Mój Kwiecie Paproci cz. 2

Twoja głowa spoczywała na moich kolanach. Ufnie wybrałeś sobie właśnie to miejsce, by złożyć swą skroń na aksamitnym ciele własnej oprawczyni. Oddychałeś równo i spokojnie, jak gdyby tej nocy nie wydarzyło się nic specjalnego. Prawda była nieco inna. Jeszcze kilka godzin temu kuliłeś się przed moimi uderzeniami, które w gruncie rzeczy sprawiały Ci przyjemność. Poza tym, nawiązałeś bliższą znajomość z dawnym obiektem swych fantazji. Był to silikonowy dwudziestocentymetrowy członek, który zabawnie zwisał, będąc przytwierdzony skórzaną uprzężą do mojej miednicy. Choć może zabawny okazał się jedynie dla mnie, dla Ciebie wasze inauguracyjne spotkanie było nieco bolesne...
     Teraz leżałam, wsparta o kilka niewygodnych hotelowych poduszek i rozmyślałam o tym, co dalej. Pewnie się we mnie zakochasz, drogi Kwiatuszku, bo jako pierwsza dałam Ci choć namiastkę Twoich marzeń. Dotychczas erotyzm biegł w Twoim wyścigu łeb w łeb z dość konserwatywną moralnością i ideologią. Jednak w końcu się złamałeś folgując ciemnej stronie własnej duszy. Pewnie sama się do tego mocno przyczyniłam. Moje warunki były jasne, mogłam Cię nie "zdradzać", ale też nie dawałam szans na dożywotni związek, którego pragnąłeś. Lubiłam Cię, nie tylko jako obiekt seksualny, ale nie do tego stopnia, by gnić w Twoim towarzystwie i kłócić się z Tobą o brak lub ewentualne przyczyny nadziei na ludzkość aż po krańce swych krótkich dni. Zawsze uciekałam przy tego typu dyskusjach. Teraz było łatwiej, dotyk pozwalał nam do siebie dotrzeć. Już nie miało znaczenia to, że prawie nie posiadaliśmy wspólnych zainteresowan - dotyk mówił za nas.
     Głaskałam Cię czule po włosach, które zapuszczałeś, odkąd się poznaliśmy. Właściwie wtedy jeszcze włosy miały dla mnie znaczenie, aż głupio się przyznawać. Teraz równie dobrze mogłeś być łysy, choć widok pozbawionego włosów uległego przywodziłby mi na myśl bardziej gejowskie porno niż ambitny femdom, który próbowaliśmy kultywować. Poza tym, pewnie niezmiernie by mnie to bawiło, a Ty byłbyś zniesmaczony moimi idiotycznymi aluzjami, których zawsze wciskałam wszędzie, ile się tylko dało. Lubiłam aluzje. Lubiłam także Twoje włosy.  
     Twoje zamknięte powieki zdradzały bezgraniczne zaufanie, oddałeś się w moje chude dłonie - godne jakiegoś skutecznego kieszonkowca - z wyraźną ulgą. Mam nadzieję, że długofalowo pozwolę na jakieś pozytywne zmiany w Twoim zachowaniu, chęci zakończenia swego istnienia i pozwolę Ci na osiągnięcie wewnętrznego spokoju. Nie żebym była jakimś buddyjskim mnichem, sypiącym mądrościami pokroju Paolo Coelho, ale zależało mi na tym byś poczuł jakąś przyjemność i zaczął być zdrowym hedonistą. Dotychczas żyłeś jak jakiś asceta w klatce wielu ograniczeń stworzonych przez Ciebie samego. A ja, no cóż, miałam od zawsze jakąś potrzebę dbania o ludzi, do których się przywiązałam. Byłeś jedną z tych osób, czasami wręcz wbrew mojej woli.
     Powoli otworzyłeś oczy, jakby lekko nie dowierzając. Uśmiechałam się, a końcówki moich włosów smyrały Cię opadając łagodnie na Twoje ramiona i szyję. Powstrzymałeś się, by z rozanielonym uśmiechem nie ziewnąć i przywitałeś się ze mną. W czasie kilku godzin Twojego snu i mojego czuwania nogi zdążyły mi ścierpnąć od lateksu, jak i ciężaru Twojej czaszki na kolanach, lecz to liczyło się teraz najmniej. Skradłam Ci pocałunek, przesunęłam chciwą dłonią po Twoim policzku i oznajmiłam, że idziemy pod prysznic. Przytaknąłeś, wstając z niemałym wysiłkiem. Ja podczas pójścia w Twoje ślady lekko się zachwiałam, ale zdążyłeś podać mi rękę na czas. Podążyliśmy do łazienki żwawym chodem godnym żywych trupów z licznych filmów Gore, które oboje lubiliśmy. Choć - w zasadzie - kto ich nie lubił?
     Nie puszczałeś mojej dłoni, dopóki nie musiałeś. Ściągnąłeś koszulkę z gracją i pomogłeś mi z moim fetyszystycznym przyodzieniem, które mimo, że ładnie wyglądało - w codziennym życiu było do kitu. Moje blade, nagie ciało, choć nie smagane wczoraj w żaden sposób biczem, pełne było różowych odciśnięć przypominających te od bata. Takie były efekty nie zdejmowania stroju dominy, który jako piżama z całą stanowczością się nie sprawdzał.  
     Kiedy stałam już tylko w skąpych majtkach, na powrót zająłeś się rozbieraniem siebie z kolorowych bokserek, które w jakiś sposób mi się podobały. Potem kazałam Ci miłym tonem i mi zdjąć bieliznę. Oparłam się w tym czasie o umywalkę, widocznie wytrzymałą, bo nie zareagowała na ten nagły wzrost obciążenia. Zagoniłam Cię pod prysznic, mieliśmy ze sobą przyjemnie pachnące mydło w płynie, które koiło nasze umysły, można by powiedzieć, że i dusze. Namydliliśmy się nawzajem, co jakiś czas gryząc się w usta. Stałeś się już koneserem pocałunków, choć wczoraj skradłam dopiero Twój pierwszy. Największą frajdę sprawiło nam mycie swoich włosów - Ty się niemal w moje zaplątałeś. Zaparowana łazienka o brzoskwiniowych kafelkach wypluła nas z powrotem do pokoju, tym razem spowitych niepokojąco białymi ręcznikami frotte.    
     Przyciągnęłam Cię do siebie, Ty odruchowo mnie objąłeś. Nasze wilgotne ciała oddały sobie dopiero co zdobyte złoża ciepła. Oparłam Cię o jeden z nikomu nie potrzebnych mebli, stanowiących niezbędnik, jeśli chodzi o wyposażenie trójgwiazdkowego pokoju w kraju kwitnącej cebuli. Pewnie dziwiłeś się, że nie każę Ci się o niego oprzeć i nie przytaczam ponownego ataku. Moim arsenałem był oczywiście silikonowy przyjaciel, groźny niemal jak kula armatnia. Tym razem miałam mu odmówić, a za to Tobie z uśmiechem przytaknąć. Nasze dłonie samoistnie znalazły do siebie drogę - palce splotły się tak, jak niebawem miały to zrobić nasze wilgotne ciała.  
     Miałam ochotę się z Tobą kochać, już się nie pierdolić i nawet nie w tak wyuzdany sposób, jak dotychczas. Pierwsze lody przełamaliśmy wczoraj, choć było nieco drętwo i niezręcznie. Teraz miała być Twoja kolej, chociaż zdawałam sobie sprawę, jak emocjonalnie będziesz to traktował w przyszłości. Staliśmy na progu utonięcia w oceanie - w naszym przypadku bardziej pasowałoby słowo "szambie" - rozkoszy. Popchnąłeś mnie delikatnie na łóżko, odjąłeś ciągle splecione ręce. Kiedy spoglądałam na Ciebie pytająco, unosząc się na łokciach, zawadiacko się uśmiechnąłeś i złapałeś za rogi ręcznika. Wybuchnęłam śmiechem przez ten striptiz godny pięćdziesięcioletniego Pana Ekshibicjonisty z parku. Ty zresztą też. Nawet wypchnąłeś jednoznacznie lędźwie do przodu, co potęgowało podobieństwo. Kiedy ucichliśmy chwyciłeś za moje kolana. Tym razem nie miałam zamiaru Cię za to ukarać. Rozchyliłeś je, a ja mimo lekkiej konsternacji również zrzuciłam z siebie ręcznik. Tego przecież chciałeś, prawda?  

***
      
     Teraz, kiedy wspominam tamte zdarzenia i układam w głowie jakąś sensowną odpowiedź na Twoje zapytania, mam pustkę w głowie. Może rzeczywiście pseudonimy, które Ci nadawałam były wielowymiarowe i takie cholernie trafne? Pierwszym było Słoneczko, bo niby da się bez niego żyć - co próbowałam czynić przez ostatnie kilka lat - ale jednak jest gdzieś tam w tle potrzebne, np. by urósł pokarm dla wegan, tudzież, by świnki widziały swoje jedzonko, mogły je zjeść, a potem dać się spokojnie zamordować prądem i trafić na nasz stół. Nie, na początku tłumaczyłam to inaczej i o tym doskonale wiem - to powyższe wymyśliłam dla picu.
     Mówiłam, że jesteś Słoneczkiem, bo mnie razisz niczym ta świecąca kula gazu w samo południe. Może w tamtym sierpniu zdołałam znaleźć okulary przeciwsłoneczne?
     Kwiatuszek zrodził się z innej koncepcji. Oczywiście z Kwiatu Paproci. Ale dlaczego? Ów kwiat to legenda, nikt nie mówi nigdy o nim jako o codzienności. Mam wrażenie, że Ty i Twoja codzienność również nie istniejecie albo nie macie po prostu żadnego znaczenia. Istniejesz, by Twoim życiem zawładnęła magia w Noc Świętojańską i by przemienić się wtedy w legendę. Żyjesz, bym Cię w tę noc zerwała.

1 komentarz

 
  • Użytkownik pedicus

    bardzo ładnie ... :)

    3 wrz 2019