***
CZĘŚĆ 5/6
*
Do końca dnia nie zamieniłam z Jagodą choćby słowa. Milcząco zjadłam kolację, umyłam się i równie cicho zanurzyłam w pościeli, naiwnie pragnąc odnaleźć pośród niej spokój. Niestety, z każdą godziną coraz bardziej wyczerpana, przez całą noc przewracałam się tylko z boku na bok, czekając bezowocnie na nadejście upragnionego snu. Chwilami miałam ochotę wstać, otworzyć okno i zacząć wyć, by za moment walczyć z przemożną chęcią wparowania do pokoju Jagody, obudzenia jej i zrobienia… Sama nie wiedziałam czego, bo moje plany kończyły się zawsze tylko na tym pierwszym kroku. Najwidoczniej w którymś momencie musiałam jednak ulec naporowi zmęczenia, bo kiedy wstałam, jej już nie było.
Korzystając z wolnego dnia snułam się po pustym mieszkaniu, próbując bez większych efektów ukoić zszargane nerwy. Ogarniały mnie coraz większe wątpliwości, sprowadzające się do jednego: jak dobrze znałam – lub raczej nie znałam – własną córkę? Co o niej wiedziałam, a czego nie? I czy powinnam dowiedzieć się więcej? A jeśli tak, to jak? I do czego będę zdolna się posunąć, by tę mądrość posiąść?
Zdawałam sobie w pełni sprawę, że robię jedno z najgorszych świństw, jakie matka może sprawić dorastającemu dziecku, ale nie byłam w stanie już dłużej czekać. Jagoda wielokrotnie wyganiała mnie ze swojego pokoju, zwłaszcza gdy sprzątanie z szybkiego odkurzania zamieniało się w gruntowne porządki, wymagające grzebania po meblach i przekopywania iście archeologicznych warstw zalegających na, za, pod i dokoła łóżka. Niemniej, wiedziałam co nieco o rozkładzie jej rzeczy, więc założyłam, że moje poszukiwania powinny skończyć się szybko i owocnie. Pamiętałam, że kiedyś, gdy była młodsza, prowadziła pamiętnik i pisywała przeróżne wiersze, opowiadania i inne formy literackie na różne szkolne konkursy. A skoro tak, miałam nadzieję znaleźć w nich… niby co? Prawdę objawioną, która oświeci mnie anielskim blaskiem i sprowadzi wszechobecne szczęście, dobrobyt, demokrację i konstytucję? Wolne żarty.
Po upływie pół godziny byłam bliska rezygnacji. Wynalazłam wyjątkowo skąpą – chociaż i tak dalece grzeczniejszą, niż niektóre moje fatałaszki – bieliznę, parę nieprzyzwoitych gazetek (że też jeszcze je wydawali?) i podręczną maszynkę ssąco-ciupciającą o zasilaniu bateryjnym, której postanowiłam nawet nie dotykać. Ale albo Jagoda nie prowadziła niczego choćby przypominającego zeszycik pełen zwierzeń, albo ukryła go w takim miejscu, że… Bo cóż mi jeszcze pozostało? Zerwać tapety? Odkręcić kaloryfer?
I wtedy przypomniałam sobie, że biurko miało jeszcze jedną szufladkę, jakby schowaną w drugiej, o której przeznaczeniu dość zażarcie dyskutowaliśmy w czasie jego skręcania. Czułam lodowaty, nieprzyjemnie lepki pot, spływający ciężkimi kroplami po plecach. Wzbierającą w żołądku ohydną, domagającą się uwolnienia żółć. Drżące z podniecenia, wstydu oraz mojej wielkiej, wielkiej winy palce. Lecz w końcu znalazłam, czego szukałam. Albo tak naprawdę nie chciałam znaleźć? Sama nie byłam już pewna.
Trzymałam w rękach gruby kołonotatnik w powycieranej oprawie, wypełnionej tak szczelnie luźnymi kartkami we wszystkich kolorach tęczy, że tylko spinająca wszystko szeroka, związana staranną kokardą tasiemka, chroniła owo opasłe tomiszcze przed kompletnym rozpadem.
O dziwo, zarówno aniołeczek, jak i diaboł – ano tak, wypisz wymaluj: diaboł! – w mojej głowie, byli w tej sytuacji całkowicie i absolutnie zgodni: jeśli otworzę ów sezam, skarbnicę i swoistą komnatę tajemnic, nic nigdy nie będzie już takie samo.
Doskonale znałam mocno pochyłe, po prawdzie niezbyt staranne pismo Jagody, w tym przypadku dodatkowo noszące ślady wielokrotnych skreśleń, poprawek i korekt.
Mój Boże, jaka ja byłam słaba…
*
„Być może matka, już nie żona, jeszcze nie kochanka”
Gdy podwijam twoją spódniczkę – i tak nieprzyzwoicie krótką – uśmiechasz się mimowolnie, czego nie dostrzegam, klęcząc przed tobą jak przed najdroższą relikwią. Gdy pocieram czubkiem nosa o przód czarnych fig i wdycham głośno powietrze, jakby ulatniał się z ciebie aromat najprzedniejszego różanego ogrodu w rozkwicie, ty przymykasz oczy, zauroczona błogością tej chwili.
Czasem lepiej jest nic nie widzieć. Pozwolić innym zmysłom pracować w odosobnieniu, nie rozpraszając ich namolnym otoczeniem.
Uwrażliwiona na najsubtelniejszy dotyk skóra mówi ci, że czubek nosa zastępuję językiem. Przesuwam nim jak największą powierzchnią po cienkim niczym bibuła materiale majtek, a twe łono pomału wilgotnieje od przesączającej się śliny i rozgrzewa od żaru oddechu. Uszy podpowiadają, że mój apetyt rośnie: ruchy języka są już nie tylko wyczuwalne, ale wręcz słyszalne. Nie mogę powstrzymać się od cichego mlaskania i wcale się tego nie wstydzę.
Sięgam wreszcie dłońmi poza krawędź bielizny, szarpię i zsuwam figi na podłogę. Wtulam się twarzą w mięciutki zarost wzgórka i obejmuję spragnionymi rękoma pośladki. W mych ruchach tkwi niewypowiedziana tęsknota, którą być może zobaczyłabyś także i w oczach, gdybym nie położyła cię na wznak na tapczanie. Rozsuwam władczo twe uda na boki i możesz być teraz więcej niż pewna, że na moje oblicze wypełza z dawna wyczekiwany uśmiech, będący wyrazem przepełniającej mnie satysfakcji i oczekiwania na zbliżającą się przyjemność, której tak bardzo pragnę.
Nie każę ci długo czekać. Czujesz mokry, nieśpieszny dotyk, najpierw na samej krawędzi nabrzmiałych krwią warg. Bawię się nimi, z pełną premedytacją przeciągając moment pożegnania, aż w końcu kieruję język wyżej i do środka, defiluję śmiało wzdłuż szparki, coraz to mocniej, wślizgując się głębiej do twego boskiego wnętrza. Z każdą nową pieszczotą unosisz się o dosłownie milimetry ponad materac. Albo tak ci się tylko wydaje?
Jestem cierpliwa i staranna, nie pcham bezczelnych palców w obnażoną delikatność twojej muszelki i nie napieram na nią niepotrzebnie. Smakuję cię niby wykwintną łakoć, którą zawczasu celowo zostawiłam sobie na specjalną okazję. Mówię ci nawet, między kolejnymi muśnięciami ust, że jesteś pyszniejsza od świeżego miodu. Od najsłodszej ambrozji. Od nektaru samych bogów. Nie wiesz, skąd biorę takie porównania, ale podobają ci się. Kiedy spacerowym tempem mój język wędruje pod samą łechtaczkę, motyle zebrane w twoim podbrzuszu wirują coraz szybciej, wzlatując ku zenitowi rozkoszy.
Widząc twe buzujące podniecenie, zwalniam stopniowo, dając czas nam obu. Pokrążę jeszcze wokół, niby przypadkiem trącając samym koniuszkiem języka nabrzmiałą perełkę i pozornie niechcący zahaczając ją swoimi wargami. Każde łechtające muśnięcie spycha cię bliżej, ku samej krawędzi bezdennej przepaści. Ciepło zalewa falami twój umysł. Jeszcze chwila i zwariujesz, chwycisz mnie za włosy i z całą mocą wciśniesz moje nastoletnie, spragnione usta w swe mokre, ociekające żądzą krocze.
Chcesz dojść ze wszystkich sił. Jesteś gotowa. Drażnię cię, balansując niebezpiecznie na granicy, zza której już nie ma odwrotu. Gram na tobie niczym mistrz na harfie, trącając każdą strunę poza tą jedną, ostatnią, najdelikatniejszą.
W końcu czujesz liźnięcie na łechtaczce, nagły impuls elektryczny, biegnący aż po sam kręgosłup. Zaraz potem drugi. I kolejny. Sztywniejesz. Orgazm czai się tuż za rogiem, wyrywa się zniecierpliwiony z klatki twego ciała, rozedrganego i rozpalonego do białości, by uwolnić się z hukiem. Niczym z głębi studni docierają do ciebie me słowa, wypowiedziane cichutko: „dojdź dla mnie, piękna”, podkreślone namiętnym, francuskim pocałunkiem, złożonym na Jej Wysokości Clitoris.
To wystarcza. Tykająca o wiele za długo bomba wybucha wreszcie w głębi twych lędźwi, a fale uderzeniowe przechodzą przez całe ciało trzęsieniem ziemi, odbierając ci poczucie przytomności. Ekstatyczny krzyk, który unosi się pod sam sufit, musi być chyba twoim.
Nie wiesz tego, ale dochodzę razem z tobą, oddychając twym zapachem, smakując twoją namiętność i skupiając się na twoich dzikich, niemal pierwotnych odgłosach. Czując, jak moja napuchnięta, choć przecież nie dotknięta ni razu kobiecość, tryska obficie lepkimi, gorącymi sokami, w jednej chwili przemaczając mi majtki do cna.
Pragnę więcej. Pragnę Ciebie!
Kocham Cię, Misia. Miłością przeklętą.
*
Mogłam spędzić w wannie choćby i kolejny tydzień, szorując się do krwi szczotą drucianą, polewając domestosem zmieszanym z kretem do rur, a na koniec perfumując cysterną szanelek. Skutek byłby dokładnie taki sam, czyli absolutnie żaden – i tak nie dałabym rady zmyć wstrętnych, oblepiających mnie obrzydliwie od stóp po głowę, wyrzutów sumienia. Nie pozbyła się sinawej opuchlizny pod zaczerwienionymi od łez, zapadniętymi oczami. Nie zdołała przykryć niemożliwego do pomylenia z niczym innym, drażniącego zapachu mokrej cipki.
Zrobiłam sobie dobrze. Bardzo dobrze. Oddałam się wielce satysfakcjonującej, zakończonej szczytowaniem masturbacji. Przeżyłam dziki, ryczący orgazm. Strzeliłam palcówkę na dwie dłonie i obie dziurki, przyozdobioną takimi odgłosami, że przez chwilę obawiałam się, czy sąsiedzi nie wezwą do mnie karetki. A może grupy szybkiego reagowania?
Zrobiłam sobie dobrze, czytając wyznanie córki, w którym ta z pełną premedytacją i nieukrywaną przyjemnością chlapała mi minetkę.
Mój Boże, jaka… Kurwa jebana mać, jaka ja byłam ostro popierdolona!
*
Jagoda miała co prawda rozliczne wady, ale na pewno nie była głupia. Od razu zwróciła uwagę nie tylko na mój stan, ale przede wszystkim nadto wyraźne poszlaki, świadczące jednoznacznie o buszowaniu nieznanych sprawców w jej pokoju. Przez chwilę chciałam otwarcie zełgać i zapewnić, przysięgając na dowolną świętość, że ma jakieś zwidy, względnie szuka pretekstu do kolejnej kłótni. I kiedy już miałam rozpocząć tę jakże kłamliwą tyradę, usłyszałam oczywiste, podparte odpowiednio uważną obserwacją, w gruncie rzeczy banalne pytanie:
– Płakałaś?
Płakałam wcześniej. Teraz w momencie puściły mi wszelkie hamulce. Poryczałam się histerycznie, wyrzucając z siebie na przemian kolejne potoki łez, w zastraszającym tempie zużywające zapas chusteczek, przeplatając je układającymi się w dość chaotyczną całość, kolejnymi epizodami historii ostatnich dni. Przy czym nie pominęłam najdrobniejszego nawet szczegółu, włącznie z intensywnie różowym kolorem kryjącego się na dnie szuflady wibratora czy rozmiarem oczek w koronce znalezionej bielizny. A przede wszystkim słodkawego, sztucznego do bólu zapachu pastelowofioletowej kartki, na której napisano wyznanie, o którego istnieniu przenigdy i pod absolutnie żadnym pozorem nie powinnam była wiedzieć.
Mieszanka kotłujących się wściekle, uderzających do głowy hormonów, nieokiełznanego żaru pomiędzy nogami, obtartego niemalże do żywego nosa i piekących, ledwo widzących oczu, okazała się zabójcza. Prawie dosłownie, bo dopiero gwałtowne, obezwładniające kłucie pod lewą piersią, blokujące oddech i skręcające ciało w groteskowy precel, zmusiło mnie do opanowania emocji. A mówili lekarze, że… ciszej tam, wsiowe konowały!
Jagoda nie mówiła nic. Siedziała tylko, podpierając się rękoma pod brodą i wpatrując we mnie ogromnymi, urzekająco pięknymi oczyma o tęczówkach barwy wypolerowanego mahoniu. Milczała nawet wówczas, gdy nie tylko przyznałam się do lektury jej skrytych zapisków, ale i tego, co zrobiłam w ich trakcie. Nie doczekałam się w zamian mowy oskarżycielskiej czy odpłacenia przepięknym, czerwonym odciskiem wściekłej dłoni na policzku, za nadobne. Ani przeciwnie – deklaracji, że wszystko będzie dobrze i od teraz między nami zapanuje idealna, niezmącona niczym harmonia.
W zamian odetchnęła głębiej, spojrzała na mnie ze współczuciem – a może tylko żałosnym politowaniem? – wzięła ostrożnie za rękę i powiedziała nadspodziewanie opanowanym głosem:
– Jesteś zmęczona, mamo. Chodź się położyć. Zostanę przy tobie, jeśli chcesz.
*
Tekst (c) Agnessa Novvak oraz _MK_
Okładka (c) peopie_allem
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 03.09.2019, a w niniejszej, zremasterowanej wersji, 03.09.2020. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobało Ci się opowiadanie? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na FB i Insta (niestety nie mogę wkleić linków, niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz