Arystokrata 14

Arystokrata 14Robert rozpiął krótki, granatowy płaszcz i dostrzegł na koszuli plamę z krwi.  
- Pierdolone życie… - zaklął cicho.
Cholerny czub!  
Dopuścił, aby Savros go sprowokował, dał się podejść i wyprowadzić z równowagi jakąś głupią gadką.
Robert uderzył pięścią w pień drzewa. Przyspieszając kroku próbował uspokoić myśli. Jak ostatni debil odegrał się na Drugim, a na dodatek pozwolił ponieść wzburzeniu na tyle, aby zapomnieć, jak Cichy potrafi być szybki i precyzyjny, i że w rękawie zawsze skrywa jakiegoś rzezaka.
Powinien znowu udać się do ambulatorium i sprawdzić ranę po nożu Cichego. Dźgnął go niczym żółtodzióba, ale wszystko przez to, że skurwiel dobrał się do Justina w najbardziej upokarzający dla Raysa sposób.
Dziki czas!
Kurwa, zatruty miał ten scyzoryk czy co?  
Pomimo sporej dawki analgetyków ból nie ustępował. Dobrze, że Marta nic nie zauważyła, bo jeszcze musiałby się tłumaczyć, a to była ostatnia rzecz, którą chciał się z nią dzielić.  
Zatrzymał się przed kamiennym mostkiem, który spinał brzegi kanału łączącego jezioro z rzeką. Przyległ plecami do gładkiej kory starego grabu i wciągnął rześkie powietrze do płuc. Słońce wschodziło coraz wyżej nad ścianę lasu u podnóża pasma gór, których obrzeża stanowiły nierówne warstwy piaskowców, a opadające w dolinki mgły na tle bezchmurnego urzekały i hipnotyzowały.
W życiu, by nie pomyślał, że zatęskni do ciszy i spokoju oraz zapomnianego z tej perspektywy widoku domu. Leniwie sunące po tafli jeziora dwa łabędzie i bezruch panujący w parku sprawiły, że na Raysa spłynęło odprężenie. Zdał sobie sprawę, że bardzo potrzebował wytchnienia, i jak bardzo już ma dość życia w ciągłym stresie. Brak snu, napięte do granic wytrzymałości nerwy i pytania, na które nie znał odpowiedzi, to wszystko niebywale irytowało i wyczerpywało psychicznie. Chyba się starzał…  
- Tu się ukryłeś!
Robert rozpoznał głos i westchnął przeciągle. Ostatniego, kogo pragnął i spodziewał się w tym momencie spotkać, to tępego Kunaja. Opuścił głowę i przymknął na chwilę powieki. Policzył do pięciu i obiecał sobie, że nie pierdolnie właściciela zachrypniętego od przepicia głosu… Przynajmniej nie w tym momencie.  
- Czego? – warknął cicho.
Zwalisty mężczyzna odchrząknął i wyłonił się zza pleców arystokraty.
- Kac męczy? Czy nie było polerki? – Masywny mężczyzna odciął się, po czym nerwowo wytarł usta wierzchem dłoni.
Robert przez jakąś minutę koncentrował się wyłącznie na spokojnym oddychaniu. Z trudem odsunął od siebie wspomnienie masywnego tyłka Wolleya miarowo poruszającego się nad unieruchomionym Justinem.  
- Tylko po to się tu przybłąkałeś? – Rays spiorunował spojrzeniem Kunaja, ale zaraz dodał ugodowo: - Co z chłopakami? Gotowi na nowe wyzwania?
Ulga na twarzy Emila była tak wyraźna, że omal się nie roześmiał.  
- Ogólnie nieźle. - Mężczyzna wyciągnął paczkę papierosów i skierował w kierunku Roberta.  
Przez jakiś czas obaj w milczeniu zaciągali się dymem.    
– Młody ledwie żyje i rzyga, dalej niż widzi. – Pierwszy odezwał się Wolley. - Reszta albo się już się leczy, albo próbuje do kupy złożyć wczorajszy wieczór. Eminencja obudził się nie tam, gdzie kładł spać i nie z tym, z kim chciał, a Hugo za cholerę nie pamięta, dlaczego był przykuty do łóżka kajdankami.
- A dlaczego był przykuty? – Rays pytająco uniósł brwi. – Zmienił upodobania? – zakpił.
- Ja go przykułem – spokojnie wyjaśnił Kunaj, wzruszając ramionami przy okazji zaciągnięcia się dymem. – Przyćpał coś i dostał szwendaczki. Najpierw spierdolił się ze schodów, a później chciał pływać w basenie z tym gościem z fontanny.
- Ale tam nie ma wody. – Robert uśmiechnął się na samo wyobrażenie chudego celnika, tarzającego się w fontannie u stóp kamiennego boga mórz, który oprócz budzącego respekt trójzębu posiadał równie imponującego rozmiarami fallusa.  
- No, właśnie. Nargis próbował mu to wytłumaczyć, ale głupol widział tam prawie tsunami i na dodatek uparł się, że to niemożliwe, aby kutas mógł tak stać w zimnych wodach oceanu. Znaczy się, że temu posążkowi stał… - Emil odchrząknął i kontynuował dalej. – Jak już stwierdził, że ma dosyć pływania, zażyczył sobie pooglądać jakieś ruchańsko, to sobie myślę – spoko. W try miga kazałem swemu osobistemu przelecieć jakąś laskę, tylko wolno, aby ten zmęczony pajacyk usnął przy patrzeniu. Ale gdzie tam! Skurwiel, stwierdził, że sam będzie bzykał, tyle że nie chciał mu stanąć, więc się wściekł, później popłakał i zaczął latać po pokoju z miękkim fajfusem, i sobie znów pomyślałem, że taki naćpany, to jeszcze wpadnie na pomysł polatania z balkonu. – Kunaj zachichotał i oblizał wargi. – No to wziąłem posrańca, walnąłem na wyrko i dla spokoju ogółu rączkę zapiąłem do rureczki. Gołą, suchą dupinę pana celnika szczebla wyższego wypiąłem, aby osobisty miarkował stosuneczek przyjemny i pyknąłem kilka fotek mocno udanych. – Mężczyzna roześmiał się gardłowo i złośliwie. – Pomyślałem, że obrazeczki przydadzą się, gdyby Hugo wpadł na pomysł, jednak zmienić zdanie… co do naszej współpracy na granicy, oczywiście. Albo, gdyby nasze towarzystwo przestało, gnojkowi, odpowiadać.
- Powiedziałeś mu, że to ty? – Rozbawiony Robert stłumił śmiech, słysząc tak prymitywny i wątpliwy pomysł na zabezpieczenie działań grupy na przyszłość. – Wie o tym?  
- Pojebało cię? Nie jestem samobójcą! – Kunaj obruszył się. – Skacowany, zaraz dorobiłby jakąś ideologię i chuj wie, co z tego by wyszło, nie znasz go? Spierdoliłby nam całe dwa następne dni! A tak, i chłopina, i my spokojnie się będziemy relaksowali, a dowodziki na rozwiązłość niegodną urzędniczyny wysokiego Trybunału pokaże się w odpowiednim czasie, gdy zajdzie ku temu potrzeba.  
Między mężczyznami zapanowało zrozumiałe milczenie. Dwóch celników towarzyszących łowcom podczas wypraw na dzielnice, miało za zadanie obserwować pozyskiwanie towaru i dbać, aby Trybunał otrzymał należną mu część odpowiednio dobranego towaru. Urzędnicy, osoby spoza świata łowców, nienawykli do działań w terenie, często zbyt wrażliwi na stosowaną przemoc, ograniczali się głównie do niewyściubiania nosa z obozu i kontraktowania tego, co podsuwali im przebiegli handlarze.  
Bywało, że niejednokrotnie, tak jak w przypadku Huga, angażowali się w specyficzne i wbrew pozorom niezwykle hermetyczne środowisko łowców, stając się podatnymi na korupcję i demoralizację. Takie okazje ochoczo wykorzystywał Robert, świadomy, że bardzo potrzebował „sojuszników”, w sytuacji wzmożonej kontroli Trybunału nad poczynaniami jego grupy. Nie wahał się manipulować przydzielonymi przez Radę ludźmi.  
Starszy inspektor nadzoru - Hugon Rowly okazał się dość rozrywkowym i uzależnionym od używek gościem tuż po czterdziestce, natomiast dużo młodszy pomocnik, o naturze gorliwego służbisty człowiek był całkowitym przeciwieństwem swego zwierzchnika. Z pierwszym legalistą, aby skutecznie reprezentował interesy Raysa, uporano się dość sprawnie z obustronnym zresztą zadowoleniem, natomiast uświadomienie drugiemu, że jednomyślne spojrzenie w wielu kwestiach na sytuację w dzielnicach jest priorytetem, zajęło trochę więcej cennego czasu i stratę na rzecz Trybunału wartościowego towaru. Przy ostatniej ekspedycji nie wystąpiły już żadne problemy i młodszy inspektor z wizją na szybki awans bardzo chętnie wystawił zwierzchnikom doskonałą opinię o firmie Raysa.  A wyrażenie pełnej gotowości do współpracy z pozytywnie ocenionymi dostarczycielami żywego towaru spowodowało, że mógł się cieszyć dobrym zdrowiem, a przede wszystkim długim życiem w bezpiecznym sztabie na tyłach wyprawy. Co najważniejsze Henry Stasnik otoczony wszelkimi wygodami, mógł się sumiennie oddawać pracy z dala o od silnych rąk Emila Wolleya, zdolnych z niesamowitą łatwością skręcić kark nie tylko krnąbrnemu kandydatowi na perfekcyjnego sługę.  
W ten sposób, dzięki sile perswazji Roberta, mocarności Kunaja i brutalności legitymującej bezwzględność całej grupy dążącej do obranego celu, wszyscy okazali się być całkowicie usatysfakcjonowani.
Hugonowi zdarzało się nadwyrężać cierpliwość nowych kompanów, ale jako że ogólnie należał do osób z życzliwym i pogodnym usposobieniem, spotykał się z pobłażliwym zrozumieniem dla słabej głowy i niskiej tolerancji organizmu na doświadczenia z „ziołami”. Niestety, często za bardzo przykładał się do eksperymentowania z niezwykłymi kompozycjami trunków i prochów, w skutek czego nachodziła go nagła potrzeba realizowania marzeń - głównie o lataniu.  
Dla człowieka owładniętego potrzebą podejmowania ryzyka, umiar stawał się pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Wola samorealizacji, w takich przypadkach, ograniczona mogła być już jedynie przez wyrozumiałych towarzyszy, którzy dla dobra wspólnego interesu, zmuszeni byli niekiedy do zastosowania radykalnych środków przymusu bezpośredniego. Przeważnie nie należały do zbyt wyrafinowanych, bo zazwyczaj stosujący go w takich momentach sami nie byli już na etapie, aby móc działać z finezją.  
- I co on na to? – Roberta zastanowiła pewna chytrość w postępowaniu swego podwładnego i zrodziło się podejrzenie o możliwość zastosowania podobnych praktyk do każdego z członków grupy. – Mocno się wściekł?
- Jak zwykle coś pomruczał, odgrażał się, że jak złapie tego, co go tak potraktował, to wyrwie mu jaja żywcem i takie tam… - Mężczyzna zaciągnął się raz i drugi dymem z dogasającego papierosa i odwrócił wzrok. Rays bez problemu wyczuł, że myśli Emila zaprzątnęła już inna sprawa. - Ty, o co wam wczoraj poszło z Cichym? – Wolley zapytał poważnie, czujnie lustrując park.
Gospodarz rzucił niedopałek i przydepnął. - Chyba o całokształt. – Zrobił dwa kroki i stanął ramię w ramię z wyższym od siebie kompanem. – Kurwa, o to, że z nikim i niczym się nie liczy.
Kunaj pokiwał głową w geście niedowierzania.
- Nie mów mi tylko, że cały ten raban o blondyna? – Wolley odwrócił się i splunął lekceważąco. - Bo jeśli tak, to obaj macie nasrane w tych swoich arystokratycznych łepetynach.
Robert przeszył go spojrzeniem i sapnął zirytowany.
- Nie wracaj do tego… - wycedził przez zęby i gniewnie rozejrzał się wokół. Nie miał ochoty rozmawiać o wczorajszym zajściu. – Lepiej nie ruszaj tematu – ostrzegł go – szczególnie że też umoczyłeś.  
- Co nie ruszaj! – żachnął się masywny mężczyzna. – Co umoczyłeś! Żreć się o jakiegoś zasrańca? I to z kim? Z następnym popaprańcem? Co wy, do cholery, macie w tych głowach? Mało tego zapierdala po dzielnicach, żeby uruchamiać  nerwusa i ryzykować…
Rays potrząsnął głową i przerwał nakręcającemu się Emilowi.  
- Popierdoliło cię? Co ty do mnie w ogóle gadasz? Posłuchaj Kunaj… - Przymknął na chwilę powieki i nabrał do płuc powietrza. - Są jakieś zasady, są jakieś świętości i do kurwy nędzy, szanujmy je… Szanujmy siebie, bo nie jesteśmy jakąś pierdoloną komuną, żeby wszystko było wspólne… - Urwał nagle i tłumiąc furię, dodał: - Poza tym jesteśmy u mnie w domu… U mnie! – powtórzył z naciskiem. – Nie na dystrykcie i nie może ruchać wszystkiego, co mu się napatoczy w łapy, rozumiesz? - Robert lekko uniósł barki, włożył ręce do kieszeni i posłał kumplowi wyzywające spojrzenie. – Ciebie również to dotyczy, bo inaczej…  
- Bredzisz Rays! – Emil Wolley z wyraźną wzgardą wtrącił się w pół zdania i kolejny raz splunął. – Życie jest za krótkie, aby je marnować na jakieś nieistotne rzeczy - baby, niewolników i inne huje-muje. Przejmujesz się własnością?! Dzisiaj masz, jutro nie masz. Dzisiaj ruchasz, jutro się tylko oblizujesz – zakpił. – Podniecasz się jakąś dupą lalusia i nie widzisz, że ktoś sra ci na drodze i czeka, aż się wpierdolisz w to gówno po uszy. Mógł cię przecież zabić, wszyscy wiemy, że nie pała do ciebie miłością. Normalnie szuka pretekstu, a ty się nadstawiasz lepiej niż ten blondas. Pomyśl czasami łbem a nie fiutem.
Ciemnowłosy arystokrata naprężył mięśnie i przygryzł wargę. Słowa „wiecznego chłopca” niosły poza autentyczną troską o Raysa sporo prawdy. Robert w duchu przyznał rację kumplowi, że coraz częściej głowę zaprzątały mu nieistotne sprawy i myśli.  
Czujnie śledził niepowodzenia polityczne Trybunału na Starym Kontynencie i poważnie przyjmował ostrzeżenia klanów ze wschodnich landów o niedoborze siły roboczej. Abstrakcyjna polityka zagraniczna prowadzona przez oderwanego od rzeczywistości Kantera, prowadziła do konfliktu zagrażającego ładowi i stabilności społecznej Nowego Kontynentu.  
Trochę czasu zajęło Robertowi zrozumienie, do czego dążyła rodzina Standfordów i dlaczego powinien być dumny ze swoich rodziców. Nie wahali się narazić własnego bezpieczeństwa dla dobra funkcjonowania kraju, w którym równowaga pomiędzy demokracją wśród klanów i ich kulturą, a podstawą do pełnej realizacji praw rozwoju przemysłowego, a także trwałej ochrony dóbr, była niezbędna dla zachowania pokoju. Po wojnie Kontynentów, za czasów młodości Roberta seniora, przywódcy bez poparcia klanów zdecydowali się na radykalne zmiany w Trybunale oraz dopuszczenie do niekontrolowanego, z pozoru nieszkodliwego, napływu bogatych uchodźców ze Starego Kontynentu. Ustalenia, wbrew sygnałom, że krótkoterminowe zyski nie powinny mieć pierwszeństwa przed długoterminowymi konsekwencjami, spowodowały wyludnienie w dzielnicach będącymi rezerwuarem siły roboczej. Nowe, prężnie rozwijające się biznesy potrzebowały rąk do pracy, a podaż nie nadążała za popytem. Stosunkowo wysokie zapotrzebowanie na niewolników i spadek urodzeń wśród populacji w rejonach przyznanych imigrantom, doprowadziły do spięć i konfliktów z właścicielami racjonalnie gospodarującymi na przyznanych im terytoriach.  
Robert świadomy następstw wciąż podejmowanych błędnych decyzji, nie zamierzał angażować się w rozgrywki pomiędzy gildiami handlowymi a Trybunałem. Skupił się na umocnieniu, a przede wszystkim uniezależnieniu Holdingu Rays Valley od zawirowań na rynkach niewolniczym i wydobywczym. Pragnął też utrzymać Martę z dala od bezpośredniego zaangażowania w spór gildii handlowych z przedstawicielami Rady, niestety bez powodzenia. Dopiero zaskakujące wejście siostry do świata bezwzględnej polityki, sprowokowało go do bardziej zdecydowanego działania, tyle że za późno. Nie docenił siostry, jej uporu i charyzmy. Zobowiązany danym słowem, starał się nie wchodzić w kolizję z jej planami, ale równocześnie ze strategią młodej kobiety, nie do końca dla niego zrozumiałą, realizował własne plany, mające na celu zapewnienie pannie Rays bezpieczeństwa tam, skąd go nie oczekiwała.  
Wciąż kontrolował wiele obszarów gospodarki na kontynencie, pociągał za wiele sznurków, by tak się działo i chociaż Robertowi zdawało się, że wszystkie dozorował, to nie posiadał już pewności, czy aby były jeszcze wystarczająco mocne i stabilne jak dawniej. Za długo pracował z ludźmi pokroju Savrosa albo Rasty Kerta, aby nie być więcej niż ostrożnym wobec niepewnych sojuszników. Marta rozgrywała na samym szczycie, ryzykownie obstawiała i nie zważała na stawkę, którą mogło być jej życie.  
Obawiał się, czy wystarczy siostrze siły, aby podołać zadaniu, któremu nie sprostali nie tylko ich rodzice. Nie wyobrażał sobie, że mógłby stracić i ją – sens swojego przegranego życia.
– Nie uważasz, że trzeba coś z tym zrobić?  
Słowa Kunaja oderwały Raysa od ponurych wizji i sprowokowały do skupienia się na potężnym towarzyszu.
- Jakiś konkret… - rzucił od niechcenia, ale bacznie spoglądał na człowieka, którego uważał za tępego osiłka, tylko czasami mającego przebłyski poprawnego myślenia. Jakiś czas temu przemknęło Robertowi przez głowę, że mógł się mylić co do Wolleya, jednak trudna sytuacja na dzielnicach nie sprzyjała baczniejszej obserwacji.  
Na pewno nie mógł odmówić Kunajowi zdolności przywódczych. Dowodził najemnikami i z powodzeniem utrzymywał w rygorze tę trudną w dyscyplinowaniu formację. Żołnierze kochali „upadłego arystokratę” za to, że na placu boju stawał się jednym z nich, że wraz z nimi wykonywał „brudną robotę”, że wyznawał ich zasady: dbał tylko o siebie i kumpla z lewej i prawej, często pobierał wynagrodzenie, jakie mogło zwalić z nóg wojaków regularnych armii, mógł wraz z nimi jeść to, od czego porzygałby się pies, spać pod gołym niebem na deszczach, ale również bez przeszkód, na równi z nimi odbijał sobie to wszystko z nawiązką w strefie działań, siejąc grozę i spustoszenie.  
- A jakich sobie konkretów jeszcze życzysz? – Twarz Emila stężała. – Mało ci? Nie widzisz, że on cię prowokuje?  
- To jeszcze nie świadczy, że jest nielojalny. – Robert ostrożnie próbował wyczuć nastawienie druha i odkryć sens tej dziwnej rozmowy. Jednego był już pewny, spotkanie nie było dziełem przypadku.
- Cichy i lojalność! – Kunaj zgrzytnął zębami. – On jest lojalny tylko swojemu fiutowi. Zapamiętaj sobie – powtórzył z naciskiem – swojemu fiutowi i nikomu więcej. Nigdy nie zrobi nic, co by nie przyniosło mu korzyści. Tylko jemu! Cichy nie współpracuje, on wykorzystuje okazje.
- Może i masz rację, że Savros mało się angażuje…  
- Mało się angażuje?! Ty mnie tu pięknymi słówkami nie gadaj, ja jestem prosty żołnierz…
- Dobra, dobra, masz rację. Nigdy nie wiadomo, co mu siedzi we łbie, dopóki czegoś nie odwali i może nie jest do końca normalny, ale, kurwa, nie opierdala się w robocie i naraża tak jak każdy z nas. Zresztą, wszyscy jesteśmy po trochu spaczeni. – Rays przeczesał palcami włosy i odwrócił się w stronę padoków, na które w tym momencie wypuszczono rozbrykane konie. – Fakt, Cichy nie uważa nikogo, kto mu nie jest do czegoś przydatny, ale to nie oznacza, że nie jest oddany sprawie. Przecież każdy z nas robi swój interes… - Ostrożna obrona nieobecnego arystokraty miała na celu wyciągnięcie z mężczyzny jak najwięcej informacji o nastawieniu pozostałych członków ich formacji. – Ty, ja, Albert, Kert, nawet Kojot plącze się z nami, aby liznąć jakiejś wiedzy, zanim wejdzie na dzielnice swego ojca…
- No właśnie – wtrącił Kunaj. – Kręci swój interes, tyle że Savros robi interes na nas, rozumiesz? Ma w dupie ciebie, mnie i chłopaków, jemu idzie o coś zupełnie innego.
- O czym, ty, gadasz? – Słowa Emila mocno zaintrygowały Roberta. – O co mu chodzi?  
Potężny mężczyzna odwrócił wzrok i westchnął.
- Tego właśnie jeszcze nie wiem… Jestem pewny, że Cichy gra w zupełnie innej lidze niż my i najmniej mu zależy na niewolnikach. Widziałeś, żeby przebierał towar? Bierze wszystko jak leci i sprzedaje na pierwszej lepszej licytacji. Znika na całe tygodnie i włóczy się po landach, chuj wie, czego szuka… Pamiętasz, jak dwa lata temu wpierdolił się na północy z lewym uzbrojeniem?
- No, było coś. Dał znać wtedy Nargisowi i Daytonowi, chociaż doskonale wiedział, że jeszcze jestem z Albertem w pobliżu z transportem dla Riyenów.  
- Tylko im. A jak myślisz, dlaczego? – Kunaj uniósł pytająco brwi, a na twarzy pojawił się paskudny grymas. – Bo Nargis to świr i za dodatkową kasę, którą nie trzeba się dzielić, zrobi wszystko i jeszcze więcej, a przez to będzie milczał jak grób, a Daytonowi nawet do głowy nie przyjdzie, że ktoś go może wyruchać, przy okazji korzystania z jego pomocy. On sam ze sobą nie dzieli się myślami. Ale mniejsza z nimi, po kiego wała nasz małomówny przyjaciel wybrał się w strony, z których kilka dni wcześniej się ewakuowaliśmy, bo robiło się mocno bardzo nieprzyjemnie?
- Pierdolisz… - mruknął Rays, nie ukrywając, że słowa Emila wywarły na nim wrażenie.
- Gdybym pierdolił, to bym dupą ruszał – zauważył ironicznie Kunaj. – Pytanie - komu płacił i za co? A raczej, z kim nie zdążyło dojść do transakcji, bo buntownicy omal mu się do dupy dobrali?
Robert patrząc bez wyrazu w oczy kumpla, zastanawiał się, czemu wtedy zignorował tę wiadomość o nieudanej wyprawie Milczura. Może dlatego, że wieść dotarła do niego dopiero po kilku tygodniach i to w zbagatelizowanej formie? A może, bo nie mógł dojść do ładu ze sobą samym i tygodniami nie wychodził z podziemi?
- Z jakiej okazji wzięło cię na zwierzenia? -– zapytał poważnie. – Masz coś do Cichego? – Rays nie mógł zignorować takich informacji, ale nauczony doświadczeniem nikomu nie ufał. – Dlaczego akurat mnie to mówisz?  
- A z kim mam mówić? – Emil obruszony odparł pytaniem na pytanie. – Szaleńcowi Kertowi? A może Albercikowi, który nie widzi niczego poza końcem swego huja. Może i jestem prostakiem i narwańcem, ale na pewno nie kretynem i samobójcą.
Na chwilę obaj mężczyźni pogrążyli się w myślach. Pierwszy odezwał się Robert.
- Do czego zmierzasz?
Kunaj spojrzał się na niego z ukosa i powiedział wprost:
- Ja bym go zlikwidował.
- Chcesz zabić arystokratę?!  – spytał z wymuszonym niedowierzeniem.
- Przy najbliższej akcji w dzielnicach palnąłbym mu w łeb, zwalił na wypadek przy pracy i byłoby po sprawie.
Prostota pomysłu i śmiałe słowa mogły wywołać podejrzenie o toporną prowokację.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? - Rays nie zamierzał okazywać kumplowi, jak bardzo przypadł mu do gustu pomysł, który zresztą od dawna zaprzątał jego myśli. – Wiesz, co za takie coś grozi?  
- Wiem – uciął krótko Kunaj. – Nie musisz mi przypominać.
- Mówi się, że wypadek… - wtrącił Robert. – Przynajmniej taki był oficjalny komunikat.
- I był! Tak było! – uniósł się. – Nie chcą mi wierzyć, ale tak było…
- Wierzę ci – uspokoił osiłka. – Zresztą teraz, to już nie ma znaczenia. Minęło tyle lat…
- I co z tego, że minęło? Wiele oddałbym, aby cofnąć czas. Nie wiesz, jak to jest żyć z piętnem bratobójcy.
Rozgoryczenie w głosie mężczyzny aż nadto wskazywało, że sprawa śmierci pierworodnego Wolleyów, wciąż jest dla niego żywa.
- Każdy ma coś na sumieniu. Ma też „swojego brata”… - Robert mruknął do siebie.
- Było minęło! – Kunaj klasnął w dłonie i gwałtownie się odwrócił. – Myśl, Robson, myśl tym swoim ścisłym rozumkiem nad tym, co ci powiedziałem, bo szykuje się chryja. Nie wiem jeszcze jaka, ale bądź pewny, że się dowiem, tylko żeby wtedy nie było za późno…  
  


Robert zaparty o ścianę z satysfakcją obserwował, jak Cichy bezskutecznie ponawiał próby uwolnienia się z jego uścisku. Podszedł Milczura cicho i bezszelestnie, gdy ten stał za winklem filara i swoim zwyczajem obserwował chłopaków. Początkowo miał zamiar przejść niezauważony, ale nie mógł powstrzymać się, żeby nie skorzystać z takiej okazji. Chwycił go od tyłu prawym przedramieniem za szyję i dociskał lewą dłonią, uniemożliwiając mężczyźnie oddychanie.

– I co, przyjacielu, zatańczymy teraz? – zapytał czule, jakby szeptał do kochanki.

– Oo…odpier…dol się, czuubie… – Armand wychrypiał z trudem. – Puść mnie…

– Jakoś dzisiaj nie masz humoru – zakpił i chuchnął mu w ucho. – Nie miałeś co szlifować?

Savros starał się odeprzeć atak Raysa i uderzyć go ręką w twarz, ale Robert zwiększył nacisk.

– Nie szarp się… – mruknął arystokrata. – Zrobisz sobie krzywdę… Przecież wiesz, jak to działa – zakpił. – Dostaniesz wylewu u nasady grzbietowej ozora… tak, tak, dokładnie tam, gdzie tak lubisz niewolnikom pchać swego fiuta… a i na pewno w mięśniach szyi… – Cichy rzucił się ponownie, ale Rays był przygotowany na taką ewentualność i wcisnął dwa palce w okolice chrząstki tarczowatej. – Wepchnę ci grdykę, powolutku i dokładnie… Wiesz, co będzie? Wiesz… Rozdęcie płuc, obrzęk mózgu… Wielu by pragnęło takiego, jakby to ująć, zrządzenia losu. Wielu…

– Rays… chuju… zapierdolę cię… – Armand jeszcze raz się rzucił, ale tylko zachwiało nimi obydwoma. Na oswobodzenie się z silnego uścisku nie miał szans.

– Wiesz, jak ja to robię z nim? – Robert rozkoszował się bezsilną wściekłością kompana. – Chcesz się dowiedzieć? Na pewno chcesz…

– Robert, puść… skurwysy…nu… udusisz…

– Myślisz, że możesz się równać ze mną? Z Raysem… – Z trudem panował nad perwersyjną chęcią zrobienia mu krzywdy, a powstrzymywała go tylko świadomość, że lepiej zrobić to rękoma kogoś innego. Robert wciąż miał w głowie słowa Kunaja na temat Cichego. Niejednokrotnie zastanawiał się nad niejasną pozycją Savrosa w ich kompani. Zanim pojawił się w niej Rays, Armand był nieformalnym przywódcą kompletnie niezdyscyplinowanej formacji. Nieobliczalny i niebezpieczny, jak kot chadzał własnymi ścieżkami, znikał na całe tygodnie, nie dając znaku życia, aby później nie odstępować grupy nawet na krok przez kilka miesięcy i aż do następnego razu. Nikt nigdy nie mógł być pewny, kiedy pojawi się za plecami i z jakimi intencjami. – Wchodzisz mi w drogę, przeszkadzasz, nie szanujesz mojej własności…

Poczuł, jak nacisk palców Armanda w rozpaczliwym odruchu obronnym na jego przedramieniu zaczął słabnąć, opór napiętego ciała malał. Do Roberta dotarło, że za mocno przydusił niższego i drobniejszego mężczyznę.

– Puść… – żałośnie słaby charkot wydobył się z krtani Cichego. – Pu…

– Powiedziałeś, że jest nam po drodze – Robert szeptał mu do ucha irytująco łagodnie, jednocześnie powoli zwalniając chwyt. – Na razie, więc niech tak zostanie, ale pamiętaj, każdy musi umrzeć, z tym że ten, kto stanie przeciwko mnie, umrze dużo za wcześnie!

Rays odepchnął chwiejącego się na nogach Cichego na tyle daleko, aby ewentualnie nie mógł ponownie zaatakować ulubionym i ostrym jak brzytwa hajtokiem, którego bez wątpienia gdzieś skrywał. Kiedy Savros koncentrował się na utrzymywaniu równowagi i łapaniu oddechu, Robert nie bez przyjemności spoglądał na aroganckiego arystokratę, starającego się zamaskować zażenowanie i zaskoczenie. Przez chwilę zmierzyli się wzrokiem. W oczach Armanda dojrzał żądzę mordu za upokarzającą bezradność i nie miał wątpliwości, że nie zostanie mu, to nigdy zapomniane. Od tej chwili zawsze powinien mieć się na baczności, a pomysł Marty, aby stanął na czele Rady, w tym momencie wcale nie był taki niedorzeczny. Życie stałoby się o wiele prostsze i wygodniejsze, szczególnie kiedy barany z Trybunału same pchały się na rzeź, a Cichy mógł okazać się najsłabszym ogniwem tam, gdzie potrzebował pewnego i stabilnego zaplecza.

– Pojebało cię? – odezwał się zachrypniętym głosem. – Mogłeś uszkodzić mi struny głosowe… – Mówienie sprawiało Cichemu wyraźną trudność, ale kąśliwość w żadnym wypadku nie ucierpiała. – Wiedziałem, że lubisz od tyłu… zachodzić, ale aż tak? Skąd więc u twego osobistego takie oralne zdolności?

Robert zapamiętawszy wczorajszą lekcję, zrobił krok do przodu i zachowując bezpieczną odległość, stanął twarzą w twarz z kumplem. Mimo lekkiej irytacji uśmiechnął się, lubieżnie przejechał językiem po dolnej wardze, po czym powiedział obojętnym tonem:

– Nie wysilaj się, nie masz, co liczyć, że dowiesz się, jak to z nim robię. Za mocno jesteś zeszlifowany i… – udał, że szuka odpowiednich słów.

Bez urazy, ale ja kolekcjonuję klejnoty, a ty jesteś tylko pospolitym kruszywem.  – Rays zignorował pełne wyzywającego napięcia sapnięcie i niepokojące cofnięcie się Cichego. – A teraz pozwolisz, że nie dotrzymam ci towarzystwa, bowiem mam lepszy pomysł na spędzenie tak interesująco rozpoczętego przedpołudnia.

– Rays, dupku, dopadnę cię – wymamrotał wytrącony z równowagi Armand. – Zapłacisz mi…

Robert zbagatelizował jego słowa i przerwał w pół zdania:

– O rozliczeniach i interesach, o których wczoraj wspominałeś, pogadamy później, teraz będę zajęty, długo zajęty, teraz… – Nie kończąc zdania, rozłożył ręce i odwrócił się na pięcie, udając w kierunku wyjścia. – Teraz ochłoń, popraw ubranko i spuść sobie… z tonu. Na pewno dobierzesz jakiegoś sługę, który nie odmówi ci polerki.

Perspektywa przyjemności oczekujących w sypialni, była nieomal tak samo rozkoszna jak mina wzburzonego Cichego. Robert musiał wypocząć i uspokoić nerwy przed nadchodzącymi wydarzeniami. Napięta sytuacja pomiędzy klanami na dzielnicach, będzie wymagała trzeźwego oraz szybkiego i jasnego myślenia. Postało mu jeszcze kilkanaście godzin na regenerację sił, więc zanim konieczność wymusi sprężenie, zacznie od odprężenia.

violet

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka i dramaty, użyła 4949 słów i 29609 znaków, zaktualizowała 20 lip 2023. Tagi: #niewolnik #przemoc #seks

2 komentarze

 
  • nefer

    Miło zobaczyć, po latach.  :jupi:  Mam nadzieję, że będziesz publikować częściej.

    10 lip 2023

  • violet

    @nefer też mam taką nadzieję. Może nadszedł czas na ukończenie? ;)

    11 lip 2023

  • agnes1709

    Nie wierzę.:eek: Potem przeczytam, tylko że nie bardzo pamiętam, co było wcześniej.:lol2: Przerwa nie była subtelnie krótka. ;)

    10 lip 2023

  • violet

    @agnes1709 Nie była przykrótka, co racja to racja. Postaram się poprawić. :)

    11 lip 2023