłam pomiędzy rozchylonymi nogami Jagody, łącząc nasze łona w jedną, nierozerwalną całość. Złapałam ją za udo, docisnęłam do siebie władczo i zakołysałam biodrami. Wpierw ostrożnie, wręcz badawczo, chcąc idealnie dobrać siłę i szybkość ruchów. Ocierałam się swoją kobiecością o jej dziewczęcość, doświadczoną piczą o niedojrzałą cipkę, całkiem już przydługim zarostem o gładziutką skórę, przyozdobioną jedynie niewielkim, przeuroczym pieprzykiem na boku wzgórka. Mój jęk przechodził w sapanie, sapanie w pokrzykiwania, a te w głośny, wyjący wizg.

*

     Przymykam oczy, wyobrażając sobie, jak Jagoda mnie pieści. Ugniata piersi. Chwyta za pośladki. Wciska palce głęboko w oba źródła nieprzyzwoitej przyjemności. Jednocześnie. Tak, bym czerpała z nich pełnymi garściami. Czuję całą sobą, jak za króciutką chwilę, za dosłownie sekundy, opanuje mnie nieokiełznana, rozszalała rozkosz. Wściekle zdziczała, pierwotna nieomal, tryskająca wzburzoną namiętnością. Którą każę sobie zlizać nie tylko z przemoczonej pizdy, ale i rozwartej szeroko…

     Palące ostrze bólu przeszywa na wskroś mą pierś, wbijając się szpilą lodowatego żaru głęboko w samo serce. Niespodziewanie, bez najmniejszego nawet uprzedzenia, powala mnie bezwładnie na łóżko niczym szmacianą lalkę, rozrywając spięte mięśnie, wyłamując stawy i miażdżąc kości.
     Jakby tego było mało, do twarzy dociera uderzenie otwartej dłoni. Wpierw jedno, lekkie, niemalże czułe, ale po chwili kolejne, znacznie mocniejsze. I jeszcze raz. I ponownie.
     Trzepocę panicznie powiekami, nijak nie pojmując, co się właściwie dzieje. Po chwili zdaję sobie sprawę – o tyle ile mogę w tym stanie – że leżę powykręcana skurczami na łóżku, a Jagoda wpatruje się we mnie przerażonym wzrokiem, poklepując ręką po policzku.
     Kolejny cios cierpienia rzuca mną na podłogę, brutalnie wyciskając resztki życiodajnego powietrza z płuc. Pragnę krzykiem choć trochę ulżyć sobie w bólu, lecz nie jestem w stanie zaczerpnąć nawet najpłytszego oddechu. Chcę coś powiedzieć, ale jedynym, co wyrzucam z ust, jest istna fontanna spienionej posoki, plamiąca wszystko dokoła bordowym rozbryzgiem.

     Tonąc w zalewie napierającej gwałtownie, nieprzeniknionej ciemności, kojarzę już tylko, że roztrzęsiona Jagoda pochyla nade mną pobladłą twarz. Szarpie mnie za ramiona. Wrzeszczy bezładnie. Płacze.
     Czy naprawdę mą jedyną, najukochańszą córeczkę, która przecież wciąż nie zdążyła się otrząsnąć po stracie ojca, miałaby teraz opuścić także i matka? Nigdy! Przenigdy na to nie pozwo…
     Dopada mnie nie dający się opanować atak duszności, a kołatające się wściekle w piersi serce zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Boję się, że jednak nie dam rady i Jagoda zostanie sama na świecie.
     Boję się śmierci.

*

     Podnoszę powolutku posklejane powieki, próbując przyzwyczaić się do nieprzyjemnie zimnego oświetlenia. Przebiegam nierozumiejącym wzrokiem po kompletnie nieznanym otoczeniu i dość szybko zdaję sobie sprawę, gdzie najprawdopodobniej jestem. Jednak wciąż nijak nie mogę zrozumieć, jakim zrządzeniem losu się w owym miejscu znalazłam? Walcząc ze zbolałym, zwiotczałym ciałem i wcale nie mniej ociężałym umysłem, staram się skupić rozchełstane myśli. Bez większego skutku.

     Na pewno byłam w domu. Tyle kojarzę. Poczułam się źle. Najwyraźniej bardzo źle. Tylko dlaczego? Pamiętam, że byłam zestresowana z powodu Jagody. Tej samej, która z zamkniętymi oczami i przechyloną mimowolnie głową leży zwinięta w nieforemny kłębek na w żadnym wypadku nienadającym się do spania fotelu w rogu sali, sącząc strużkę śliny z kącika ust. Wygląda tak delikatnie i bezbronnie. Tak niewinnie. Pozornie.
     Już wiem! Przypominam sobie wszystko! Każdy, najmniejszy nawet szczegół, włącznie z… tylko czy aby na pewno? Rozmawiałam z Jagodą, o ile napad histerii można nazwać rozmową, zrobiło mi się słabo, potem ona zaprowadziła mnie do łóżka, aż w końcu ogarnął mnie sen wcale nie sprawiedliwej.  
     I co dalej? Czy pożałowania godne, następujące później wydarzenia były jawą, czy jednak nie? Przecież jedynie w marach mogłam tak doszczętnie stracić nad sobą kontrolę! We śnie przepełnionym emocjami do tego stopnia, wręcz hiperrealistycznym, że aż nie do uwierzenia. Owe wszelkie wyuzdania, które podsuwała mi nieżyczliwie ma wciąż niepewna pamięć, wraz z przekazaniem steru chuci iście zwierzęcemu instynktowi, mogły mieć miejsce jedynie w mej podświadomości! Tylko i wyłącznie! Nie było innej możliwości! Nie ma i nigdy nie będzie!
     A może jednak? Czy faktycznie pożądanie zapłonęło we mnie tak gwałtowną, aż ostatecznie przysłaniającą zdrowy rozsądek łuną? I niczym dzika bestia, wyrywająca się wściekle z okowów własnych przekonań i ograniczeń, naprawdę zapragnęłam mą ofiarę wykorzystać, rozerwać na strzępy i finalnie pożreć? Uległam zewowi pierwotnych, rozszalałych pragnień, czy też dałam mu odpór? Jeżeli się obroniłam, to czy mogę czuć się usprawiedliwiona? A jeśli nie i wszystko, co kotłuje się w mej głowie, było tak samo prawdziwe, jak szpitalne łóżko, na którym właśnie leżę? Cóż ja właściwie uczyniłam?

     W szoku podrywam się z niewygodnego materaca, czy raczej staram wyjątkowo niezbornie podnieść chociaż trochę, podpierając się na drżących łokciach i szarpiąc bezwiednie rurką sterczącą z przedramienia. Nawracający ból powstrzymuje moje zapędy, a hałas budzi Jagodę, która wyskakuje z fotela, przez moment wpatruje się we mnie z zaskoczeniem graniczącym ze strachem, aż wreszcie na jej twarzy pojawia się… Ulga? Wybaczenie? Może nawet radość? W okamgnieniu podbiega i rzuca mi się na szyję. Sapie wprost do ucha szybkim, rwanym oddechem, ściskając w milczeniu zdecydowanie zbyt mocno, niż bym sobie w obecnym stanie życzyła.
     Muszę to wiedzieć! Choćby nie wiem co! Potworny, wszechogarniający ból sumienia przerasta nawet rwanie, rozsadzające od wewnątrz klatkę piersiową. Ostatkiem woli staram się na tyle napełnić płuca, by wypowiedzieć choć kilka słów.
     – Czy… – wyduszam z siebie z wysiłkiem, lecz mych uszu dobiega raczej coś bliższego charczeniu, niż wyartykułowanej mowie. Przełykam więznącą w gardle ślinę i próbuję raz jeszcze, tym razem nieco skuteczniej: – Czy to wszystko naprawdę się stało?
     – Nic się nie stało, Misiu. Mamo. Mamusiu. Będziesz zdrowa! Lekarze powiedzieli, że… – Jagoda przerywa w pół zdania wypowiadaną naprędce, jakby wyćwiczoną wcześniej, pocieszającą kwestię.

     Obie doskonale wiemy, że nie odpowiedziała na moje pytanie. Niepewny uśmiech spływa z jej twarzy, zaś błysk w oczach blednie, ustępując matowej beznadziei. Pragnę z nią porozmawiać. Przeprosić. Wybaczyć i prosić o wybaczenie. Ale nie mogę. Nie umiem.  
     Wiem tylko, że wszystko, czego doświadczyłyśmy wspólnie w ostatnich dniach, nie rozejdzie się po kościach i na pewno nie będziemy się kiedyś z tego śmiały. Zbyt wiele drzazg rani boleśnie me sumienie, a ich usunięcie na pewno nie będzie proste, łatwe, szybkie… Co nie znaczy, że nie powinnam spróbować. Muszę to zrobić, bo inaczej oszaleję! Muszę! Powyciągać tkwiące we mnie szpile wstydu, obrzydzenia, a być może nawet i jawnej nienawiści wobec samej siebie. I zasklepić krwawiące najcięższym grzechem rany, nim będzie za późno.

     O ile już nie jest.

*

Tekst (c) Agnessa Novvak oraz _MK_
Okładka (c) peopie_allem

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 03.09.2019, a w niniejszej, zremasterowanej wersji, 03.09.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz